Łukasz Moll pisze: „Epidemiom medycznym towarzyszyły więc epidemie społeczne, a politycznych odpowiedzi na te pierwsze nie można oddzielić od tych drugich. Teraz po raz kolejny stajemy przed wielkim wyborem: czy koszty kryzysu zrzucimy na barki niezamożnej większości, czy wykorzystamy sytuację do uporania się z trapiącymi nas społecznymi plagami, które odsłania pandemia?” (patrz: Czas zaraźliwych idei: Bezwarunkowy Dochód Podstawowy).

Nie wydaje się, aby trapiące nas plagi społeczne były jakoś szczególnie niewidoczne przed wybuchem pandemii. Pandemia odsłania związek między panującym systemem społeczno-ekonomicznym a niezdolnością biurokracji podporządkowanej interesom klas dominujących do sprostania wyzwaniom.

Tymczasem recepta, jaką przedstawia większość myślących ludzi na lewicy, wydaje się odporna na brutalną rzeczywistość, która zmiata przedpandemiczne pomysły jako nieadekwatne. Postulat „bezwarunkowego dochodu gwarantowanego” jest wysuwany od dłuższego czasu i doczekał się mniej lub bardziej naukowych opracowań, szczególnie po ostatnim załamaniu kryzysowym 2008-2009 roku. Nietrudno zauważyć, że proponowane rozwiązanie nie stało się jakąś naglącą potrzebą, wymuszającą na kapitalistach czy na obsługującym ich aparacie państwa jakąś radykalną zmianę zachowań. Trudno też uznać, aby klasa kreatywna jakoś szczególnie skutecznie zrewolucjonizowała się w tej czy innej kwestii. Oddziały zaczepne złożone z aktywistów, i owszem, zaczęły różne spektakularne akcje w rodzaju Occupy!, ale zetknęły się z problemem, który pół wieku wcześniej zdemoralizował bunty studenckie – z biernością większości społeczeństwa.

Można by wreszcie wyciągnąć jakieś wnioski.

Egzotyczne rozwiązania, które opierają się na zdroworozsądkowym podejściu i wmawianiu wkoło, że jest to rozwiązanie, które opłaci się wszystkim, należy do kategorii przypadających do gustu różnym sympatycznym misom o bardzo małym rozumku, ale w większości normalnych ludzi z życiowym doświadczeniem budzi raczej smętny uśmiech powątpiewania.

Łukasz Moll powołuje się na przykład, a jakże, z samej Ameryki. Mitt Romney „wezwał do wypłacania każdemu Amerykaninowi 1000 dolarów. Publikacje rekomendujące wprowadzenie BDP w warunkach pandemii pojawiły się nawet w „Financial Times”. W Europie ekonomiści wystosowali petycję, w której domagają się, żeby świadczenie finansowała Unia Europejska – miałoby to niezwykle istotny ciężar symboliczny w sytuacji, gdy kraje członkowskie obwiniają się o brak solidarności w reakcji na pandemię.”

Zapomina dodać, że miałaby to być zapomoga jednorazowa, a nie świadczenie stałe. Ale nie bądźmy drobiazgowi, ludzie nie dadzą sobie wydrzeć tego, co raz dostaną. Oczywiście, istnieją pomysły na wielokrotne świadczenia, w niższym wymiarze, chociaż w kampanii wyborczej nie ma ograniczeń przy ściganiu się w obietnicach. Pojawiają się także wątpliwości.

Zasadnicze dotyczą domniemanej korzyści, jaką sami przedsiębiorcy wyniosą w tej sytuacji. Wypłata jednakowego świadczenia niezależnie od wysokości dochodu nie wpłynie w oczekiwanym stopniu na efekt popytowy, ponieważ ludzie zamożniejsi zwyczajnie odłożą otrzymane środki w przewidywaniu cięższych czasów, zaś zredukowane zarobki ludzi niżej uposażonych nie zrekompensują utraty dotychczasowego poziomu popytu efektywnego.

Nie bierze się także pod uwagę tego, co J. K. Galbraith mówił już o warunkach funkcjonowania systemu keynesowskiego: żyznym podłożem była tu deflacja i niewykorzystane zdolności produkcyjne. W warunkach ograniczenia produkcji z powodu pandemii, takie rozwiązanie mogłoby raczej przynieść inflację, która w warunkach niemożności sprowadzenia produktów z zagranicy ze względu na te same problemy, a przede wszystkim z powodu niemożności uruchomienia mocy produkcyjnych, nie miałaby szansy zostać wygaszona.

Problem zresztą dotyczy także sensowności uruchamiania zwiększonych mocy przerobowych w sytuacji, kiedy niemal każdy z krajów wysokorozwiniętych mógłby z powodzeniem zaspokoić popyt reszty świata. Korzyść z uruchomienia mocy wytwórczych natychmiast zderzyłaby się z kryzysem nadprodukcji.

Niestety, system kapitalistyczny w „normalny” sposób wychodzi z kryzysu dzięki katastrofom w rodzaju wojny czy totalnej destrukcji. Tymczasem nasi dzielni reformatorzy systemu usiłują właśnie powstrzymać system przed tym „ozdrowieńczym” działaniem wolnego rynku.

Nie bez przyczyny mówimy o tym, że obecny kryzys ma szansę okazać się kryzysem strukturalnym kapitalizmu, co oznacza, że jego rozwiązaniem nie jest racjonalizacja jego działania, ale zniesienie tego sposobu produkcji.

Jak to się ma do sugerowanego dochodu gwarantowanego?

To, o czym mówi jako jeden z wielu Łukasz Moll, miałoby w danej sytuacji raczej charakter systemu kartkowego, jak w okresie wojny. Jeżeli nie działa system produkcji, problem nie leży w walce o wysokość płac, ale w konieczności dania ludziom możliwości przetrwania. Postulowany system jest więc całkowicie oderwany od systemu gospodarczego. Choćby w tym sensie, nie jest on rewolucjonizujący w tej kwestii, czyli pozostaje rozwiązaniem wewnątrzsystemowym, doraźnym. Może więc nie warto prężyć muskułów w daremnym oczekiwaniu oklasków za radykalizm?

Jeżeli mówimy o równowadze w gospodarce, to musimy pamiętać o tym, że system kapitalistyczny tym właśnie się wyróżnia w szeregu formacji ociężałych i konserwatywnych, że jak tlenu potrzebuje nierównowagi, która nadaje mu dynamizm. Potrzebuje dziewiczego terenu, który może mu posłużyć za pole ekspansji. Gdy możliwości ekspansji się wyczerpują, system musi coś zniszczyć, aby odtworzyć przestrzeń do działania. Przy okazji są to również jednostki ludzkie…

Większość punktów przedstawianych przez Łukasza Molla jako pakiet racjonalizujący podejście do problemów związanych z gospodarką w ogóle nie liczy się z regułami gospodarki kapitalistycznej. A innej – autarkicznej, planowej i centralnie kierowanej – nie przedstawił, chociaż musiał przedstawić jej kawałek: arbitralną decyzję co do poziomu życia różnych grup społecznych, głównie należących do sfery nadbudowy, podejmowaną przez państwową biurokrację.

Biurokracja może negocjować zakres „powszechnego” dochodu gwarantowanego. Jeżeli nie obejmie on (populistycznie) grup o wyższych dochodach, to nie ma także powodu, aby obejmował grupy pracowników, na których pracę (w sferze produkcji materialnej) istnieje jakiś popyt z nadzieją na zwrot kosztów i zysk. Już dziś klasy kreatywne inaczej sugerują, że „robole” zarabiają w nieuzasadniony merytorycznie sposób lepiej niż pracownicy o wyższych kwalifikacjach. Zapominają, że środki na przetrwanie, o które sami dziś występują, zostaną w pierwszej kolejności skierowane na zakup najbardziej podstawowych dóbr i usług, których dostarczaniem trudnią się właśnie owi najmniej merytorycznie wykwalifikowani pracownicy.

Rozwiązaniem, które wychodziłoby poza ramy kapitalistycznego sposobu produkcji, byłoby rozpatrzenie innego modelu społecznego podziału pracy, który leży u podłoża klasowych stosunków w produkcji. Zamiast bezwarunkowego dochodu gwarantowanego dlaczego nie zaproponować, aby każdy otrzymywał godziwe wynagrodzenie za wykonywanie prac, które są niezbędne do elementarnego utrzymania członków społeczeństwa? Tych prac, na które zawsze jest popyt, a które są ogłupiające, jeśli zajmują cały czas przeznaczony na pracę zawodową.

Po co lać krokodyle łzy nad dolą imigrantów, jednocześnie całkowicie i naiwnie szczerze dostrzega się własne (kreatywne) niedole w zupełnie innym wymiarze niźli owych pracowników na dnie drabiny społecznej?

„Aplikacje nadzorujące pacjentów w kwarantannie posłużą do inwigilacji w innych sytuacjach? Testy serologiczne oddzielające ‘odpornych’ od ‘nieodpornych’ zwiastują nową fazę w historii rasizmu? E-learning w szkołach i na uniwersytetach to spełnienie korporacyjnego snu o zapanowaniu nad procesami kształcenia? Będzie więcej pracy zdalnej, a specjalista z własnym komputerem będzie wynajmowany jak kierowca Ubera z własnym samochodem? Praca w opiece, handlu, dostawie i inna, wykonywana przez ‘siewców zarazy’ jeszcze bardziej spadnie na barki imigrantów?” (tamże)

Niezależnie bowiem od natężenia kryzysu, w głowie się nie mieści, że można będzie zastąpić imigrantów własną pracą. Koncepcja dochodu gwarantowanego po cichu ma zagwarantować, że dotychczasowy społeczny podział pracy pozostanie niezmieniony. „Normalne” działanie wolnego rynku powodowałoby, że na rynku siła robocza adaptuje się do warunków i podejmuje dostępne prace w zależności od efektywnych kwalifikacji, nie zważając na formalne wykształcenie. Taka była reguła proletaryzacji w początkach kapitalizmu. Nic dziwnego, że w miarę bogacenia się państw wysokorozwiniętych, tendencja do zniesienia wahań w mobilności między proletariatem a warstwami pośrednimi utrwalała się. Raz zdobytej pozycji nie oddamy! Wiemy, że to pachnie stabilizacją na niechcianym poziomie. Postulat dochodu gwarantowanego jest utopijnym żądaniem, aby kryzysy kapitalizmu nie dotykały pewnych grup społecznych. Pragnienie nader zrozumiałe.

Zasadniczymi problemami owych grup są więc kwestie niezwiązane ze sposobem organizacji gospodarki. Głównym przedmiotem troski są kwestie demokracji, wolności i swobód, autonomii wybranych środowisk, a przede wszystkim żądanie, aby problemy gospodarcze były przez aparat burżuazyjnego państwa trzymane z dala od owych grup, których bronią jest fakt, iż są one opiniotwórcze.

Jeżeli więc grupy te zauważają, słusznie, że aparat zarządzający państwem burżuazyjnym uderza przede wszystkim w wolności i swobody obywatelskie, to należałoby z tego wyciągnąć logiczny wniosek, iż jest to przymiarka do rozbrojenia owych grup. Trudno na tym opierać nadzieje i marzenia na realizację postulatu bezwarunkowego dochodu gwarantowanego. W grę wchodzi co najwyżej zasiłek, ewentualnie kartki na żywność, w miarę możliwości danej gospodarki.

Jeśli chodzi o pracowników sektora produkcyjnego, to ich siła robocza jest traktowana jak normalny czynnik produkcji, a więc, w ramach kapitalistycznej odnowy (tzw. twórczej destrukcji), skazana na przemiał w ramach polityki niszczenia nadmiaru mocy produkcyjnej. Ci, co pozostaną, oczywiście – zdrożeją na rynku pracy. Ich losy są określone dotychczasowym doświadczeniem kapitalizmu. Z problemem grup pośrednich, pozostałości po zdemontowanym państwie opiekuńczym, kapitalizm styka się po raz pierwszy w takiej skali. Jeżeli jednak owe grupy pośrednie chcą nadal mieć zagwarantowany dotychczasowy status grup wyłączonych spod działania reguł rynkowych, to muszą opowiedzieć się za systemem biurokracji „realnego socjalizmu”.

I w zasadzie, mentalnie są na to przygotowane. Koncepcja dyktatury proletariatu słusznie ich nie urządza.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
16 kwietnia 2020 r.