Swoje, w sumie mało klasowe podejście do kwestii LGBT lewica uzasadnia tradycyjnie tym, że represje wobec mniejszości seksualnych jedynie zapoczątkowują ciąg represji wobec kolejnych grup społecznych (do znudzenia powtarzany cytat z Brechta, który rzekomo uzasadnia posttrockistowską troskę o komunistów). Argumentacja o tyle nietrafiona, że ci sami obrońcy LGBT związani z kapitałem ponadnarodowym i nurtami politycznymi liberalnych demokratów są równie antykomunistyczni, co i „faszystowski” reżym populistycznej konserwy.

I oba obozy polityczne nie omieszkają zjednoczyć się, gdyby brunatnej zarazie zagroziła czerwona…

Oczywiście, lewica jest honorowa i uważa, że należy opowiadać się w obronie wszelkich grup uciskanych niezależnie od tego, czy można się po tych grupach spodziewać wzajemności. Lewica niehonorowa, lecz za to pragmatyczna, wychodzi z założenia, że przynajmniej grupy te są najbardziej podatne na bunt wobec kapitalistycznych stosunków produkcji. Chociaż tak naprawdę nie wiadomo, na jakich podstawach opierają oni swoje przekonanie – bo przecież nie na empirii. Tak wychodzi z ich ponadpółwiecznych, teoretycznych przemyśleń, które sprowadzają się do uzasadniania starej zasady, że jeśli teoria z uporem mija się z rzeczywistością, to tym gorzej dla rzeczywistości.

Różni mniej czy bardziej modni myśliciele na lewicy stwierdzali co prawda, od czasu do czasu, że pozycja społeczna grup mniejszościowych jest niezależna od ich orientacji, a jednostki (niezależnie od orientacji seksualnej) kierują się raczej tradycyjnym kryterium zajmowania określonej pozycji w podziale pracy. Ale w ramach kilku ostatnich dekad energicznego prania mózgów na lewicy aspekt ekonomiczny teorii lewicowej został sprowadzony do kwestii pracy najemnej, której cechą specyficzną jest bark jakiejkolwiek specyficzności, która szkodziłaby lewicowemu fetyszowi znikającego punktu – coraz szybciej uciekającej, wymarzonej jedności pełniącej na lewicy funkcję Świętego Graala – wszyscy o niej słyszeli i wiedzą, że gdyby nastąpiła, nadeszłoby Królestwo Boże.

Jak na Królestwo Boże przystało, praca jest tu rozpatrywana bardziej z pozycji rozważań o wyższości czasu wolnego nad czasem pracy czy o końcu pracy jako końcu problemów zawracających porządnemu lewicowcowi łeb bez wyraźnej po temu potrzeby. W końcu – taka lilia nie pracuje, a jakże pięknie jest przyozdobiona!

Najbardziej przekonującym argumentem jest jednakże nadal fakt, że wspomniane grupy przejawiają największą aktywność i najsilniejszą samoświadomość, jeśli chodzi o zrozumienie własnego interesu. Lewica, która coś słyszała o tej kwestii w marksizmie od wymierającego pokolenia wychowanego w duchu Maja ’68 (OK, boomer!), trzyma się tej przypadkowej zbieżności pojęć uznając to za wystarczające, aby rościć sobie prawo do uczestniczenia w dumnej tradycji ruchu robotniczego vel pracowniczego oraz postępowego feminizmu jako jego koniecznego dopełnienia, ewentualnie w odwrotnym porządku dopełniania.

Kolejnym elementem przemawiającym na rzecz przyłączenia się do kolorowej kontestacji reżymu, który ujawnił swe skrajnie reakcyjne oblicze (przy czym bynajmniej nie chodzi tu o antykomunizm), pozostaje fakt, że ów bunt sprawia wrażenie, iż bezpośrednio realizuje utopię społeczną, która jest jego głównym atutem: bezpośrednia i wymagająca zaangażowania każdej jednostki demokracja wyrażająca się w możliwości wypowiedzenia przez każdego swojego zdania podczas niekończących się nasiadówek nie mających w praktyce żadnych następstw, a więc przynajmniej nie mogących zweryfikować się negatywnie; położenie nacisku na rozdawnictwo i redystrybucję na poziomie każdej jednostki zamiast na tłumiące wolność i swobodę relacje rodzące się w degradującej pracy zarobkowej; nastawienie na wdrażanie programu politycznego buddyzmu zen zinterpretowanego przez ludzi Zachodu i przez okulary zachodniej cywilizacji powszechnego konsumpcjonizmu ratującego pingwiny na Madagaskarze.

Wszystkie te okoliczności opierają się na fundamentalnym aksjomacie wiodącego nurtu liberalno-demokratycznego o tym, że ekonomiczne podstawy kapitalizmu są zdrowe i nie podlegają powszechnemu prawu degeneracji i rozpadu. Jednym słowem, lewica przyłącza się do fiesty na Titanicu odrzucając własne, stare programy, w których nadzieje wiązano z systemowym załamaniem funkcjonowania kapitalizmu i potencjałem zastąpienia go innym systemem produkcji. Lewica kupiła ideologię drobnomieszczańską, mówiącą o tym, że dziejową misją społecznej ewolucji nie jest zastępowanie jednego systemu produkcji przez drugi, ale zastąpienie systemu produkcji jako takiego przez system wolności od produkcji. Lewica zapomniała o dialektycznej zasadzie, że aby coś mogło przestać być istotne, musi wpierw urzeczywistnić swój potencjał. A raczej uznała, że Marks udowodnił, iż warunek ten został spełniony w kapitalizmie, ale niepotrzebne jest zakładanie, że zmiana jakościowa musi naruszyć mieszczański styl życia.

Takie kreatywne podejście do Marksa.

Oczywiście, lewica posttrockistowska – z którą związane są największe nadzieje na podtrzymanie programu marksistowskiego – opiera się na interpretacjach wspartych rozważaniami Marksa o ogólnospołecznych skutkach zniesienia podziału pracy, wskazującymi na automatyzację i robotyzację jako na rozwiązania łagodzące spodziewany sprzeciw grup uprzywilejowanych przeciwko konieczności podjęcia pracy produkcyjnej.

Czy to nie dziwne, że lewica akademicka, nawykła do dzielenia włosa na czworo, nagle uznaje, że najsłuszniejsze jest uznanie powszechnej jednorodności wszystkich rodzajów pracy? Pewnie w ramach zasady demokracji. Uzasadnienie dla uznania wszystkich typów prac za zasadniczo jednakową jakość daje swoista interpretacja definicji pracy produkcyjnej jako wszelkiej przynoszącej kapitaliście wartość dodatkową. Jest to ostatni użytek, jaki lewica jeszcze czyni z pojęcia „wartość dodatkowa” przyznając mu jakiekolwiek zastosowanie. W pozostałych przypadkach pojęcie to radośnie wyparte zostało przez pojęcia, takie jak „wartość dodana” czy „zysk”. Wartość dodatkowa wiąże się z kategorią pracy abstrakcyjnej – stąd jej popularność wśród teoretyków, którzy w każdym innym momencie z lubą chęcią zarzynają Marksa jako teoretyka ekonomii.

Tymczasem, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. O ile praca abstrakcyjna uzasadnia prawo każdego świadczącego dowolny rodzaj pracy do udziału w dochodzie, o tyle konkretne i nierówne relacje między rodzajami pracy należą całkowicie do domeny empirycznej i konkretnej rzeczywistości.

Ale któż by zwracał uwagę na takie upierdliwe drobiazgi, kiedy Margot zarzuca bujnymi, tęczowymi lokami i błyska spojrzeniem spoza słonecznych okularów?

Tous les gars, tous les gars du village étaient la, la, la, la, la, la, la……
[Wszystkie wsioki się zleciały, żeby zobaczyć Margot….]

Wesołego cyrku!

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
8 sierpnia 2020 r.