Opublikowano 10 września 2017, autor: BB
Z cyklu „Sranie w banie”

Niedawno wszedł na ekrany polskich kin film pt. „Walerian i Miasto Tysiąca Planet” – kolejny z seryjnie i nieustająco, odkąd pamiętam, tłuczonych „produkcyjniaków”, opartych na intelektualnych wzorach amerykańskich komiksów z okresu Zimnej Wojny. Coś dla debilów i Nowej Lewicy.

Reżyser, n.b. Luc Besson, robi oko do publiczności, że niby jest taki prowolnościowy, co oznacza w skrócie, że „nasz” świat jest oparty na fundamencie przyjaźni i współpracy międzygalaktyczno-międzyrasowej i międzygatunkowej, któremu dyskretnie patronuje system policji czuwającej nad sprawnym funkcjonowaniem owego skomplikowanego mechanizmu społecznego. Nie jest to zadanie łatwe, gdyż obyczaje różnych grup etnicznych (galaktycznych?) bywają totalnie rozbieżne, a kodeks cywilizacyjny – jak wiadomo każdemu fanowi fantastyki – stwierdza, że wyższej cywilizacji nie wolno ingerować w mechanizmy cywilizacji niższej. W sumie mamy więc reprodukcję cywilizowanej ludzkości, plus kilka innych cywilizacji wyższego rzędu, oraz „dzikusów”, którzy charakteryzują się skrajną mentalnością plemienną, ewentualnie brakiem indywidualnych cech osobniczych, czyli tym wszystkim, co w rozwiniętej cywilizacji zachodniej stanowi przedmiot zabobonnej zgrozy i nie tylko brakiem zrozumienia, ale nawet brakiem podejrzenia, że jest w tym cokolwiek do zrozumienia. Akcje wywiadowcze na tym terenie są więc czymś w rodzaju swoistego safari białego człowieka w Czarnej Afryce, gdzie trofeum jest gatunek człekokształtnych z rodziny „noplisków”. Tutaj na szczęście (i politycznie poprawnie) nie są to stwory człekokształtne, więc komfort oglądającego jest zabezpieczony.

Jak to bywa w wybitnych dziełach artystycznych, które są jednak wytworem umysłów elitarnych, choć pozującym na populistyczną bajkę, mamy do czynienia z podwójną rzeczywistością: ze światem, w którym żyją pospolici mieszkańcy sztucznej planety-miasta molocha zawieszonego w przestrzeni kosmicznej, zadowalający się turystycznym matrixem w czasie wolnym od… trudno powiedzieć czego, bo pewnie nie od pracy – o czym dalej, oraz ze światem „prawdziwym”, nie-wirtualnym, dostępnym tylko facetom w czerni i z jajami, czyli agentom i agentkom międzygalaktycznej bezpieki.

Ogólnie zakłada się, że zwykli mieszkańcy są zadowoleni ze swego konsumpcjonistycznego życia. Krótka migawka pokazała też rasę stworów, które zajmują się utrzymywaniem planety w stanie funkcjonalności bieżącej, co wyraża się w miarowym uderzaniu przez te stwory łapkami w olbrzymie ekrany monitorów, czego sens zapewne rozumieją tylko owe stworki. To tacy futurystyczni Azjaci – robią to, do czego są przystosowani, bo bez pracoholizmu zapewne czuliby się nieszczęśliwi. Nie rozumieją satysfakcji matrixowych turystów buszujących w matrixowych sukach i bazarach. Więc Rada Międzygalaktyczna (czy jak tam się nazywać by miało naczalstwo tego megapolis) pozwala im łaskawie na wykonywanie funkcji obsługi Miasta, wciąż zgodnie z zasadą, żeby nie ingerować w obyczaje cudzoplanetarian. To, że gatunki się dopełniają, to tym lepiej. Working class i leisure class… Ludzie, jak widać, nadają się najlepiej do pełnienia funkcji agentów bezpieki…

I tu mamy zawiązek sensacji, albowiem poczucie odpowiedzialności może czasami prowadzić do dramatycznych wyborów, nie zawsze słusznych z punktu widzenia indywidualistycznej etyki humanistycznej.

W tej konkretnej bajce, zanim doszło do zgodnej współpracy ras i gatunków w ramach Miasta Tysiąca Planet, musiała zostać stoczona wojna – zrozumienie przez was, co jest dla was najlepsze, wymaga czasami zastosowania wobec was środków bezpośredniego przymusu. Owa wojna, która była aktem założycielskim Miasta, miała jednak swój wstydliwy, ukryty epizod – tzw. colateral damage polegający na zniszczeniu planety, na której żyła sobie najspokojniej w świecie cywilizacja nosząca cechy co najmniej Atlantydy. Monarchia, a jakże, ale demokratyczna z gruntu. Coś jak Arabia Saudyjska tylko bez kamienowania. Mieszkańcy zasadniczo zajmowali się tańcem na plaży i połowem pereł, które wdzięcznym ruchem przerzucali do specjalnych korytek służących do poszukiwania wśród zwykłych – ukrytych pereł szczególnych. Dzięki tym szczególnym perłom mogli się zajmować nieustającym tańcem i wielbieniem swego losu, co – w sposób oczywisty – sprzyjało brakowi konfliktów klasowych.

Zniszczenie planety nie służyło niczemu, jak to zwykle bywa przy okazji colateral damage, poza efektem demonstracji czy odstraszania wroga. Ot, błąd – dowódca, który wydał rozkaz zniszczenia szczęśliwej planety sądził, iż jest ona niezamieszkana. A kiedy dowiedział się, że jednak mieszkają tam jakieś dzikusy nie posiadające broni jądrowej i tracące życie na bezpłodne pląsy przy świetle różowego słońca, nad brzegiem landrynkowo różowego morza, to, mając do wyboru skuteczność misji lub istnienie jednego z milionów gatunków galaktycznych, wybrał to, co było skuteczne. W efekcie powstało Miasto, symbol pokojowego współistnienia i przezwyciężenia niedawnej wrogości.

Walerian, dzielny agent międzygalaktycznej bezpieki, seryjnie zabijający swych przeciwników bez mrugnięcia okiem, unosi się oburzeniem nad nieetycznym postępkiem swego, bądź co bądź, przełożonego.

Logika Zimnej Wojny immunizuje nas przed uleganiem pokusie usprawiedliwiania czynów nieetycznych, jeśli są one uzasadniane frazesami o celu, jakim jest szczęście ludzkości. Co prawda, tego typu uzasadnienia kreuje sama wyobraźnia antykomunistów. Bo jak może sobie wyobrażać komunistę taki propagandzista, który nie może nawet zacytować kogoś kompetentnego, gdyż na to jest zapis cenzorski?

Znana sprawa.

Ale nie to jest powodem, dla którego uznałam, że warto pokusić się o recenzję filmu. Estetyka Zimnej Wojny nie jest niczym nowym, podobnie jak jej poziom debilizmu. Film Bessona wart jest obejrzenia ze względu na nowy wątek w upowszechnianiu kolejnego standardu debilizmu – co zakrawa na farsę, ale i oddaje stan ducha współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego. Otóż, wspomniane wyżej, szczególne perły łowione w różowym morzu kosmicznej Atlantydy są maleńkimi zbiornikami potężnej, skondensowanej energii, która zaspokaja w pełni zapotrzebowanie społeczne. Ale nie dość tego – mieszkańcy planety są społeczeństwem świadomym ekologicznie, co oznacza, że każda wykorzystana perła jest zwracana morzu w zwielokrotnionej postaci. Zwielokrotnieniem nie zajmują się inżynierowie czy naukowcy, ale malutkie stworzonko zwane konwerterem, które połyka perłę, po czym z jego odbytu zaczynają się sypać powielone egzemplarze niczym kozie bobki.

System schyłkowego kapitalizmu opisuje sam siebie w sposób, którego nie wymyśliłby żaden komunistyczny paszkwilant. Jednocześnie smutnym jest to, że tak naprawdę, to współczesna lewica faktycznie myśli, że system produkcji materialnej jest anachronizmem i przeżytkiem sowieckiej propagandy, a który skończył się wraz ze Związkiem Radzieckim. Skoro krowa daje mleko, to czemu konwerter nie może nam wysrać energii atomowej w pigułce?

Robole – to wymysł Karola Marksa, a emancypacja klasy robotniczej prowadzi do masakr w imię szczęśliwości i dostatku, który nie opiera się na żadnym fundamencie pracy społecznej, ale na hodowli szczęśliwych konwerterów z wolnego wybiegu.

To, że propaganda kapitalistyczna robi ludziom wodę z mózgu to jedna rzecz, ale w tym podejściu do pracy Nowa Lewica schodzi się z ideologią Zimnej Wojny. Precz z Putinem! Niech żyje srający konwerter!

„Walerian i Miasto Tysiąca Planet”, reżyseria: Luc Besson – film, którego wejścia na ekrany polskich kin nie usprawiedliwia nawet deszczowe lato.

Ewa Balcerek
10 września 2017 r.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Sranie w banie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
← PIOTR IKONOWICZ: DZIEŁA POMNIEJSZE I KONIEC DIABELSKIEJ ALTERNATYWY
СЕРГЕЙ ГЛАЗЬЕВ О ПРОБЕЛАХ В ЭКОНОМИЧЕСКОЙ ПОЛИТИКЕ НА ПРИМЕРЕ ДАЛЬНЕГО ВОСТОКА →