Debata prezydencka bardzo jasno pokazała pat, w jakim znalazło się życie polityczne w Polsce i nie tylko tam. Przede wszystkim, rację mają kandydaci-outsiderzy, którzy swoją kampanię oparli na wykazywaniu, że funkcjonujący politycy całkowicie się przeżyli i skompromitowali. Wiodący kandydaci opozycyjni jak Kidawa-Błońska czy Kosiniak-Kamysz (do których doszlusował kandydat Piotrowski) powoływali się na swoją zdecydowaną wolę doprowadzenia do powszechnej zgody narodowej, ale jednocześnie z bezwzględną nienawiścią atakowali aktualnego prezydenta. I, co za tym idzie, obrażali jego elektorat.

No cóż, zasadniczo nie mają innych atutów, jak czarny PR przeciwnika. Po prostu już wcześniej pokazali wyraźnie, jakie są rzeczywiste intencje ich partii politycznych i w tej kwestii jakiekolwiek próby przedstawienia swej dobrej woli są skazane na niepowodzenie. Nikt im nie uwierzy poza tymi, którzy stanowią właśnie ich elektorat napędzany tą samą nienawiścią, która stanowi program polityczny ich kandydatów.

A ta nienawiść elektoratu ma podłoże klasowe.

W mowie ciała starych-nowych kandydatów nie było żadnej szczerości. Nienawiść, jaką powinno wywoływać szczere oburzenie na nierówności, biedę i inne plagi społeczne, była jednoznacznie udawana. Ta nienawiść nie miała żadnego autentycznego podłoża zakorzenionego w jakikolwiek sposób we własnych doświadczeniach owych kandydatów. Trudno, żeby odwoływali się oni do własnych doświadczeń, skoro nie dzielą ze społeczeństwem tych plag. Ich nienawiść jest mocą, tak naprawdę nienawiścią ideologiczną, programową, związaną z odrzucaniem nie tyle prawicowości PiS-u, co jego populizmu. A więc z odrzucaniem rzeczywistych doświadczeń tych grup społecznych w Polsce, dla których niedostatek jest codziennością. Te grupy są jednocześnie w opozycji do wartości ważnych dla ludzi dobrze sytuowanych. Ludzie dobrze sytuowani są zbulwersowani bezmiarem ciemnoty i prymitywizmu owych grup.

Jeżeli mówią o zgodzie narodowej, to ta część wyborców pokazuje im środkowy palec.

To dlatego ci kandydaci nie mogą być szczerzy w swej mowie ciała, a ich ton głosu i niepewne zachowanie (zaskakujące u ludzi obytych z publicznymi wypowiedziami) doskonale świadczą o tym, że narzucili sobie pamiętanie o takiej stronie życia społecznego, której problemów nie uwewnętrznili i nie rozumieją. Ich deklaracja doprowadzenia do powszechnej zgody stoi w rażącej sprzeczności z ich agresją i czarnym PR wobec przeciwników politycznych.

Ani przez moment kandydaci nie usiłują przedstawić rzeczywistych przyczyn różnych niepowodzeń obozu władzy, co świadczyłoby o ich szczerej woli pojednania i zgody. Wszak te pojednanie musi wychodzić od zrozumienia. Jak się jednać z kimś, kto w naszych oczach jest wyzutym z czci i ludzkich odczuć wcielonym socjopatą? Jak się jednać z tymi, którzy popierali takich socjopatów z całą mocą i przekonaniem? Czy można tę chęć pojednania jakoś uwiarygodnić?

Otóż kandydaci opozycji należą z Dudą do tej samej elity politycznej Polski i w obrębie elity ta nienawiść jest sztuczna. Obie części elity reprezentują jednak autentyczną nienawiść swych elektoratów. Elektorat „kulturalnej” opozycji jest odpowiedzią na nienawiść jej elektoratu, który faktycznie i autentycznie nienawidzi „motłochu”, „roboli” itd. Elita też nie znosi moherowego „motłochu”, ale wie, że można nim skutecznie zarządzać, tak jak to robi choćby populistyczna prawica u władzy.

Tu nie ma między elitami konfliktu. Razem piją wódkę w kuluarach Sejmu. Na czas wyborów muszą jednak odgrywać komedię przed swoimi nienawistnymi wyborcami.

Różnice w łonie elity są drugorzędne i dotyczą, tak naprawdę, wyłącznie kwestii obyczajowych. W pozostałych kwestiach, jak stosunek do strategicznych sojuszów i strategicznych wrogów, do kwestii własności, polityki socjalnej jest taki sam, choć może się różnić w szczegółach. Coś na kształt sceny politycznej w USA.

Kandydaci spoza „klasy politycznej” wyraźnie pokazywali, że społeczeństwo nie daje się nabrać na te dęte i rozdmuchane różnice między politykami, służące jedynie propagandzie wyborczej. Niektóre wypowiedzi, wręcz obraźliwe dla klasy politycznej, były serwowane z całą premedytacją, albowiem to elita narzuciła „mowę nienawiści” i to bynajmniej nie przoduje w niej elita prawicowa. Akurat ci kandydaci usiłowali reprezentować swoje środowiska z ich partykularnymi interesami, z których wynikały, oczywiście, skutki dla systemu, których ci na wszelki wypadek nie pokazywali. Mogłoby to zmusić wyborców do zastanowienia się. Ale w sytuacji, kiedy elita polityczna prowadzi dyskusje polityczną na poziomie jatki, inni muszą się dostosować, żeby w ogóle zaistnieć. Skutki swoich programów niekoniecznie akceptowalne dla społeczeństwa, które słusznie może się obawiać, że poniesie koszty przewidywanych reform systemu.

Dlatego też społeczeństwo woli wybierać między tymi, co do których wie, czego się po nich spodziewać. Ponadto, mają oni już pewne doświadczenie w kierowaniu państwem i lawirowaniu w układach międzynarodowych. Zawsze istnieje obawa, że nowy prezydent miałby z tym trudności, abstrahując już od tego, na ile poważnie byłby traktowany na salonach europejskich i światowych ktoś spoza elity władzy. Pat wyborczy w kraju jest poniekąd wynikiem dokładnie takiego samego, patowego układu w skali globalnej.

Dlatego kandydaci z establishmentu muszą przyjmować pozy, których oczekuje po nich elektorat, nawet jeśli są to pozy dla nich bardzo, ale to bardzo, niewygodne.

Dlatego kandydaci spoza układu władzy zasadniczo wykorzystują kampanię wyborczą dla stworzenia silnych grup lobbystycznych naciskających na władzę, a nie mających ją przejąć. Ci kandydaci w sposób dość humorystyczny, ale i zdroworozsądkowo całkiem słuszny, ukazują powierzchowny charakter zasadniczej linii podziału establishmentu, czyli kwestie obyczajowe. Wyraźnie dali do zrozumienia, że TO NIE JEST PROBLEM. To tylko pozór mający udawać przed społeczeństwem, że między „centro-lewicą” a „prawicą” istnieją jakieś POLITYCZNE różnice programowe. Otóż – nie istnieją i debata pokazała, że społeczeństwo o tym wie.

Politycy też o tym wiedzą, stąd ich żałosne próby okazywania udawanego oburzenia i nienawiści.
Ta nienawiść jednak istnieje w społeczeństwie i to bynajmniej nie na linii obyczajowej. To elita władzy nakierowuje tę nienawiść na ten właśnie odcinek, żeby tylko ukryć faktyczną linię podziału – linię podziału klasowego.

Prawica rządząca także ma dyskomfort, ponieważ elektorat zapewniający jej zwycięstwo jest silny sztucznie utrzymywaną iluzją solidarności międzyklasowej, co jest możliwe jedynie poprzez manipulację nastrojami nacjonalistycznymi. W braku ruchu robotniczego, pracodawcy reprezentują swoich pracowników politycznie i dopóki to się utrzyma, nie będzie buntu społecznego, który nie byłby przechwycony przez prawicę dowolnego odcienia, w tym udającą lewicę.

Owi pracownicy nie mają alternatywy politycznej, która by ich usamodzielniła względem pracodawców. Nie jest rozwiązaniem filantropia, nawet ta stosowana przez tzw. radykalną lewicę, ponieważ jest ona tylko nieco mniej zafałszowanym sposobem manipulacji tą częścią elektoratu. Cała elita polityczna proponuje dokładnie ten sam sposób rozwiązywania problemu socjalnego dla biedoty, a mianowicie – filantropię mniej lub bardziej wspieraną przez państwo. Żadna emancypacja polityczna.

Najszczerzej w tym całym układzie prezentował się kandydat konserwatystów, Krzysztof Bosak, który nie miał problemu z załganiem samego siebie, podobnie jak kandydaci pozaukładowi. Postawił na tę samą taktykę, która wyniosła PiS i Dudę w 2015 r., a mianowicie na wyraźny obraz patriarchalnego społeczeństwa, gdzie troskliwy ojciec narodu pochyli się nad mniej szczęśliwymi dziećmi.

„Motłoch” nie ma alternatywy – albo filantropia z lewa, albo z prawa.

Prawica jest bardziej przekonująca, ponieważ odwołuje się do podobieństwa sytuacji ”motłochu” i swojego – oba byty są „zaszczute” przez komunistów czających się za każdym węgłem Unii Europejskiej. To przemawia do przekonania i powoduje odruch solidarności. „Lewica” natomiast prezentuje butę przebrzmiałej już wspaniałości europejskiej integracji. Przy zawaleniu się „państwa socjalnego”, „lewica” nie ma nawet możliwości powoływać się na swoją skuteczność. Nieuchronne sprzeczności interesów, które „motłoch” odczuwa na własnej skórze, powodują konieczność ograniczania programów socjalnych, czyli niewywiązywanie się z obietnic filantropijnych. I to mimo zapewnień, że system liberalno-lewicowy ma się świetnie i jest na ścieżce sukcesu. Prawica może argumentować, że to komuniści z UE i elitarni geje blokują szczere chęci otoczenia potrzebujących najtroskliwszą opieką.

Centro-lewica, z jej entuzjazmem dla kryteriów merytorycznych w wyścigu szczurów, nie może się powoływać na żadne trudności obiektywne, ponieważ broni bombardowanych i rozpadających się okopów, uciekając się do propagandy sukcesu dotyczącego systemu, który już dawno skompromitował się w oczach nie tyle świadomych polityków, co w oczach zwyczajnych, zdroworozsądkowo myślących prostaków.

Co do prezydenta Dudy, to faktycznie, mógłby nawet milczeć jak grób, to i tak jego przeciwnicy z elity władzy sami siebie kładli trupem.

Ostatecznie, z całego spektaklu wynosi się wrażenie, że zebrani na stypie goście usiłują nie mówić o rzeczywistych cechach nieboszczyka. Konflikt społeczny dojrzewa poza układem, który odzwierciedla scena polityczna. To jest właśnie miejsce dla społecznej lewicy.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
7 maja 2020 r.