W końcu należy wziąć byka za rogi: dlaczego wysiłki organizacji lewicowych mające na celu zbudowanie silnych struktur oporu wobec kapitalistycznego wyzysku pozostają od dziesięcioleci bezowocne?

Były już próby odpowiedzi na to pytanie, w tym wskazujące na fakt rozproszenia zatrudnienia, jego izolacji od środowiska, w którym żyją zatrudnieni oraz na fakt prekaryzacji pracy, jej charakteru tymczasowego, dorywczego, niestabilnego. Można dodać, że dochodzi do tego zjawisko kulturowe, które za wszelką cenę stara się uczynić z szeregowej pracy zawodowej coś nieistotnego w porównaniu z czasem wolnym, przeznaczonym na przyjemności. Jest to związane z przykrością, jaką sprawia praca zawodowa, z wynikającym z niej brakiem satysfakcji, szczególnie w świecie, w którym ceni się najbardziej satysfakcję związaną z wynagrodzeniem, które jest potrzebne po to, aby zapewnić sobie przyjemności i rozrywkę w czasie wolnym od pracy.

Można też wskazywać na zjawisko upowszechnienia pojęcia pracy na wszelkie przejawy życia osobistego: macierzyństwo oraz formy rodzicielstwa zastępczego, prowadzenie domu czy dotrzymywanie towarzystwa osobie samotnej, niekoniecznie niepełnosprawnej. Pojęcie pracy uległo w ten sposób dewaluacji. Jeżeli wszelkie czynności związane z niegdysiejszymi przyjemnościami życia rodzinnego stają się pracą zarobkową (finansowaną przez państwo), praca stricte zarobkowa staje się kroplą w morzu chaotycznego pojmowania pracy jako takiej.

Praca staje się wreszcie nie jedynym możliwym sposobem zarobkowania – wystarczy prowadzić popularny blog czy cieszyć się pozycją celebryty znanego z tego, że jest znany, aby zagwarantować sobie całkiem dostatnie życie. Zatrudnienie na etacie jest tylko poczekalnią w korytarzu marzeń o dostatnim życiu, jakie jest dostępne jedynie tym, którzy wyrwali się z takiej pracy. Część niedoszłej klasy średniej żyje z majątku odziedziczonego po rodzicach czy rodzinie (przydaje się tu status jedynaka i bezpotomne wujostwo). Jednym słowem, praca zarobkowa, która łączyła niegdyś ludzi w elementy jednej, spójnej całości, dziś nie istnieje. A już na pewno nie istnieje w świadomości społecznej. A więc nie daje możliwości zaczepienia dla idei solidarności zawodowej.

Lewica współczesna bardzo mocno pracowała na taki stan świadomości społecznej.

Pogląd o tym, że człowiek jest stworzony do korzystania z wolności od pracy, która zasadniczo zubaża i prowadzi do zbydlęcenia, jest wypisany na jej sztandarze. Lewica, która wykształciła się na ruchu robotniczym, bez którego byłaby niczym, wyśmiała skutecznie etos pracy jako tanią, efekciarską fascynację „robociarstwem”. Było to jej krecie, wstydliwe pokazanie środkowego palca koncepcji komunizmu, w którym wszyscy mieli zajmować się przez godzinę, dwie pracą produkcyjną, aby nikt nie musiał przeznaczać na nią całego swego ludzkiego życia.

Polska opozycja demokratyczna zadawała retoryczne pytanie, na czym niby miał polegać patos pracy robotniczej, którego sami robotnicy mieli po dziurki w nosie stojąc godzinami w kolejkach po kilogram kiełbasy! Kto dziś kupuje kiełbasę czy mandarynki na kilogramy? W PRL kupowano, bo akurat „rzucili”. Kupowano na zapas. Dziś wszystkiego w bród, a kupuje się na plasterki i na sztuki. Czy tylko z pewności, że nie zabraknie?

Nie ma strajków o zbyt wysokie ceny, bo państwo nic z tym nie zrobi – święta własność prywatna, a prywaciarz musi zarobić. Robol pracuje u prywaciarza, to rozumie, że wyższa cena opłaca i jego wynagrodzenie. Przynajmniej w teorii.

Twarzą w twarz z państwem znaleźli się „średniacy”. Na państwowym garnuszku. Tu można się zbierać do kupy i protestować, bo środowisko jest dość jednolite i pracodawca jeden. Sytuacja uprzywilejowanego protestu, jak w PRL, gdzie rząd jest zawsze na bitym. Trochę się dziwi lewica, że potransformacyjne rządy stały się coś bardziej aroganckie, nie są tak zahukane jak PRL-owskie. Ale trzeba zrozumieć, nie mogą już czerpać z kasy przedsiębiorstw bezpośrednio jak w minionych, złotych latach. W PRL, poza nakładami na inwestycje, budżet państwa oddawał, co brał, w postaci społecznych funduszy społecznych plus szczególne przywileje dla artystów i inteligencji twórczej, literatów na żołdzie państwowej propagandy. Dziś mamy sojusznicze zobowiązania, zaś utrzymanie wcale nie zmniejszonej armii biurokratów, która musi zarobić, żeby nie była skłonna do korupcji, kosztuje.

Poza tym, w wielopartyjnym systemie rząd nie potrzebuje kupować całej elity intelektualnej. Jest ona podzielona między poszczególne partie, które ponoszą stosowne koszty. Same się wzajemnie neutralizują, więc ten wydatek odpada. Cała politologia ma przerąbane.

Niemniej, protest masowy ma sens wyłącznie wobec państwa. Stąd jeśli jeszcze coś wypełza na ulice, to różne KOD-y czy protesty transwestytów. Wabi kolorami i happeningiem, można zjeść loda przy okazji zaimprowizowanego karnawału.

Ludzie nie chcą marnować energii na bezsensowne działania. W czasach prężnego ruchu robotniczego, fabrykanci mieli powiązania z rządami, trzęśli nimi. Wystąpienia przeciwko kapitaliście wstrząsały posadami państwa. To miało sens. Dlatego pod protesty robotnicze podwieszały się grupy, których wystąpienia przeciwko indywidualnym pracodawcom byłyby bezpłodne, np. służące. Emancypacja klasy robotniczej oznaczała zmianę systemu urządzenia społeczeństwa jako takiego. Czemu służą wystąpienia nawet tak ważnej grupy społecznej, jak nauczyciele? Zmianie podstawy programowej nauczania? Domaganie się podwyżki płac skutkuje dziś zdrową reakcją mechanizmu społecznej gospodarki rynkowej, czyli redukcją etatów w sytuacji kurczenia się liczby uczniów i studentów. Dzisiejsi protestujący domagają się bowiem przywrócenia PRL-owskiej zasady, że należy tworzyć kuźnie kadr, a o chętnych do kształcenia w owych kuźniach pomyślimy później. Tymczasem przewagą gospodarki rynkowej, jak pamiętamy z wykładów z ekonomii, była możliwość elastycznego reagowania na zmiany popytu. Domagają się więc przywrócenia PRL-owskiej zasady, że zatrudnienie ma na celu zapewnienie wszystkim pracy, choćby nieuzasadnionej ekonomicznie. O to wszak walczyliście własnymi rękami Wałęsy, żeby zniszczyć ten skandalicznie nieefektywny system gospodarczy realnego socjalizmu.

Lewica sama przyczyniła się do przesunięcia ośrodka ciężkości w społeczeństwie burżuazyjnym.

Dla nowej radykalnej lewicy, kapitalizm jako taki nie jest problemem. Postkapitalizm ma twarz socjalną i to wystarczy. Redystrybucją dochodów ma się zająć biurokracja państwowa, która ma środki od biznesu, więc traktuje relacje w biznesie jako „czarną skrzynkę”, czyli wewnętrzną sprawę kapitału. Logicznie rzecz biorąc, nie ma większego znaczenia walka o warunki ekonomiczne w zakładzie pracy. Kapitał ciśnie pracę w zakładzie, czyli zwiększa wyzysk siły roboczej. Ale za to budżet ma większe wpływy, które może przeznaczyć na opłacanie pracy na zbędnych z ekonomicznego (i kulturowego) punktu widzenia etatach, tylko dlatego, że polski bantustan ma ambicje wschodnioeuropejskiego imperium zagrażającego Rosji.

Jak więc lewica chce osiągnąć sukces w prowadzeniu walki ekonomicznej na poziomie zakładu pracy? W aktywności związkowej? Polski biznes nie jest konkurencyjny na rynkach światowych, to chyba prawda oczywista. Wysiłki reindustrializacyjne nic tu w krótkiej perspektywie nie zmienią. Państwo jest ociężałe, bo ma wszędzie przerosty, zbędny balast. Krótko mówiąc, jak to w kapitalizmie, społeczeństwo jest zbędnym balastem. A ponieważ zafundowaliśmy sobie powtórkę z kapitalistycznego rozwoju, to przerabiamy akumulację pierwotną.

Logika podpowiada, że ludzie najłatwiej postrzegają swój interes krótkoterminowy, a ten nierzadko bywa sprzeczny z interesem długofalowym. Sukcesem ruchu robotniczego było danie robotnikom perspektywy zmiany ustrojowej, która uskrzydliła walkę o bieżące prawa. Ale nie zastąpiła walki perspektywicznej. Walka bieżąca była jej podporządkowana. Dzisiejsza lewica zakazuje wręcz myśleć o długiej perspektywie, ponieważ to jest komunistyczny ślepy zaułek, krwawa rewolucja itp. bzdety.

Poza więc przeszkodami, o którymi wspomnieliśmy na wstępie, najważniejszą przyczyną bezskuteczności działalności lewicy w obrębie walki klasowej jest brak socjalistycznej perspektywy. Robotnicy nie ruszą się w zakładach pracy, jeśli nie będą wiedzieli, że ich walka jest koordynowana w skali kraju i świata. To jest przejaw zdrowego rozsądku, rozumu klasowego.

Aktywiści, którzy przychodzą agitować za poprawą warunków sprzedaży siły roboczej przez robotników mają własny cel, którym jest zapewnienie jak najskuteczniejszego wyzysku siły roboczej w celu uzyskania jak największej części zysku dla zapewnienia dochodu gwarantowanego dla nadbudowy kulturowej, pozapracowej w sensie roboczego trudu, wysiłku dostarczającego podstawowych dóbr służących przeżyciu.

Lewica chce efektywności kapitalistycznej i redystrybucji rodem z realsocjalizmu.

Stara się więc tłumaczyć kapitaliście, że ten zabija kurę znoszącą złote jajka, kiedy nadmiernie eksploatuje siłę roboczą. Kapitalista ma to tłumaczenie gdzieś, ponieważ wie swoje: podatki prowadzą go do bankructwa i nie będzie im dyktował jakiś lewak, ile kasy oznacza godziwy zysk. Kapitalizm to rywalizacja, nigdy nie ma dość zysku, zmienia się bowiem poziom rywalizacji. Przechodzi się na wyższy poziom tej gry i zysk znowu jest zbyt nikły. W skali globalnej, to nawet lewica nie ogarnia wyżyn poziomu. Nie ogarnia, ponieważ uznała, że to nie kapitalizm jest problemem.

Problemem jest praca. Rozwiązanie polega na uznaniu za pracę wszystkiego, dosłownie każdego działania człowieka (nawet oddychania potraktowanego jako przejaw sztuki) albo… niczego. W ten sposób, wynagrodzenie należy się za oddychanie tak samo, jak za pracę w kopalni.

Lewica społeczna nie wie, po co angażuje się w pracę związkową w zakładach pracy. Lewica kulturowa wie, że przekształca system wedle swego projektu, gdzie każda chwila jest pracą bez pracy, praca jest nieodróżnialna od wypoczynku, a udogodnienia cywilizacyjne są na wyciągnięcie ręki, za darmo, jak to w komunizmie. Darmowe, jak dary Natury.

Fakt, że Naturę zastąpiło społeczeństwo, sprawia, że ktoś musi te „dary” wytworzyć i dostarczyć do magazynów. To jest sfera pracy produkcyjnej, która napędza kapitalizm, który nie jest dla lewicy problemem.

To, co było główną kwestią ruchu robotniczego – jak znieść nierówne obciążenie pracą produkcyjną (nie żadną inną), żeby społeczny (nie żaden inny) podział pracy nie stanowił podstawy dla odrodzenia nierówności społecznej i wyzysku. Brak efektów w pracy na niwie związkowej tylko dowodzi, że część działaczy jeszcze nie załapała, iż zajmuje się sprawami, które już dawno przestały być aktualne.

Demokratyczne instytucje państwa burżuazyjnego rozwiązują problem sprawiedliwej, egalitarnej redystrybucji dochodów, dla których fizycznym zabezpieczeniem jest produkcja materialna w sferze produkcyjnej (zastępującej przyrodę). Walka o demokrację jest wystarczającym, dalekosiężnym celem lewicy. Stoi ona w sprzeczności z interesem bieżącym robotników. Filantropia jeszcze nigdy nie stworzyła potężnego ruchu robotniczego, co najwyżej mogła się do niego przykleić. Lewica sama zlikwidowała podstawy swego sensownego działania w zakładach produkcyjnych. Zamiast zastanawiać się nad przyczynami apatii robotników, powinna się zastanowić nad sobą.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
11 lipca 2021 r.