Czasem warto spojrzeć w tył, aby lepiej zrozumieć to, co dzieje się dzisiaj. Tak się jakoś składa, że czasem wystarczy porównać to, co poniżej prezentujemy z wywodami demokratycznego socjalisty, modnego i nowoczesnego marksisty ze Szkoły Systemów Światów, ucznia samego Samir Amina. W Polsce tłumaczonego i wychwalanego przez samego Zbigniewa Marcina Kowalewskiego. Mowa tu oczywiście o Borysie Kagarlickim i jego najnowszym wykładzie o tytule na wyrost: „Социальное значение происходящего”, by wreszcie zrozumieć z jakim to upadkiem marksizmu mamy tu i teraz do czynienia.

W 1991 r. Claus Offe opublikował artykuł, przetłumaczony i przedrukowany w 1992 r. „Studiach Socjologicznych” (nr 3-4), zatytułowany Kapitalizm jako projekt demokratyczny? Teoria demokracji w obliczu potrójnego przejścia w Europie Środkowowschodniej.

Artykuł przedstawia ogólną sytuację, z jaką mieliśmy do czynienia na początku tzw. transformacji systemowej: „Gospodarka rynkowa zaczyna działać jedynie wtedy, gdy spełnione są warunki funkcjonowania demokracji. W celu promowania tej gospodarki, prawa demokratyczne powinny być jednak wzięte w nawias, by umożliwić zdrową dawkę pierwotnej akumulacji. Jedynie rozwinięta gospodarka rynkowa wytwarza strukturalne warunki społeczne dla ustabilizowanej demokracji i czyni możliwym osiągnięcie kompromisów w ramach czegoś, co może być postrzegane jako gra o sumie dodatniej. Jednak wprowadzenie gospodarki rynkowej w społeczeństwach postsocjalistycznych jest ‘politycznym’ projektem, który ma perspektywę sukcesu jedynie pod warunkiem zyskania silnego uprawomocnienia demokratycznego. Jest możliwe, że większość społeczeństwa uzna demokrację oraz gospodarkę rynkową za niepożądaną perspektywę. Jeśli wszystkie te twierdzenia są prawdziwe jednocześnie, to mamy przed sobą puszkę Pandory wypełnioną paradoksami, w obliczu których każda ‘teoria’ – lub, tutaj, racjonalna strategia – przejścia musi się załamać” (s. 25).

Warto przypomnieć, że jednym z elementów krytyki gospodarki socjalistycznej był fakt jej „sztucznego” wprowadzania przez władzę ludową z nadania radzieckiego, nie wynikającego z naturalnej ewolucji gospodarki kapitalistycznej. W przypadku transformacji mamy do czynienia z analogicznym wprowadzaniem systemu ekonomicznego, który nie wynika logicznie z procesu ewolucji gospodarki planowej. Można więc powiedzieć – ten eksperyment nie mógł się udać.

Jednak, w odróżnieniu od interpretacji gospodarki socjalistycznej, gospodarka kapitalistyczna, a ściślej mówiąc: rynkowa, jest uznawana za naturalną aktywność człowieka, więc powrót na tę ścieżkę rozwojową jest bezwzględnie bardziej „naturalny” niż dowolny model alternatywny. Istnieje co prawda szkoła twierdząca, że rynek nie jest tożsamy z rynkiem kapitalistycznym. Ideę tę reprezentuje Karol Polanyi i miała ona niejakie wzięcie wśród lewicowców, ale dziś raczej nie cieszy się ona powodzeniem.

Z perspektywy Marksowskiej, rynek odzwierciedlający stosunki wymiany między producentami danych dóbr jest fundamentem rozważań o prawie wartości. Warto jednak odnotować jedną kwestię, na którą mało kto zwraca uwagę, a która ma fundamentalne znaczenie dla marksistowskiej teorii. Rynek mający ową cechę naturalnego zachowania ludzi, nie mieszczący w sobie czynnika wyzysku, dotyczy producentów będących jednocześnie właścicielami środków produkcji. Dopóki mamy do czynienia ze stosunkami społecznymi opartymi głównie na gospodarce naturalnej, gdzie siła robocza (niewolnicza, a do takiej zalicza się także służba domowa) stanowi część podmiotu właściciela środków produkcji na równi z innymi domownikami. Właściciele środków produkcji wymieniają między sobą wytworzone dobra, których nie są w stanie produkować zadowalająco sami we własnym zakresie. Jednak wymiana ta ma na celu zaspokojenie potrzeb własnego „domostwa”, a nie pomnażanie kapitału. Gospodarka kapitalistyczna pojawia się z chwilą, gdy bezpośredni producent dóbr oddziela się od właściciela środków produkcji, stając się siłą roboczą. Pojawienie się siły roboczej jest warunkiem koniecznym dla możliwości powstawania wartości dodatkowej, a więc i zysku, realizowanego na rynku.

Wcześniej, na rynku wymieniano nadwyżkę ponad własne spożycie. W kapitalizmie, na rynku wymieniana jest nadwyżka ponad spożycie siły roboczej. Co to zmienia?

Jeżeli jednostki wymieniają między sobą swoje nadwyżki, to w danej jednostce czasu owe nadwyżki znajdujące się na rynku równoważą się. Teoretycznie jednostki mogłyby wytwarzać więcej towarów danego rodzaju, ale po co, jeśli każde zwiększenie produkcji (dodatkowy wysiłek) spowoduje spadek wartości danego dobra (towaru). Jeżeli partnerzy nie zwiększą odpowiednio swojej produkcji, to więcej mojego towaru wymieni się na taką samą ilość innego towaru, a więc napracuję się bardziej, aby uzyskać tyle samo, co wcześniej. W kategoriach rzeczywistych oczywiście, tj. w realnych dobrach, które mogę otrzymać za moje dobra.

Wprowadzenie pieniądza, czyli uniwersalnego wymiennika wartości, w warunkach utrwalenia się wymiany rynkowej powoduje, że wymiana rozciąga się poza określoną jednostkę czasu. Mój dzisiejszy wysiłek może się zwrócić w kolejnej jednostce czasu, kiedy relacje wartości mogą ulec zmianie. Ewentualnie mogę zakupić dobra, których nie potrzebuję natychmiast, do bezpośredniego użytku, ale sprzedam je w przyszłości po korzystnym stosunku wymiany. Jednym słowem, powstaje możliwość spekulacji i akumulacji kapitału. Dopóki jednak producent bezpośredni i właściciel środków produkcji są tą samą osobą, zawsze w grę wchodzi kalkulacja własnego nakładu pracy i racjonalne podzielenie czasu na różne okresy (pracy, snu, wypoczynku i rozwoju własnego). Zmiany zachodzą więc w tempie ewolucyjnym, powolnym, niezauważalnym dla aktualnego pokolenia, a w międzyczasie mogą się zdarzyć różne nieprzewidziane okoliczności, które wpłyną na ową ewolucję.

Z perspektywy marksizmu, kapitalizm ewoluował dostatecznie długo, aby pokazać swoje mocne i słabe strony, a także, aby zacząć przeżywać coraz bardziej zakumulowane okresy kryzysowe, które obrazowały fakt, że pewien potencjał rozwojowy kapitalizmu został wyczerpany. Ewolucja wymiany rynkowej przedkapitalistycznej, poprzez spekulacje na różnych poziomach i w różnych typach aktywności, doprowadziła do wytworzenia stosunków kapitalistycznych, a w konsekwencji do nadmiernego przesuwania stanu równowagi wymiany poza horyzont przewidywalnej przyszłości. System kapitalistyczny wykorzystał wszystkie możliwości przesuwania nieuchronnego kryzysu strukturalnego w przyszłość, na zewnętrzne otoczenia czy poprzez tworzenie sztucznego otoczenia wewnątrz własnego społeczeństwa, czy wreszcie – poprzez wojny i niszczenie wytworzonych dóbr po to, aby zlikwidować nadwyżki, które miałyby się zrównoważyć w jakiejś odległej jednostce czasu, która nigdy nie nastąpi tak naprawdę, ponieważ przekracza granice konkretnej cywilizacji.

Trudność z przestawieniem gospodarki postsocjalistycznej na kapitalistyczną (rynkową) polega na tym, że ta zreformowana gospodarka nie ma naturalnej perspektywy ekspansji i dzięki temu rozwijania się dzięki przesuwaniu okresu równoważenia z definicji niezrównoważonej produkcji w nieokreślonej przyszłości.

Gospodarka kapitalistyczna, naturalna i nieograniczana ludzkim planowaniem wynikającym z konieczności liczenia się z twardymi realiami ekonomicznymi i politycznymi, nie ma wbudowanego mechanizmu usuwania się, aby ustąpić miejsca nowoprzybyłym. Oczywiście, jeśli nie wynika to z konieczności geopolitycznych (niedopuszczenia do wzrostu konkurencji) i dotyczy geograficznie odległego regionu.

W tej sytuacji, kraje postsocjalistyczne stanowiły w okresie Zimnej Wojny pewien rodzaj szkółki leśnej, która miała się przydać w okresie transformacji dla celów pobudzenia gasnącej dynamiki „starych” państw kapitalistycznych. Zanikła jednak rola obozu socjalistycznego polegająca na porządkowaniu chaosu tworzonego przez gospodarkę kapitalistyczną w ramach jej „naturalnej żywiołowości” nie liczącej się z żadnymi ograniczeniami. Kraje socjalistyczne i kraje tzw. Trzeciego Świata mozolnie odbudowywały swoje straty z wymiany z centrami kapitalistycznymi, dostarczając im przedłużonej perspektywy oddalającej widmo strukturalnego kryzysu i ostatecznego upadku, ewentualnie ewolucji w inny typ stosunków produkcji.

W przeciwieństwie do krajów Trzeciego Świata, w tym Chin, państwa Europy Środkowo-Wschodniej miały doszlusować do Europy wysokorozwiniętego kapitalizmu. Ta Europa dokonała już delokalizacji przemysłu i oparła swoją logikę społeczną na sektorze usług nieprodukcyjnych. Ewidentnie więc Europa postsocjalistyczna, chcąc doszlusować do tego modelu, bez szemrania pozbyła się swego przemysłu i oczekiwała, że odtąd będzie korzystała z przywileju należenia do kapitalistycznego Centrum, żyjącego na koszt reszty świata traktowanego przez owo Centrum jako otoczenie, które w jakiejś przyszłości trzeba będzie przemielić w ramach odsuwanej perspektywy zrównoważenia w końcu zysków, które firmy kapitalistyczne konsumują na kredyt przyszłych pokoleń (okresów rozliczeniowych).

Trzydzieści lat później, kraje postsocjalistyczne są w tym samym miejscu, w jakim były na początku transformacji. Tyle, że ich społeczeństwa uległy rozwarstwieniu, które legitymizuje mechanizm transformacji. W końcu komuś udało się odnieść sukces, a więc można było! Kto został przegranym transformacji sam jest sobie winien. Tymczasem, jeśli państwo jako takie nie mogło z założenia wejść na równych prawach i z równym potencjałem (właśnie co zniszczonym poprzez destrukcję przemysłu rodzimego) na rynek kapitalistyczny, ukształtowany przez stulecia i szczelnie opleciony zależnościami będącymi efektem jego konkretnego rozwoju, to trudno, aby państwo to mogło zapewnić swoim obywatelom korzystanie z przewagi konkurencyjnej.

Niemniej, transformacja systemowa została zapoczątkowana i przeprowadzona z myślą o dołączeniu państw i społeczeństw postsocjalistycznych do grona państw wysokorozwiniętych. To myślenie życzeniowe opierało się na przekonaniu, że otoczenie globalne jest nadal na tyle pojemne, iż pozwoli na takie dołączenie bez popadania w sprzeczność z interesami graczy, którzy wcześniej już opanowali światowy system gospodarczy. Na czym opierało się takie naiwne przeświadczenie? Przede wszystkim, na przekonaniu o racjonalności systemu kapitalistycznego. A to opierało się na przeświadczeniu o racjonalności wolnego rynku, które nie było pozbawione podstaw, ale – jak to pokazywaliśmy wyżej – przy pewnych warunkach. Musiałaby wchodzić w grę wymiana rynkowa, o której pisał Marks (a którą później z innego punktu widzenia przedstawiał K. Polanyi), a mianowicie musiałyby zostać spełnione warunki własnościowe. A dokonując transformacji systemowej akurat te stosunki własnościowe stanowiące bazę ideologiczną socjalizmu zostały odrzucone.

Odrzucono więc model, w którym własność państwowa stanowiła w tzw. własność niczyją, a więc nie stanowiła podstawy dla racjonalizacji gospodarki. Socjalistyczne nurty lewicowe zwracały uwagę na ten czynnik, domagając się wlania rzeczywistej treści w pusty slogan o własności społecznej. Niestety, nowoczesna lewica rozumiała pod pojęciem własności społecznej coś radykalnie odmiennego od tego, co rozumiał pod tym pojęciem K. Marks. Zamiast więc presji na zmianę stosunków własnościowych w produkcji przemysłowej (i szerzej – materialnej w ogóle, obejmując rolnictwo), stanowiącej podstawę podmiotowości ekonomicznej, lewica radykalna przyjęła, że instytucje demokratycznie kontrolowanego podziału są praktycznym i pragmatycznym odpowiednikiem własności środków produkcji we współczesnych warunkach ekonomicznych, gdzie zasadniczą rolę odgrywa sfera usług nieprodukcyjnych.

Naśladownictwo państw wysokorozwiniętego kapitalizmu wyrażało się więc w czymś w rodzaju kultu cargo – naśladowano wiernie rozwiązania instytucjonalne państw zachodnich i oczekiwano, że manna spadnie z nieba. Nowe kraje nie powinny wszakże wchodzić w konkurencję z krajami już tworzącymi relacje współczesnego, globalnego systemu ekonomicznego. W efekcie państwom tym przypadła rola pomocnicza wobec wiodących gospodarek zachodnich, zaś efektywny rozwój odtwarzał żywiołowo ścieżki gospodarki krajowej skierowanej głównie na rynek wewnętrzny. Trudności, na jakie natrafiała inicjatywa prywatna, tzw. przedsiębiorczość, nadal tkwiły w biurokratycznej mitrędze, do czego doszła konkurencja wewnętrzna i zewnętrzna gotowych, importowanych towarów, oraz brak siły roboczej. W gospodarce socjalistycznej, państwo było nastawione na realizację strategii rozwojowej w ramach szerszych ram RWPG, kosztem rynku wewnętrznego, ale przy zaopatrzeniu społeczeństwa w środki, którym raczej brakowało dóbr, na jakie warto by je było wydać (poza dobrami codziennego użytku). W związku z czym prywatna inicjatywa miała zawsze zapewniony popyt, ponieważ państwo zapewniało popyt efektywny społeczeństwa.

Przez długie dekady, lewica dopominała się przedłużenia relacji państwa do społeczeństwa, które powinno być jak w realsocjalizmie (państwo zapewnia popyt efektywny społeczeństwa), co przekładałoby się na prywatne eldorado przedsiębiorców, jak za PRL. Problem w tym, że państwo nie miało tych samych możliwości eksploatacji siły roboczej przemysłu, co poprzednio, czerpiąc bezpośrednio z wartości dodatkowej przedsiębiorstw państwowych. Także w relacjach zagranicznych nie było świetnie, a dochody państwa były zabezpieczone pośrednio, poprzez podatki, co prowadziło do ich ograniczenia.

Jeżeli gospodarka zachodnia dawała państwu możliwość kreowania popytu społecznego dzięki bezpośredniemu wyzyskowi krajów Trzeciego Świata (poprzez politycznie określone warunki współpracy, a jakże nierównoprawnej między centrum a peryferią), to państwo realsocjalistyczne czerpało dochody w bezpośredniego wyzysku własnej klasy robotniczej i przesuwało uzyskane w ten sposób środki na popyt efektywny warstw nieprodukcyjnych. Dezindustrializacja położyła temu kres, zaś to źródło dochodów nie zostało zastąpione przez przejęcie relacji z krajami podporządkowanymi międzynarodowemu kapitalistycznemu podziałowi pracy. Oczekiwanie, że z czasem nowe państwa będą coraz pewniej umacniały swą pozycję wśród nielicznych beneficjentów globalnego kapitalizmu zakrawało na kpinę ze zdrowego rozsądku, ale nie odstraszało to nowoczesnej lewicy.

Koncepcja neoliberalna zasadzała się na zrozumieniu, że skuteczna ekspansja zewnętrzna opiera się na zdecydowanym ujarzmieniu poziomu życia danego społeczeństwa. Nawet jeśli gdzieś po kątach snuli się płaczliwi apologeci twierdzenia, że w ramach systemu demokracji wszyscy mogą mieć się świetnie, bo kapitalizm to gra o sumie dodatniej, to w praktyce teoretycy i różni analitycy usiłowali zbadać obiektywnie relacje między efektywnością gospodarczą a demokracją rozumianą jako zamiennik neutralizacji drastycznych nierówności społecznych.

W pewnym sensie, ideologiczne uzasadnienie drogi kapitalistycznego rozwoju strzeliło sobie w kolano w chwili, kiedy przyjęło strategię dezindustrializacji. Jeżeli nie można dopchać się do klubu wyzyskiwaczy swojej wyróżnionej, uprzywilejowanej pozycji w międzynarodowym kapitalistycznym podziale pracy, to trzeba chociaż mieć własną klasę robotniczą jako przedmiot wyzysku.

Gdy o to nie zadbano, prognoza wzrostu ekonomicznego zawisła w niezręcznej próżni.

W przypadku Offego, wyraża się to w niemożności rozwiązania dylematu znanego jako dylemat „jajko czy kura?”. Zagłębiając się w rozważania, Offe zauważa, że: „Jedynym sposobem na jednoczesne efektywne wprowadzenie gospodarki rynkowej i demokracji jest narzucenie ich społeczeństwu z zewnątrz i długotrwałe nadzorowanie rozwoju sytuacji za pomocą międzynarodowych stosunków zależności i kontroli. Taka jest zapewne lekcja, którą można wyciągnąć z historii powojennej demokracji w Japonii czy, z pewnymi zastrzeżeniami, w Niemczech lub, może już  niedługo, w byłej NRD” (s. 21).

Jest to inne powiedzenie, że nie ma tu mowy o demokracji, zaś gospodarka rynkowa jest synonimem takiego ustawienia życia gospodarczego państw kontrolowanych przez zewnętrzny, narzucony interes, żeby wpasował się w mozaikę mającą na celu wzmocnienie struktury owego interesu.

Można to było bez problemu wprowadzić w przypadku państw, które poniosły klęskę militarną i zostały zmuszone do bezwarunkowej kapitulacji. Jak jednak postąpić w przypadku społeczeństw, które nie zostały pokonane i nie skapitulowały? Jeśli w przypadku Niemiec czy Japonii arbitralne, twarde warunki mogły zostać narzucone bez zbytnich ceregieli, to wynikało to z powszechnie przyjętego wyobrażenia o zbiorowej winie społeczeństw i ich rządów. Zakończenie Zimnej Wojny nie pozwalało na potraktowanie społeczeństw spoza Żelaznej Kurtyny jako winnych w ramach zbiorowej odpowiedzialności. Dlatego, konieczne jest danie tym społeczeństwom demokracji, co utrudnia wprowadzenie reform rynkowych. W odległej perspektywie, co prawda, rynek domaga się rozwoju demokracji, ale póki co, demokracja niekoniecznie żąda istnienia rynku. Nie jest to, co prawda, prawdziwa demokracja, gdyż ta ostatnia jest oparta na konkurencji. Społeczeństwa postsocjalistyczne są zatomizowane, ponieważ mają podobne dochody i mocno jednolite warunki życia. Jednym słowem „… strukturze społecznej brak wymaganego stopnia zróżnicowania, tj. podziału pracy, tożsamości związanej ze statusem, interesem i przynależnością kulturową, jakie może dać jedynie rozwinięte społeczeństwo rynkowe” (s. 22). Co więcej, „jednorodność może okazać się jedynie powierzchownym obrazem maskującym ukryty antagonizm” (s. 22). Dlatego też „polski socjolog Jadwiga Staniszkis ma właśnie to myśli, kiedy pisze:  ‘Tak długo, jak długo nie istnieją ekonomiczne podstawy społeczeństwa obywatelskiego, masowa polityczna mobilizacja ludności jest możliwa jedynie pod hasłami nacjonalistycznymi lub fundamentalistycznymi’. (…) W rezultacie, nie tylko gospodarka wolnorynkowa, ale i demokracja rozwieje się jak dym, jeśli ta ostatnia zostanie zbyt pospiesznie wprowadzona. Co znowu daje argument twierdzeniu, że wprowadzenie demokracji musi być poprzedzone wprowadzeniem rynku” (s. 22).

Niestety, „to, że wprowadzenie praw własności i mechanizmów rynkowych leży naprawdę w interesie społeczeństwa jako całości nie jest jednak z pewnością powszechnie uznawane ani doceniane przez empirycznie stwierdzoną wolę większości społeczeństwa. (…) Obie (…) podstawy nieufności – tzn. że potężni się wzbogacą, a słabi padną ofiarą rynku – mogłyby zostać zniesione, a ich destrukcyjny potencjał ograniczony, jedynie w sytuacji, w której elity, które wzięły na siebie zadanie przeprowadzenia reformy, potrafiłyby zapewnić dla swych inicjatyw prywatyzacyjnych solidny mandat uzyskany demokratycznie oraz uznać swą odpowiedzialność przed ludźmi. Taki mandat z kolei może być nadany jedynie drogą demokratyczną – co prowadzi do paradoksu, że w przypadku gospodarek typu radzieckiego, w sytuacji, kiedy państwo samo wycofuje się z ekonomii, demokracja jest niezbędnym warunkiem wstępnym gospodarczej transformacji” (s. 23).

Jest to równoznaczne powiedzeniu, że przełamanie oporu społeczeństwa wobec transformacji musiało się odbyć drogą odrzucenia systemu demokratycznego. A jednocześnie, ponieważ rynek domaga się demokracji, to w efekcie odrzucenia demokracji nie mogliśmy mieć na wyjściu gospodarki rynkowej z prawdziwego zdarzenia.

Bliższa analiza różnicy między transformacją społeczeństwa zachodniego i wschodniego prowadzi autora do takich wniosków: „W przeciwieństwie do zachodniego wzorca, gospodarka rynkowa, która wyłania się w Europie Wschodniej, będzie, o ile w ogóle zaistnieje, ‘kapitalizmem politycznym’, to znaczy kapitalizmem zaprojektowanym, zorganizowanym i wprowadzonym w życie przez elity reformatorskie. Jego wątkiem przewodnim nie będzie przedpolityczny fakt naturalnego (głoszonego przez Locke’a) prawa własności i wolnego korzystania z niej. Już raczej takim faktem byłoby to, co zostało w przypadku krajów zachodnich odkryte dopiero z czasem, jako mile widziany efekt uboczny ładu ekonomicznego opartego na wolności posiadania, a mianowicie fakt, że wydajny mechanizm gospodarczy służy – przynajmniej w przekonaniu części ludzi i w długim okresie – powszechnym interesom społeczeństwa” (s. 23). Tymczasem w przypadku Europy Wschodniej „… elity reformatorskie, biorąc odpowiedzialność za kapitalizm i pomagając przy jego narodzinach, reprezentują interesy społeczeństwa, chociaż nie mogą się oprzeć na istniejącej już klasie kapitalistycznych właścicieli i ich sile, stąd nie mogą też spełniać ich żądań i propozycji ideologicznych ani służyć ich interesom” (s. 23).

Jednym słowem, autor chce powiedzieć, że o ile „spontaniczny” kapitalizm rozwijał się poprzez dziką niesprawiedliwość, w której przebiegu nikt nie miał szczególnych nadziei, zaś pretensje mogły być kierowane pod adresem konkretnych jednostek, a nie systemu jako takiego, zaś na koniec ludzie wyzyskiwani cieszyli się z dowolnego polepszenia bytu jako z niespodziewanej łaski Bożej, o tyle w przypadku kapitalizmu z nadania reformy, wszyscy, którzy mają przejść przez czyściec absolutnego zubożenia stale są nastawieni na porównywanie swego położenia z oczekiwanym jako cel całego przedsięwzięcia „efektem ubocznym”. Poprawiony kapitalizm jednak może sobie całkiem sprawnie dać radę z tym „efektem ubocznym”, który nie jest wszakże niczym innym, jak przypadkowym wydarzeniem w długiej linii dziejowych konieczności.

Ludzie są sobie sami winni, że robią sobie nieuzasadnione nadzieje.

Niemniej, jedyną legitymizacją dla wprowadzania kapitalizmu była obietnica owego „efektu ubocznego”. Czyli – politycy kłamali?

Za Elsterem, Offe snuje wizje: „Reforma demokratyczna polega więc na ustanowieniu konstytucyjnych ram praw obywatelskich i rządów parlamentarnych. To powinno doprowadzić do powstania ‘normalnej’, opartej na rywalizacji, demokratycznej polityki oraz do alokacji władzy i zasobów materialnych dzięki tej polityce. Końcowym rezultatem jest pokojowe rozwiązanie społecznych i politycznych konfliktów” (s. 28). Optymistycznie!

„Podobnie, reformy gospodarcze polegają na ustanowieniu praw własności i na prywatyzacji, na procesie ustalania cen poprzez mechanizmy konkurencji, a upragnionym rezultatem jest tu zysk z produktywności, wzrost ekonomiczny i dobrobyt” (s. 28). Też miło!

Niemniej, jak pisze autor, teoria niekoniecznie zgadza się z rzeczywistością i kryje w zanadrzu nieprzyjemne niespodzianki. Może warto mimochodem zauważyć, że jeśli autor je przedstawia, to to już nie są niespodzianki. Otóż wynika z tych przewidywanych zagrożeń, że „polityka demokratyzacyjna może blokować lub wypaczać drogę do prywatyzacji (…) i do urynkowienia”. Ale nawet gdyby prywatyzacja się powiodła, to „nie musi koniecznie prowadzić do urynkowienia, a dalej do wzrostu i dobrobytu”, może natomiast prowadzić do „obstrukcji polityki demokratyzacyjnej ze względu na silną presję krajowych i międzynarodowych posiadaczy kapitału”. Samą politykę demokratyzacyjną mogą zdominować „etniczne, terytorialne oraz mniejszościowe spory, które nie nadają się do rozwiązania na drodze demokratycznego kompromisu”. Ostatecznie może tak być, że nawet jeśli uda się wprowadzić warunki wstępne (urynkowienie), to jednak nie musi nastąpić „wyrównana redystrybucja korzyści”, co może prowadzić do „spiętrzenia rozczarowań i frustracji, (…) zrodzić żądania zbudowania innego typu ‘demokracji’ (…), np. żądanie prezydenckiej dyktatury populistycznej”. Z drugiej strony „frustracje spowodowane wynikami gospodarczymi i efektami redystrybucji mogą także prowadzić do wysunięcia żądania rynku bez własności prywatnej, np. powrót do państwowej własności majątku produkcyjnego”.

Po 30 latach transformacji możemy powiedzieć, że niedobre scenariusze sprawdziły się, zaś pozytywy pozostały na papierze.

Patrząc z perspektywy współczesnych problemów ekonomicznych związanych z ekologią, postępującą pauperyzacją społeczeństw europejskich oraz stopniowym zanikiem demokratycznych metod rządzenia, możemy zauważyć, że model redystrybucji oparty na bezpośrednim powiązaniu budżetu państwa z działaniem przedsiębiorstw przemysłowych ma przewagę nad instytucją demokratycznego pobierania podatków, która jest źródłem stałego niezadowolenia społeczeństwa. Po okresie wybuchu entuzjazmu dla mobilizacji społecznej, która przejęła część polityki socjalnej państwa kapitalistycznego poprzez różne zbiórki, aktywizm i działalność charytatywną, okazało się, że społeczeństwo obywatelskie zdecydowanie żąda oparcia się na finansowaniu ze strony państwa, które w międzyczasie pozbawiło się samo bezpośredniego (niezależnego od łaski biznesu i kaprysu koniunktury) źródła zasilania. Wydaje się, że różni działacze społeczni nie mogą i nie chcą tego zrozumieć, że istnieją tylko dlatego, że dobrowolnie przejęli na siebie część zobowiązań wcześniej upaństwowionych. Mieliby na czym opierać swoje społeczeństwo obywatelskie, gdyby przetrwał przemysł. Istniałoby zaplecze dla prowadzenia walki ekonomicznej. Walka klasowa prowadzona przez związki zawodowe opierała się na tym, że klasa robotnicza mogła bezpośrednio finansować tę walkę dzięki środkom uzyskiwanym od kapitału. Prowadzenie walki ekonomicznej w oparciu o środki, które drobni przedsiębiorcy traktują jako kapitał niezbędny dla funkcjonowania firmy, zaś zatrudnieni przez nich pracownicy mają świadomość, że biznes nie opiera się na korzyści skali i porusza się najczęściej po krawędzi opłacalności.

Jeśli porównać tę sytuację z sytuacją powojennej odbudowy Europy, to przede wszystkim mamy obraz totalnego braku demokracji w sferze produkcji, uzasadnionego koniecznością odtworzenia zniszczeń. Mamy do czynienia z reżymem okupacyjnym w przypadku Niemiec, które w wyniku tego procesu zdołały nie tylko odbudować swoją gospodarkę, ale jeszcze wysunąć się na czoło w skali Europy i świata (druga gospodarka po USA). Jeżeli, jak twierdzi Offe, rynek wymaga demokracji, to na pewno może spokojnie poczekać z tym wymaganiem przez dłuższy czas.

W przypadku państw postsocjalistycznych mieliśmy do czynienia z procesem odwrotnym: przemysł był celowo i planowo niszczony, zaś społeczeństwa oczekiwały demokracji. Społeczeństwu trudno było sobie wyobrazić, że powszechna prywatyzacja przyniesie kryzys, skoro w PRL prywatna inicjatywa kwitła. Nie brano pod uwagę tego, że prywatna inicjatywa mogła rozkwitać, ponieważ dopełniała ona sektor produkcyjny, który gwarantował tanie zaopatrzenie oraz niewyczerpany popyt efektywny wynikający z pełnego zatrudnienia zabezpieczanego przez państwo. W tej sytuacji trudno było o demokrację jako o motor takiego systemu.

Jeżeli przyjrzeć się, co tak naprawdę rozumie się przez demokrację, której zasady zostały wprowadzone w wyniku transformacji naśladującej instytucje demokratyczne na Zachodzie, to widzimy, że zabezpieczenie materialne całego społeczeństwa nie należy do pakietu pod nazwą „demokracja”. Jak słusznie zauważa Offe, powszechny dobrobyt jest miłym i zaskakującym efektem ubocznym rozwoju gospodarczego, a nie jego celem. Również nie jest celem demokracji jako takiej. Demokracja burżuazyjna jest w istocie swojej utrwaleniem sytuacji, w której pracownik staje się siłą roboczą, tj. liczy się w sferze gospodarczej jako czynnik produkcji nic więcej. Zatrudniający nie ma obowiązku dbania o stan zatrudnionych jako ludzi, jak to miało miejsce w przypadku gospodarek przedkapitalistycznych, w których stan pracujących do pewnego stopnia leżał w interesie posiadacza środków produkcji.

Demokracja odnosi się natomiast do sfery pozaprodukcyjnej. Rozdzielenie obu sfer sprawia, że postulaty demokratyczne przestają być ograniczane ekonomiczną racjonalnością, tj. naturalnym, żywiołowym mechanizmem, wolnym od ludzkiej arbitralności. Przeciwnie niż sfera ekonomiczna, która akurat przejmuje całość naturalnego, spontanicznego i obiektywnego mechanizmu. Jest to możliwe, ponieważ sfera gospodarcza zostaje całkowicie wyczyszczona z czynnika ludzkiego, zastąpionego odczłowieczoną „siłą roboczą”.

Po wyłączeniu bazy gospodarczej z ram politycznych, system demokracji zaczął się rządzić własnymi prawami. Teoretycznie, definicja społeczeństwa obywatelskiego pozostała bez zmian, ponieważ w ramach tego pojęcia pozostała działalność ekonomiczna pozaprodukcyjna. A więc suwerenność podmiotu zabezpieczona jego aktywnością ekonomiczną została zakonserwowana. Rozszerzono pojęcie aktywności ekonomicznej na te sfery aktywności ludzkiej, które wcześniej w ten obszar nie wchodziły. Skomercjalizowano więc wszelką aktywność ludzką, co pozwoliło oprzeć konstrukcję społeczeństwa obywatelskiego na tradycyjnych fundamentach, a jednocześnie pozbawić ją jakichkolwiek granic, ograniczeń wynikających ze styku z naturalnym środowiskiem społecznym – z przyrodą.

Jeżeli więc, w przeciwieństwie do okresu powojennego, transformacja kapitalistyczna w państwach postsocjalistycznych dokonywała się w oparciu o zniszczenie bazy produkcyjnej, demokracja pozbywała się swych ograniczeń związanych z jej więzią z gospodarką.

Jednocześnie kapitał zagraniczny przejął rolę bazy przemysłowej, co było niezbędne dla rozwoju rzeczywistej gospodarki zachodniej, która stanęła w międzyczasie w obliczu kryzysu, nieuchronnego w kapitalizmie. Problem w tym, że sfera społeczeństwa obywatelskiego, obliczonego na działanie demokracji, ufundowana na sferze usług, jest uzależniona od stanu sfery produkcyjnej. Jakiekolwiek procesy radykalizacji demokracji w sferze nadbudowy, społeczeństwa obywatelskiego, w żaden sposób nie wpływają na stan gospodarki rzeczywistej, sfery produkcji, która pozostaje fundamentem niezbędnym do funkcjonowania nadbudowy. Tym bardziej, jeśli ta baza jest w rękach kapitału zagranicznego.

Należy wiedzieć, że nawet gdyby polski przemysł postsocjalistyczny przetrwał, wszedłby on w ostry konflikt konkurencyjny z gospodarką zachodnioeuropejską. Warunek powodzenia kapitalistycznej transformacji był więc zależny od stanu gospodarki zachodnioeuropejskiej i jej konkurencyjności na światowym rynku. I tu pojawiają się elementy, na które zwracają uwagę zachodnioeuropejscy analitycy w sytuacji, kiedy konflikt na Ukrainie odsłonił rzeczywisty stan geopolityki w Europie.

Otóż, nawet jeśli z naszej perspektywy zachodnioeuropejski boom powojenny wyglądał na pełny sukces, to w samej zachodniej Europie druga połowa XX wieku oznaczała stałe borykanie się z amerykańską dominacją. Podobnie jak Europa Środkowo-Wschodnia uzależniła się od produkcyjnego potencjału zachodniego, tak Europa Zachodnia po wojnie stała się uzależniona od ekspansji gospodarczej Stanów Zjednoczonych. Polityka wzmacniania sfery usług nieprodukcyjnych kosztem sfery produkcji materialnej wyrażała tę zależność. Jej wynikiem było rosnące uzależnienie gospodarki europejskiej od zagranicznych surowców i produktów. Podobnie jak w przypadku USA, Europa Zachodnia zdelokalizowała swoją produkcję przemysłową licząc na zależność polityczną krajów postkolonialnych. Wysokorozwinięte kraje Zachodu nie są tyle producentem, co dysponentem produkcji globalnej oraz konsumentem pewnych surowców, jak gaz naturalny, co szczególnie nas interesuje w konkretnej sytuacji.

Jako konsumentowi, Europie zależy na tanim gazie. Rosyjski gaz pozostaje najkorzystniejszą opcją ze względu na cenę kontraktową i stosunkowo niewielkie koszty transferu, a ponadto nie wymagającą skomplikowanego procesu adaptacji do potrzeb. Producentowi mogłoby zależeć na dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia, ale w sytuacji konsumenta – jest to zbędny wysiłek. Transformacja uczyniła z Europy Środkowo-Wschodniej swego typu protektorat, natomiast z Rosji – kolonię. To tłumaczy niechęć do dywersyfikacji źródeł, które są wskazywane jako dowód na pomsty godnego zaniechania ze strony Zachodu.

To wskazywanie palcem pomija rzecz zasadniczą: Europa tak czy inaczej jest uzależniona od obcych surowców. Dotychczas nie było to problemem ze względu na zwrotne uzależnienie polityczne krajów ex-kolonialnych, co szczególnie mocno wyraża się w sytuacji Francji. Obecnie kraje Afryki francuskiej poczuły, że nadeszła chwila, w której możliwe jest przewartościowanie stosunków łączących Francję z jej byłymi koloniami. Jednocześnie, Europa Zachodnia, w tym Francja, czują taki sam moment w swych relacjach z USA. Podnoszą się głosy, które wskazują na odczucie, że Francja jest od czasów po rządach (niedemokratycznych) de Gaulle’a amerykańskim protektoratem.

Warto zwrócić uwagę na to, że w Europie Zachodniej narastają nastroje nacjonalistyczne, nie sprowadzające się do partii narodowych, jak np. partia Marine Le Pen we Francji. Te nastroje przekraczają granice wyznaczane przez dotychczasowe partie nacjonalistyczno-populistyczne, ponieważ podnoszą problematykę organizacji gospodarki na zasadach innych niż kapitalistyczne. Przedstawiają to, oczywiście, w kategoriach jak najbardziej gospodarki rynkowej, ale w ten sposób wraca kwestia rynku i kapitału, jak to postawialiśmy na wstępie naszych rozważań. Powraca bowiem kwestia przyznania, że delokalizacja działalności produkcyjnej była zasadniczym błędem rządów burżuazyjnych znajdujących się pod amerykańską presją. A ta kwestia przywraca dyskusję lewicową wokół znaczenia sfery produkcji w teorii Marksa i pozwala na przejęcie przez marksistów roli awangardy, jeśli tylko lewica potrafi wydobyć się z burżuazyjnej ideologii, w której pogrążyła się w ramach swojej walki z „totalitaryzmem” marksizmu w interpretacji wolnościowej.

Offe wskazuje na trudność transformacji: „zewnętrzne wsparcie dla nowego ładu (plan Marshalla, reżym okupacyjny) było – jako konieczny warunek ‘cudu gospodarczego’ – kluczem do sukcesu Republiki Federalnej Niemiec i innych powojennych demokracji” (s. 30). Ten mechanizm jednak uległ wyczerpaniu i gospodarka niemiecka oparła podtrzymanie swej potęgi na rosyjskim zapleczu surowcowym i rynku zbytu. To jednak oznaczało uniezależnienie się gospodarki europejskiej od gospodarki USA, co w sytuacji ostrej rywalizacji z Chinami i destrukcją gospodarki realnej w samych Stanach Zjednoczonych, prowadzi gospodarkę amerykańską do kryzysu.

Czynnik nacjonalizmu nie sprowadził się w Europie do krajów postsocjalistycznych. W pewnym sensie ten wzrost nacjonalizmu wobec protektoratu zachodnioeuropejskiego, niechęć do którego została wzmocniona przez powiązanie gospodarki niemieckiej z zasobami Rosji, wywołał wzrost nacjonalizmu w Europie Zachodniej wobec zwierzchniego protektoratu amerykańskiego. Skoro wschód Europy nie może zastąpić dawnych kolonii europejskich na innych kontynentach, to niemożliwa jest dalsza polityka gospodarcza oparta na odwracaniu się od własnej produkcji przemysłowej. Stoimy w obliczu wywrócenia całego sposobu myślenia o gospodarce. To daje nam szansę jako marksistom.

Bowiem kapitalizm właśnie stracił marchewkę: „Marchewką będzie zapewnienie międzynarodowych kredytów i transferów, których zadaniem byłoby, jeśli można to tak wyrazić, wynagradzanie cierpliwości ludzi” (s. 30). Jednym słowem, odwlekanie ich oczekiwań ad Calendas Graecas. Z definicji społeczeństwo ma być zróżnicowane, a więc część będzie na marginesie. Problemem działaczy społecznych jest to, że margines niekiedy powiększa się tak znacznie, że całe społecznictwo nie jest w stanie udźwignąć ciężaru. Jednocześnie, społecznicy wciąż działają w przekonaniu, że pomagają tylko ludziom dotrwać do momentu, kiedy system zaskoczy i przyjdzie wreszcie ten upragniony i zakładany z góry, przypadkowy efekt uboczny kapitalistycznej transformacji: dobrobyt dla wszystkich (poza niewartą uwagi garstką). A przecież zgoda na to zróżnicowanie była przez owych działaczy jak najbardziej dana. Jako gwarant efektywnej gospodarki, w której brak fundamentów, za to jest roszczeniowa nadbudowa…

Tak więc, rzeczywisty efekt uboczny transformacji „(…) naraża pożyczkodawców na (uzasadnione lub nie) podejrzenia beneficjentów, że rzeczywistą intencją ‘dobroczyńcy’ jest nie tyle opłacanie cierpliwości, ile raczej wyzysk na dłuższą metę pożyczkobiorców (…)” (s. 30).

Kraje postsocjalistyczne chciały do wspólnej Europy. Czyli musiały się zdezindustrializować, aby nie stanowić konkurencji. Podołać ciężarowi nadbudowy mogły Niemcy, w połączeniu z rosyjskim zapleczem. Jednak to stanowiłoby zbyt wielką konkurencję dla USA. Państwa Europy Zachodniej stoją przed wyzwaniem reindustrializacji, szczególnie że nie mogą już liczyć na uprzywilejowaną pozycję w wymianie z resztą świata, której UE nierzadko dyktowała ceny sprowadzanych do siebie surowców. W efekcie mamy więc destabilizację modelu ekonomicznego połączoną z kryzysem strukturalnym kapitalizmu.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
6 czerwca 2022 r.