Na lewicy, w tym również tej radykalnej, przeważa pogląd, wzmocniony zapewne propagandowym wydźwiękiem upadku systemu „realnego socjalizmu”, że klucz do obrony epigońskich pozycji, na których budowany jest potencjał dzisiejszych, antykapitalistycznych działań, to powrót do bezpośrednich (często anarchistycznych i socjalistyczno-utopijnych) form przeciwstawiania się nie tyle istocie kapitalizmu, co jego najgorszym przejawom.
Walka z przejawami była zawsze charakterystyczna dla drobnomieszczaństwa.

Samo rozróżnianie między istotą a przejawem jest dla tych silnych swym pragmatyzmem, manifestowaną apolitycznością w sensie sprzeciwu wobec instytucjonalnym formom organizacyjnym walki, odrzuceniem tradycyjnych, „przebrzmiałych” podziałów na lewicę i prawicę i tym podobnych nurtów, oznaką nieprzezwyciężonej skłonności do ulegania metafizyce, „angelologii i dali”, jak mawiał poeta.

Dlatego też, w sytuacji, w której tradycyjnie rozumiana klasa robotnicza (z istoty swej przeciwstawiona kapitalistycznym stosunkom produkcji) konsekwentnie przestała być postrzegana jako grupa obdarzona specyficzną misją dziejową nawet przez działaczy przyznających się do marksizmu, partykularyzm interesu klasy robotniczej został zastąpiony przez demokrację burżuazyjną jako wspólną bazę dla nowego kształtu tożsamości szerokiej „klasy pracowniczej”.

Nowa ideologia wymaga nowej terminologii.

W tym kontekście należy postrzegać i oceniać lekko traktowane podmiany w tradycyjnej terminologii marksistowskiej. Są one bowiem wyrazem ustępstwa na rzecz perspektywy drobnomieszczańskiej, która nie wpisuje się w marksizm, ani w ruch robotniczy rozumiany tak, jak go rozumieli Marks i Engels oraz działacze tej miary, co Lenin czy Trocki.

Podmiana terminu „klasa robotnicza” przez określenie „klasa pracownicza” lub „klasa pracowników najemnych”, jak również kategorii „wartość dodatkowa” przez „wartość dodana” wygląda na pierwszy rzut oka na scholastyczne liczenie diabłów na główce szpilki. Jednak nie wszystko jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje.

Elementarny błąd?

Nie bez kozery nawet myśliciele powołujący się na Marksa lekceważą lub przynajmniej nie odżegnują się w swych pracach od zastępowania pojęcia wartości dodatkowej przez wartość dodaną. Ta ostatnia ma bez wątpienia coś wspólnego z wartością dodatkową, ale niezupełnie precyzyjnie rysuje się w umysłach kwestia tego, co to właściwie jest. W efekcie utarł się zwyczaj używania tych dwóch pojęć zamiennie, co sugeruje, że są one synonimami. Tymczasem, już przyglądając się elementom składającym się na oba pojęcia, zauważamy pewną znaczącą różnicę. Wartość dodana to wszystko, co pozostaje po odjęciu od przychodu kosztu czynników niezbędnych do wytworzenia produktu, zakupionych na zewnątrz. Są to płace wypłacone przez danego przedsiębiorcę, a także jego zysk (brutto). Wartość dodatkowa to zysk (brutto) przedsiębiorcy, czyli to, co pozostało po odjęciu od przychodu wszystkich kosztów wytworzenia produktu, w tym i płac wypłaconych jego pracownikom.

Dostrzegamy, że pojęcie wartości dodatkowej i wartości dodanej różnią się między sobą, bagatela, kosztem płac. Dla porządku zauważmy, że wartość dodana, jak ją rozumieją współcześni ekonomiści, odpowiada temu, co Marks nazywał „wartością nowowytworzoną”.

Skąd bierze się to nieporozumienie?

Sprawa jest tym dziwniejsza, że płace są właśnie tym, co stanowi kość niezgody między kapitalistą a robotnikiem. Czyli jest to element trudny do przeoczenia w analizie. Niezauważenie tego, że wartość dodana i wartość dodatkowa różnią się między sobą elementem płac jest więc co najmniej zastanawiające. Musi za tym stać jakieś zaślepienie teoretyczne, które nie pozwala na zauważenie tak elementarnego błędu.

Warto w tym kontekście zauważyć, że kwestia wartości z pracy oraz koncepcja wartości dodatkowej od początku wydawały się nieco problematyczne w marksizmie. Już krytyka E. Boehm-Bawerka, „apostazja” E. Bernsteina czy kłopoty, jakie miała choćby R. Luksemburg z narzuceniem percepcji ekonomii marksowskiej jako teorii operacyjnej w rzeczywistości, ilustrują najlepiej brak przekonania w łonie samego marksizmu do owych koncepcji. Nie były one traktowane poważnie przez spadkobierców marksizmu i uważane za narzędzie „taniej” propagandy przeznaczonej dla mas robotniczych, a nie dla ludzi wykształconych, którzy liznęli nieco z ekonomii szkoły liberalnej i zostali przekonani do jej krytyki marksizmu.

Ostracyzm, z jakim spotkała się R. Luksemburg, a jej myśl nawet po jej śmierci, w szeregach działaczy partii komunistycznych epoki Stalina, nie dodał niemrawej walce o dziedzictwo marksizmu wigoru. Ale nie tylko stalinizm, także socjaldemokracja przeszła konsekwentną drogę, w trakcie której ostatecznie odrzuciła teorię Marksa jako podstawę swego działania. Jak widać, oba odłamy ruchu robotniczego nie miały żadnej motywacji, aby przechować i rozwijać tradycję marksowską. Stalinizm zadowolił się skostniałą doktryną sprowadzoną do kilku wytartych frazesów traktowanych jako prawdy niepodważalne, urągające dialektyce.

Sukces socjaldemokracji w okresie po II wojnie światowej sprzyjał pozostawieniu myśli Marksa wraz z koncepcją teorii wartości opartej na pracy w zaciszu lamusa, dzięki czemu przedstawiciele szkoły liberalnej – po dyskomforcie dyskusji lat 30-tych – wreszcie odczepili się i przestali kłuć socjaldemokratów w oczy utopijnością i absurdalnością konceptów starca z Trewiru. Bynajmniej nie z tego względu, że w Związku Radzieckim zwyciężył komunizm, ale dlatego, że socjaldemokracja przeżywała w Europie Zachodniej swe trzydzieści lat chwały.

W gruncie rzeczy żaden z ekonomistów marksistowskich nie zdołał zoperacjonalizować wniosków wynikających z teorii wartości opartej na pracy. Liczenie wartości w jednostkach czasu pracy było mniej praktyczne niż opieranie się na zapisach ksiąg rachunkowych kapitalisty, a pojęcie wartości dodatkowej było w oczywisty sposób mniej przydatne w gospodarce rynkowej niż pojęcie zysku. Stopniowo sprawa przycichła i nikt nie powoływał się na teorię wartości opartej na pracy poza sytuacją, kiedy zajmowano się historią minioną marksizmu. Było to pojęcie szacowne, ale nie bardzo wiedziano do czego miałoby ono służyć działaczom ruchu robotniczego. Stało się więc domeną historyków ruchu, poczciwym przeżuwaczom dawno minionej świetności tego ruchu.

Po upadku „realnego socjalizmu” nie było więcej zapotrzebowania na pozostałości starej doktryny udającej jeszcze, że blok ten nie uległ w nierównej walce z propagandą „zachodniej cywilizacji” i potrzebującej dla tego celu jakichś odrębnych, wyróżniających pojęć.

Nowa radykalna lewica na Zachodzie już wcześniej zrezygnowała z pojęć, które kojarzyły się jej ze skostniałym systemem ideologicznym stalinizmu, z głupim oporem wobec modernizacyjnych procesów, którym został poddany marksizm w ramach wysiłków w celu odnowienia jego nośności dzięki poddaniu go zabiegom eklektyzującym.

Radykalizm na dzisiejszej lewicy nie łączy się w żadnym intymnym związku z fundamentalnymi koncepcjami oryginalnego marksizmu. Teoria wartości oparta na pracy została ostatecznie odesłana do lamusa i nikt nie uronił nawet jednej łzy w związku z tym. Życie toczy się dalej!

Nie ma tu zresztą żadnego wielkiego przełomu, nieoperacyjna kategoria wartości dodatkowej umarła śmiercią naturalną, po cichu, w odosobnieniu, a nie w świetle jupiterów.

Dlatego nie było potrzeby wymazywania pojęcia ze słownika marksistowskiego, żadnych efektownych samokrytyk – po prostu przyjęto pojęcie wartości dodanej, które na pierwszy rzut oka i na intuicję nie różni się niczym od pojęcia wartości dodatkowej. A brzmi nowocześniej i nie wywołuje ciągłego wrzasku wściekłości i sprzeciwu ze strony liberałów, którzy szukają byle pretekstów, aby znęcać się nad przegranym partnerem ponad stuletniego sparingu ideologicznego. Marksiści wreszcie pozbyli się niewygodnego balastu u nóg, konieczności ciągłego tłumaczenia się w jakich warunkach wartość dodatkowa ma sens i wykazuje się przydatnością.

Taka brzmiałaby skrócona psychoanaliza przegranego marksisty.

Przyjrzyjmy się pokrótce sprawie, tak jak ją przedstawia Marks.

W rozdziale 7, pkt 1. „Stopień wyzysku siły roboczej” (Kapitał, t. 1), Marks definiuje wartość towaru jako wartość wyłożonego kapitału plus wartość dodatkowa: „Kapitał K rozpada się na dwie części – na sumę pieniężną c, wydatkowaną na środki produkcji, i na sumę pieniężną v, wydatkowaną na siłę roboczą; … Pod koniec procesu produkcji otrzymujemy towar, którego wartość = (c+v)+m, gdzie m jest wartością dodatkową …” (Na marginesie: Ta wartość dodatkowa, jak zauważa dalej Marks, nie bierze się, np. z faktu, że wartość maszyny jest wyższa niż jej zamortyzowana część (przeniesiona na wartość towaru w danym cyklu produkcyjnym): „… przez kapitał stały wyłożony na wytworzenie wartości rozumiemy tylko wartość środków produkcji zużytych w procesie wytwarzania”.) I dalej: „Po tym założeniu wracamy do naszego wzoru K = c+v, który przekształca się w K’=(c+v)+m, i właśnie dlatego K przekształca się w K’. Wiadomo, że wartość kapitału stałego zjawia się tylko na nowo w produkcie. Wartość istotnie n o w o w y t w o r z o n a [podkr. – EB, WB] w procesie jest więc czymś innym niż uzyskana w nim wartość produktu, wynosi zatem nie (c+v)+m, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje, …, lecz v+m, …”

Wynika stąd, że Marksowi znane było pojęcie wartości nowowytworzonej, takiej która bierze się nie z przenoszenia wartości osiągniętej w poprzednim cyklu produkcyjnym, ale z zastosowania nowych środków produkcji (materiałów, narzędzi i siły roboczej). Na dobrą sprawę, nowowytworzona wartość wyłącza z siebie wartość narzędzi i materiałów. Poza najpierwszym „idealnym” lub czysto wyobrażeniowym cyklem produkcyjnym, w którym nie płacimy przyrodzie, wartość narzędzi i surowców nie przenosi się na wartość nowowytworzoną. Wartość nowowytworzona to płace i zysk. Wartość dodana to także płace plus zysk. Różnica między wartością nowowytworzoną a dodaną zawiera się w sposobie liczenia zysku. W wartości dodanej mamy amortyzację, której zdecydowanie nie ma w definiowanej przez Marksa wartości nowowytworzonej. Poza tym, obie kategorie są tożsame.

Wróćmy jednak do powyższego cytatu.

„Kapitał K rozpada się na dwie części – na sumę pieniężną c, wydatkowaną na środki produkcji, i na sumę pieniężną v, wydatkowaną na siłę roboczą; … Pod koniec procesu produkcji otrzymujemy towar, którego wartość = (c+v)+m, gdzie m jest wartością dodatkową …” Wartość dodatkowa pokrywa się więc z grubsza z tym, co nazywa się zyskiem. Wartość dodana natomiast składa się z płac (kapitał zmienny) oraz z zysku (wartość dodatkowa plus amortyzacja). Wartość dodana w dziele Marksa nosi nazwę „wartość nowo wytworzona”. Wiadomo, że wartość kapitału stałego zjawia się tylko na nowo w produkcie. Wartość istotnie nowo wytworzona w procesie jest więc czymś innym niż uzyskana w nim wartość produktu, wynosi zatem nie (c+v)+m, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje, lecz v+m.

Podobnie jak ekonomiści burżuazyjni, Marks dostrzega problem podwójnego liczenia kosztów stałych w cenach towarów. Nie zatrzymuje się jednak dłużej nad tym problemem, gdyż nie stanowi on dla niego istotnej kwestii z punktu widzenia zasadniczego przedmiotu jego rozważań. Płace, w przeciwieństwie do czynników kapitału stałego, stanowią zasób, który pozostaje czymś na kształt wciąż świeżego daru Natury, przywłaszczanego po raz pierwszy. Siła robocza nie została przecież kupiona przez robotnika w celu jej dalszej odsprzedaży lub sprzedaży jej usług z myślą o otrzymaniu zysku. Dlatego robotnik nie może stać się kapitalistą mimo posiadania czegoś, na co istnieje na rynku popyt. Za każdym razem kapitalista opłaca siłę roboczą, tak jakby pierwszy raz. Dlatego płace nie mogą podpadać pod kategorię wartości sumującej się w kolejnych cyklach produkcyjnych.

Tu istnieje zgoda między Marksem a burżuazyjną ekonomią oraz nową radykalną lewicą. Nie ma też rozbieżności, jeśli chodzi o wyliczanie stopy wyzysku, czyli stosunku m do v. Nieco bezsensownie brzmiałoby porównywanie v+m (wartości dodanej/nowowytworzonej) z v (kapitałem zmiennym) w kontekście podkreślania rozbieżności interesów klasowych. Wartość dodana, poprzez uwzględnienie w niej kosztu płac, nie podkreśla tak jednoznacznego przeciwieństwa kapitalistów względem otrzymujących te płace robotników.
Tyle Marks i my w ramach odgruzowywania marksizmu… i tylko tyle.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
25 lipca 2013 r