Opozycja drze się wniebogłosy, że nie załapiemy się na kasę z UE, co jest zdradą stanu obozu rządzącego. To mniej więcej taka sama propaganda, jak wynoszenie na sztandary aborcji bez dostrzegania, że za tą kwestią natychmiast kryją się podziały, które opozycja chce zakrzyczeć z obawy, że sprawa się wyda za wcześnie. Czas na podziały w obozie zwycięzców przyjdzie później, kiedy to już liberalni cwaniacy wywalczą władzę rękami pożytecznych, lewicowych idiotów. Już to przerabialiśmy w okresie transformacji, wskutek której – ku zdziwieniu radykalnej lewicy – zamiast cieszyć się nieograniczoną demokracją i zachodnioeuropejskim państwem socjalnym musimy po 30 latach walczyć z „faszyzmem”.

Problem Kaczyńskiego jest taki, że poza bezideowymi karierowiczami w swojej ekipie ma naprzeciwko siebie bezideowych przeciwników. Wszyscy nawrócili się na polityczny pragmatyzm. Jest to normalne w systemie, w którym od ponad 30 lat nie zmieniła się sytuacja stałego, utrzymywanego chaosu, w którym – jak to w mętnej wodzie – najłatwiej łowić smakowite kąski w indywidualnym interesie. Zasadniczo, zgodnie z historyczną prawidłowością, gdy gospodarka pada w ruinie, najlepiej wychodzą ci, którzy znajdą się w elicie dzielącej dochody. Uogólniona sytuacja kryzysu strukturalnego kapitalizmu przedłużyła stan permanentnej transformacji w naszym kraju, kładąc kres marzeniom radykalnej lewicy o zadomowieniu się w postkapitalizmie i o lewicowej biurokracji, która będzie doiła kapitał w imię utrzymania polityki socjalnej z okresu szczytu propagandowej zimnej wojny, gdy chodziło o zohydzenie samego pomysłu o socjalizmie, tak aby nikomu więcej się nie zachciało recydywy.

Przesuwająca się na prawo lewica („dzięki” rozbiciu ruchu robotniczego w imię antykomunizmu i wartości rzekomej wolności burżuazyjnej) z definicji pokłada ufność w strukturze państwa kapitalistycznego, ponieważ odrzucając teorię Marksa, nie widzi alternatywy poza podmiotowością całego, szerokiego społeczeństwa. To była bowiem legitymizacja socjaldemokracji jako „praworządnego” (w sensie praworządności burżuazyjnej) nurtu politycznego, dokooptowanego po okresie kwarantanny i sprawdzenia się w tłumieniu rewolucji niemieckiej do rodziny demokratycznych nurtów politycznych, niekwestionujących panowania kapitału.

Tymczasem szerokie społeczeństwo jest zróżnicowane nie tylko klasowo, ale i warstwowo, a dojrzały kapitalizm nie zniósł tego zróżnicowania, a wręcz przeciwnie – nasilił je sprowadzając klasyczną definicję proletariusza do klasy robotniczej. Tę zaś wyrzucił poza nawias kulturalnych i cywilizowanych społeczeństw zachodnich i lokując ją wraz z delokalizacją przemysłu w Trzecim Świecie. W ten sposób dokonało się oszustwo, które propagandowo zagrało w zimnej wojnie, ponieważ stanowiło rzekomy dowód na to, że kapitalizm przezwyciężył swoje przeciwieństwa klasowe. Lewica socjaldemokratyczna, wychowana w takim paradygmacie, pierwsza przyjęła tę wykładnię, a wraz z nią – cała nawracająca się na demokrację lewica radykalna Zachodzie. W końcówce XX wieku lewica radykalna Zachodu wystawiała świadectwo cnoty nurtom lewicowym na Wschodzie, w związku z czym polityczne nurty robotnicze, utożsamiane ze stalinizmem jako uosobieniem „komunizmu” (ZSRR i demoludy zostały oficjalnie uznane za model komunizmu), zostały wrzucone do jednego wora z (neo)stalinizmem.

W Rosji „komunizm” jest jeszcze tolerowany właśnie jako ideologia (neo)stalinizmu, czyli jako ideologia odradzającego się imperializmu rosyjskiego. Natomiast w kwestii przechodzenia na pozycje socjaldemokratyczne, nurty posttrockistowskie w Rosji łykają ideologię zachodniej lewicy jako antidotum na stalinizm. W tym sensie, lewica radykalna znajduje się w obozie liberalnym, który ma korzenie w delokalizacji przemysłu i osłabieniu roli robotników w ruchu pracowniczym Zachodu. Pozory pokojowego rozwiązania problemu klasowego, zapewnione przez przerzucenie pracy produkcyjnej na kraje zacofane w rozwoju ekonomicznym, w ramach globalizacji gospodarki, dały możliwość takiego kompromisu między lewicą radykalną a kapitałem. Wykastrowana lewica wkroczyła dumnie do instytucji państw burżuazyjnych wlewając w nie nowe życie dzięki przykrojonym na modłę niezagrażającą kapitałowi rozwiązaniom zaczerpniętym z arsenału myśli lewicowej, jak np. integracja europejska (n.b. podporządkowująca sobie na zasadach neokolonialnych pozaeuropejskie kraje stowarzyszone i pozostające wiecznie w przedsionku, jak choćby Turcja z masową migracją jej taniej siły roboczej do Niemiec, nie mówiąc już o wplątanym w pętlę zadłużenia obozie socjalistycznym).

Ekipa Kaczyńskiego, podobnie jak i zakłamana opozycja, w UE widzi dojną krowę, zwłaszcza, że polski sukces transformacji opierał się na nieustającym potoku pomocy unijnej dla upadającego kraju ze zdemontowaną gospodarką narodową. Zarzucanie Kaczyńskiemu, że chce wyprowadzić Polskę z Unii jest o tyle niepełną prawdą, że Kaczyński ma raczej pomysł na wykorzystanie sytuacji, w której UE jest osłabiona i dlatego ma zasadne nadzieje, że da się tej osłabionej Unii narzucić własne reguły gry korzystne dla ambitnej Polski. Ambicje Polski uwidoczniają się jako pomysł na odkurzenie koncepcji Polski jako regionalnego mocarstwa, odrodzenie Rzeczypospolitej Obojga Narodów (plus Białoruś, która sama się pcha na podobnej zasadzie, co niegdyś Polska do UE).

Oburzenie opozycji opiera się na niezachwianej wierze w to, że Unia pozostaje strukturą zintegrowaną, nie rozdzieraną wewnętrznymi sprzecznościami. Tymczasem wewnątrz społeczeństw Unii narasta rozdarcie, które istnieje i u nas. Jakby nie patrzył, ujawnia się rozdarcie klasowe. Bez lewicowej alternatywy, sprzeczności klasowe muszą przybrać formy walki między populizmem a liberalizmem. Lewica jest skutecznie zneutralizowana dogmatem o demokracji, której warunkiem koniecznym, choć niewystarczającym, jest silna gospodarka.

Lewica jest w praktyce podzielona na tych, którzy kontynuują tradycję polegania na państwie burżuazyjnym jako gwarancie redystrybucji wartości dodatkowej. Warunkiem dla szczodrej redystrybucji tej wartości jest względna obfitość bogactwa do podziału. Ta obfitość – wedle teorii Marksa – jest uzależniona od wysokości stopy wyzysku pracowników produkcyjnych (bo o wartości materialne się rozchodzi, a nie o egzemplarze prac doktorskich). To właśnie niemożność przyjęcia przez lewicę socjaldemokratyczną Marksowskiej teorii wartości jest od początku (od I rewizjonizmu Bernsteina) przyczyną powtarzalnego sojuszu radykalnej lewicy z kapitałem. W praktyce bowiem cała ideologia upadku realnego socjalizmu opierała się na głębokim przekonaniu lewicowych intelektualistów o tym, że nie ma alternatywy dla efektywności mechanizmów ekonomicznych wolnego rynku, a cała lewicowość tego kompromisu sprowadzała się do lewicowego pomysłu opanowania struktur zarządzających podziałem dochodu i dochodów przez siły demokratyczne, nie pozwalające kapitałowi na swobodne dysponowanie całością zysków.

Wszelkie koncepcje lewicowe dotyczące nowych struktur i form gospodarowania sprowadzają się w gruncie rzeczy do zachowania kapitalistycznej dyscypliny pracy i egalitaryzmu w momencie podziału. Wszelkie koncepcje dotyczące mieszania struktur dyktatury proletariatu dotyczących regulacji mechanizmów na poziomie stosunków produkcji ze strukturami lokalnych wspólnot dysponujących wynikami pracy bezpośrednich producentów, są rozwiązaniami z tego samego worka, który przekreśla rozwiązanie socjalistyczne. Oczywiście, w imię demokracji.

Robotnicy czują to na własnej skórze i opowiadają się za mniejszym złem, tj. za populizmem, który obiecuje (równie fałszywie), że sprawiedliwość podziału będzie zapewniona dzięki zinstytucjonalizowanemu wyzyskowi podległych gospodarczo obszarów. W gruncie rzeczy, obie strony sporu optują za tym samym rozwiązaniem: chodzi o przejęcie kontroli nad wartością dodatkową. Z tym, że populiści chcą łagodzić wyzysk własnej siły roboczej dzięki ekspansji ekonomicznej przeprowadzanej siłą i przemocą polityczną (podporządkowanie UE jest pierwszym krokiem na tej drodze, gdyż chodzi o wykorzystanie siły i autorytetu Unii dla zbudowania narodowej przewagi – gra jest ambitna, ale i ryzykowna, stąd zaciętość Kaczyńskiego, który pewnie zżyma się niczym Piłsudski na głupotę rodaków, którym chce zrobić na siłę dobrze, a im tylko kury szczać prowadzać…) Strona opozycyjna rozpływa się w wizjach przyjaznego globu, po którym można bezpiecznie podróżować, zaś ekonomiczne podstawy dla tego stylu życia mają być zapewnione przez wyzysk choćby i rodzimej klasy robotniczej, której nie ma co żałować, bo jest poplecznikiem faszystowskich populistów. Ideologią klasy średniej jest merytokratyczne uzasadnienie nierówności społecznych jako jedyne praworządne kryterium dopuszczalnej nierówności społecznej.

Z perspektywy marksistowskiej, oba modele są równie nie do przyjęcia.

Zasadnicza sprzeczność klasowa (antagonizm) wciąż, jak za czasów Marksa, tkwi w stosunkach produkcji (reprodukcji materialnych warunków bytu społeczeństwa i cywilizacji), a nie w stosunkach podziału. Przeniesienie ich na stosunki podziału stanowi utrwalenie relacji klasowych, czyli jest sprzeczne z dążeniami do socjalizmu i społeczeństwa bezklasowego. Odkładanie na później antagonizmu klasowego nie jest pragmatyzmem politycznym, ale ciągiem dalszym odsuwania teorii Marksa do lamusa, a wraz z nią – programu walki o społeczeństwo bezklasowe.

Kiedy bowiem należy walczyć o społeczeństwo bezklasowe, jak nie w sytuacji, kiedy kapitalizm jest najsłabszy i miota się we własnych sprzecznościach? Jego własne narzędzia zaczynają uderzać w rękę, która ich używała przeciwko innym, jak np. „kolorowe rewolucje” zaczynają uderzać w hegemonię amerykańską ujawniając fakt, że historia znajduje się na zakręcie, po którym niemożliwe stanie możliwym i najbardziej prawdopodobnym. Jedyną nadzieją zwolenników społeczeństwa klasowego jest to, że ten zakręt spowoduje ostateczne wypadnięcie z drogi socjalistycznej alternatywy.

Protesty społeczne, których hasła nie wychodzą poza kwestie obyczajowe oraz prawo do kontynuowania amerykańskiego (drobnomieszczańskiego) stylu życia, nie staną się żadną areną możliwego przetestowania siły socjalistycznej alternatywy. I faktycznie, radykalna lewica słusznie przewiduje, że wzburzone drobnomieszczaństwo nie będzie podatnym gruntem dla tej alternatywy. Dlatego korzysta z prawa do zachowania milczenia udając, że drobnomieszczańskie masy o zradykalizowanej świadomości społecznej stanowią bazę dla świadomości rewolucyjnej.

Rzecz jasna, hasła zmiany modelu społeczno-gospodarczego powinny być kierowane do zupełnie innego segmentu społeczeństwa. Nie jest wyrazicielem jego interesów także i populistyczna prawica. Ale natura próżni nie lubi, a ludzie organizują się wokół istniejących alternatyw, a nie wobec czegoś, co nie istnieje lub jest im instynktownie wrogie, jak ideologia radykalnej, drobnomieszczańskiej lewicy, która reprezentuje interesy grup żyjących z wyzysku pracowników produkcyjnych.

Propozycji dla tej klasy społecznej nie ma na szerokim rynku konsumenckim ideologii.

Część lewicy opowiada się za populizmem w nadziei, że narodowe interesy złagodzą wewnętrzny konflikt klasowy. Oba nurty lewicy są podzielone wedle kryterium najskuteczniejszego narzędzia łagodzenia konfliktu klasowego, a nie jego wykorzystania w walce o społeczeństwo bezklasowe.

Utopijność wizji bezklasowego społeczeństwa wynika stąd, że jest to wciąż utopijny program dla drobnomieszczaństwa, które pokazało swój autentyczny program w powojennych dekadach XX wieku, w konsensie z „postkapitalizmem”. XXI wiek obnażył fałsz tego socjaldemokratycznego marzenia. Z tym rozczarowaniem nie chce się pogodzić radykalna lewica, ponieważ z tą tradycją jest związany jej jedyny powód do chwały i jedyny argument w walce z komunistycznym programem robotniczym. Z tą lewicą związały się wszystkie nurty lewicy na świecie. Podobnie jak neostalinistom trudno jest rozstać się z imperialną wizją ZSRR, tak lewica (socjal)demokratyczna musiałaby przyznać się do klęski, gdyby ogłosiła fiasko swojej krucjaty antykomunistycznej, która dała jej legitymację do budowy instytucji socjaldemokratycznych, nie zagrażających przez pół wieku burżuazyjnemu społeczeństwu.

Dynamika upadającego kapitalizmu jest taka, że konflikty narodowe, zamrożone przez tzw. komunizm, ogarniają nie tylko obszar poradziecki, jak by to chcieli widzieć ideolodzy prawicy. Stopniowo, ale coraz wyraźniej, konflikty te rozlewają się na skalę globalną, wykorzystując sprzeczności, jakie kapitalizm sobie stworzył z powodu wykorzystywania fundamentalizmu religijnego islamu dla walki z komunistycznym zagrożeniem.

Te wszystkie niezwiązane posunięcia skupiają się współcześnie w jeden węzeł gordyjski, którego wyrazem najbardziej widocznym są właśnie sprzeczności narodowe, tj. sprzeczności między interesami poszczególnych grup kapitału (w tym sprzeczność między kapitałem przemysłowym, produkcyjnym, gospodarką realną, a kapitałem finansowym, opartym na spekulacji i zawłaszczaniu bogactwa rzeczywistego dzięki ogromnym środkom w jego dyspozycji).

Podobnie jak węzła gordyjskiego nie sposób było rozsupłać, należało go przeciąć. Można to zrobić na dwa sposoby: albo globalna konfrontacja pociągająca za sobą ofiary i cofnięcie cywilizacyjne, albo odrzucenie fałszywego, nacjonalistycznego problemu i narzucenie w jego miejsce problemu klasowego. Ale tego ruchu Aleksandra Macedońskiego nie wykona za lewicę żaden lokalny Bill Gates powstrzymujący lokalnego Trumpa.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
26 listopada 2020 r.