Nie pomogą zaklęcia: 1. „Podczas gdy Białoruś stała się teatrem zmagań imperialistów, robotnicy, protestujący przeciw aktualnej władzy, wcale nie walczą w imię interesu zachodu czy wschodu, lecz własnego – klasowego. To ten ruch, jako marksiści, powinniśmy z całą stanowczością popierać”. Patrz: Sytuacja na Białorusi a stanowisko polskiej lewicy:

Sytuacja na Białorusi a stanowisko polskiej lewicy

Jedno jest już pewne – lewica białoruska, jak poprzednio ukraińska, nie dorosła do wymarzonej roli – „trzeciej – robotniczej siły” w „białoruskiej permanentnej rewolucji”. Dlatego też białoruscy robotnicy podatni są manipulacje liberalnej opozycji, która apeluje wyłącznie o strajki przeciwko Łukaszence i sfałszowanym wyborom, nie wysuwając postulatów stricte robotniczych czy socjalistycznych.

O ile „zmagania imperialistów” są faktem, o tyle na współczesnej lewicy niedookreślone jest nie tylko pojęcie interesów robotniczych, ale i samo pojęcie „robotnik”.

Czy autorzy stanowiska polskiej sekcji IMT mają na myśli konkretnych robotników zakładów przemysłowych Białorusi, czy – zgodnie z doktryną ich partii-matki – szeroko rozumianą „klasę pracowniczą”, obejmującą wszystkich pracowników najemnych?

W konkretnym, bieżącym kontekście białoruskim domniemywa się, że chodzi o robotników sektora przemysłowego, ponieważ to oni są wzywani przez opozycję do podejmowania strajków. Podobnie, jak w okresie Pierwszej Solidarności w Polsce, w latach 80-tych, istnieje świadomość, że działania właśnie tej klasy stanowią decydujący cios w obalany system polityczny. Aktywność pozostałych segmentów „klasy pracowniczej” można potrzaskać o kant dupy.

Podobnie jak w przypadku „Solidarności”, interesy robotników są równie bezpiecznie zagwarantowane przez pozostałe segmenty „klasy pracowniczej”, której specyficznych interesów autorzy stanowiska nawet nie mają zamiaru analizować. Przyjmują w sposób autorytatywny, że interesy szeroko pojętej „klasy pracowniczej” (pracowników najemnych) są obiektywnie identyczne.

Podobnie zakładali polscy robotnicy w latach 80-tych. Jak to się dla nich skończyło – widać na sweetfoci znad Wisły.

IMT nie odbiega od pozostałych tendencji posttrockistowskich w pojmowaniu definicji klasy robotniczej. Nic nam nie wiadomo o burzliwych sporach wyłamującej się spod tego teoretycznego dyktatu prowadzonych z partią-matką przez polską sekcję. Możemy więc z dużą dozą prawdopodobieństwa domniemywać, że polska sekcja zwyczajnie bredzi lub celowo wprowadza ewentualnych zwolenników wśród robotników w błąd.

Twierdzenie, że białoruscy robotnicy nie walczą w imię interesu Zachodu czy Wschodu, ale w imię własnego, klasowego, jest w konkretnym przypadku delikatnie mówiąc na wyrost.

Drugą, ważną kwestią obok kwestii definiowania klasy robotniczej, jest kwestia klasowej organizacji robotniczej. Postulowana przez radykalną lewicę walka ekonomiczna robotników przemysłu białoruskiego, w pełni uzasadniona w warunkach dryfowania systemu w kierunku pogłębiania ustanowionych stosunków kapitalistycznych w gospodarce, jeśli w ogóle pojawia się w omawianych „rewolucyjnych” okolicznościach, to w gruncie rzeczy nie wychodzi poza poziom walki ekonomicznej. W najlepszym wypadku odwołuje się do świadomości tradeunionistycznej, a nie do świadomości klasowej robotników.

Współczesna lewica nie widzi tu różnicy. W aktualnych warunkach epokowego cofnięcia się ruchu robotniczego lewica może tylko pomarzyć o solidnej, radykalnej świadomości tradunionistycznej jako o szczycie ambicji. Jednak ten szczyt ambicji nie wystarcza dla zrównoważenia świadomości społecznej pozostałych grup ludności.

W tej sytuacji trudno nawet mówić o nadawaniu przez radykalną lewicę im kierunku, o skupianiu wokół interesów robotniczych jako osi postulatów dotyczących zmiany ustrojowej.

Robotnicy białoruscy nie mają własnej organizacji politycznej, a ich tradycyjna świadomość klasowa została zniszczona wraz ze zniszczeniem ruchu robotniczego przez stalinizm. W świecie rzeczywistym, walka ekonomiczna robotników białoruskich z reżymem Łukaszenki jest wykorzystywana przez opozycję, która nie kryje swoich sympatii prozachodnich i która rozumie obalenie reżymu Łukaszenki jako przejście do systemu demokracji parlamentarnej, gdzie owoce wyzysku klasy robotniczej będą dystrybuowane w sposób bardziej demokratyczny. Oznacza to, że dochód wypracowany przez robotników nie będzie szedł w większości na tworzenie warstwy półperyferyjnej oligarchii na wzór Rosji czy Ukrainy, ale że zostanie więcej na utrzymanie grup i warstw ludności sztucznie utrzymywanych przez biurokrację poradziecką w sytuacji porównywalnej z poziomem życia i wyzysku klasy robotniczej. Dążeniem tych grup i warstw jest położenie kresu siermiężnemu systemowi, w którym biurokracja tworzy wspólnotę interesu klasy robotniczej i reszty pracowników najemnych.

A więc, walka opozycji w Białorusi jest raczej wyrazem buntu tych grup i warstw, które dojrzały do zdefiniowania własnych interesów w opozycji do interesów klasy robotniczej, nie chcąc być z nią nadal utożsamianymi. A do tego jest im potrzebna pomoc robotników, odwołanie się do ich newralgicznego dla interesu kapitału miejsca w systemie produkcji oraz do ich koncentracji, czyli siły bojowej.

Nie istnieje organizacja lewicowa, która by uświadamiała robotnikom to zagrożenie, ponieważ same organizacje posttrockistowskie nie mają świadomości takiego rozkładu interesów klasowo-warstwowych w społeczeństwie. Bez tego nie ma szansy na stworzenie organizacji klasowej, która byłaby godna swych wielkich poprzedników działających w ruchu robotniczym.

Oczywiście, z tej perspektywy strajki robotnicze w Białorusi mogłyby stanowić alternatywę dla prokapitalistycznego rozwoju kraju, ale nie jest to realne ze względu na jakość nurtów posttrockistowskich, które roszczą sobie nieuzasadnione pretensje do nadawania kierunku walce robotników.

Podobnie jak robotnicy, tak i lewica w swoich własnych, specyficznych działaniach, działa faktycznie na rzecz przyspieszenia ewolucji Białorusi w kierunku kapitalizmu zależnego.

Jedyną różnicą między poststalinowcami a posttrockistami jest obecnie faktycznie tylko to, że posttrockiści uważają (w sposób kompletnie nieuzasadniony) walkę opozycji za okazję do zbudowania pozycji własnej tendencji (w rywalizacji z innymi posttrockistami) w świecie demokracji burżuazyjnej w oparciu o alternatywę, jaką mogą stanowić robotnicy przemysłowi, zaś poststalinowcy kładą nacisk na suwerenność własnej, nacjonalistycznej ścieżki podporządkowania międzynarodowemu kapitalistycznemu podziałowi pracy.

Żadna ze stron nie konstruuje rzeczywistej alternatywy wobec kapitalizmu. Posttrockiści – w kwestiach ekonomicznych, interesujących robotników – od dekad prezentują programy, gdzie wyzysk robotników sfery produkcji materialnej jest bagatelizowany ze względu na własną delokalizację przemysłu i dezindustrializację obszaru poradzieckiego, zaś zasadniczą sprawą pozostaje poziom życia grup społecznych, których dochody są uzależnione od efektów sfery produkcji materialnej (przemysłowej). Obiektywnie więc, jeśli wartość dodatkowa zależy od wkładu pracy żywej, dochody grup sfery nieprodukcyjnej zależą od stopnia wyzysku robotników sfery produkcyjnej.

W gruncie rzeczy poststalinowcy doszlusowali w tym względzie do posttrockistów, a ich ewentualna zbieżność z robotnikami dotyczy tylko sfery narodowych interesów, które przedstawia się jako fundament programu zabezpieczającego interes klasy robotniczej, który idzie w parze z interesem rodzimego kapitału. Poststalinowcy (z małymi wyjątkami) w tym punkcie upatrują uzasadnienia dla swego poparcia dla Łukaszenki, nie kwestionując wchłonięcia gospodarki Białorusi przez globalny rynek kapitalistyczny. Uzasadniają to rywalizacją kapitału chińskiego i rosyjskiego z kapitałem „kolektywnego Zachodu”, jak mówią rosyjscy propagandyści.

Oba nurty lewicy są siebie warte – żaden nie stanowi alternatywy antykapitalistycznej ani robotniczej.

Wystarczy tylko przytoczyć cytat ze stanowiska, który równie dobrze mógłby wyjść z ust prawdziwego stalinowca: „Ponadto, samo nawet upaństwowienie gospodarki, przy braku demokratycznej kontroli ze strony klasy robotniczej i ogólnonarodowego planu gospodarczego, nie gwarantuje rozwoju i dobrobytu mas pracujących.”

Ten sam nacisk na „kontrolę”, która automatycznie znosi dyktaturę klasy robotniczej, i to samo uzasadnienie, że ma to być w imię „rozwoju i dobrobytu mas pracujących”, czyli ogółu społeczeństwa. W praktyce oznacza to – bez dyktatury proletariatu – podporządkowanie interesów klasy robotniczej ogólnodemokratycznemu hasłu „dobrobytu mas pracujących” w dobie, kiedy dochód z pracy jest losem różnorodnych grup, często o przeciwstawnych interesach. Dyktatura proletariatu ustala priorytet robotniczego interesu, zaś społeczna rola instancji decydującej o rozdziale wartości dodatkowej wynika z miejsca w systemie produkcji i określa ją wedle zasady dostosowywania zasad podziału do interesów najbardziej poszkodowanych. Nie zaś do kryteriów merytokratycznych, jak wynika z demokracji.

Zaklęcie nr 2. „Wojna domowa nie grozi krajowi, który jest dość jednolity narodowo. W przypadku Ukrainy mieliśmy wyraźny kontrast między rosyjskim wschodem a ukraińskim zachodem. Szowinistyczny nacjonalizm czy faszyzm na chwile obecną także nie stanowią większego zagrożenia, ze względu na ich małą popularność oraz brak tradycji kolaboranckich, a także tragiczne doświadczenie niemieckiej okupacji w czasie II wojny światowej.”

Ta optymistyczna teza, odmawiająca Białorusi losu Ukrainy (skądinąd część lewicy posttrockistowskiej również i tam upatrywała pola dla optymizmu, który spełnił się w ten sposób, że faktycznie prawa mniejszości seksualnych są tam traktowane zupełnie inaczej niż w sąsiedniej Rosji), kompletnie ignoruje możliwość wojny domowej ze względu na odmienne interesy klasowe i na dość silną jak na współczesne warunki klasę robotniczą, która może stanowić oparcie dla sił nacjonalistycznych, tak jak „prawa noga” Janukowycza stała się „samodzielną” siłą krzyżującą hurraoptymistyczne i prodemokratyczne nadzieje lewicy popierającej Majdan.

Przy takiej ewentualności, lewica posttrockistowska nie ma najmniejszych szans na okopanie się w białoruskiej klasie robotniczej, dla której dużo bardziej zrozumiałe będzie przesłanie nacjonalistów prawicowego i lewicowego nastawienia.

Jak w tej sytuacji posttrockiści chcą oddziaływać na białoruską klasę robotniczą pozostaje ich wyłączną tajemnicą.

Świadomość możliwości takiego rozwoju sytuacji, gdzie podziały nie będą wyglądały tak prosto i atrakcyjnie – za lub przeciw demokracji, za wszystkim, co dobre, przeciwko wszystkiemu, co złe – powinna przyświecać lewicy robotniczej. Tradeunionistyczna, ekonomiczna świadomość robotników będzie ich przesuwała w kierunku obozu nacjonalistycznego, co sprawi, że posttrockiści „obrażą się” na robotników, co już przeżywaliśmy na własnym przykładzie – Polski i „Solidarności”.

W tej sytuacji nacjonalistyczna prawica staje się obrońcą wartości narodowych i nacjonalizmu gospodarczego. To spycha lewicę poststalinowską na pozycje prawicowego populizmu, zaś lewica posttrockistowska pozostaje zdumiona i bezradna wobec proletariackiej homofobii i antyimigracyjnych nastrojów.

W tej sytuacji Białoruś niekoniecznie musi doszlusować bezkolizyjnie do Zachodu, lewica może się spodziewać, że będzie musiała wyemigrować na Krym, analogicznie do lewicy ukraińskiej.

Zacieśnianie się „kordonu sanitarnego” wokół lewicy rosyjskiej staje się faktem. Nawoływanie do jedności lewicy niezależnie od tradycji stalinowskiej czy trockistowskiej jest mało realistyczne w obliczu faktycznych sprzeczności interesów i ich postrzeganiem przez poszczególne nurty.

Powinniśmy sobie po leninowsku powiedzieć, że nie ma szans na jedność bez wyjaśnienia sobie rozbieżności teoretycznych, które mają kolosalne znaczenie praktyczne.

Okolicznością sprzyjającą dyskusji teoretycznej na lewicy jest fakt, że wydarzenia w Białorusi przeciągają się, że faktycznie nie zniszczono tam jeszcze przemysłu i klasy robotniczej, że pozostaje jeszcze Rosja, gdzie lewica jest traktowana poważnie, a nie jako wybryk postburżuazyjnej kultury masowej. Z drugiej strony, okolicznością taką jest narastający kryzys kapitalizmu, który także stawia pod znakiem zapytania wiele dotychczas aksjomatycznie traktowanych stereotypów myślowych. Lewica powinna traktować te wszystkie okoliczności i zjawiska poważnie, w przeciwieństwie do świętującej nieuchronne zwycięstwo masy warstw pośrednich, dla których droga na Zachód jest synonimem wreszcie otwartej drogi do amerykańskiego stylu życia. O którym, nota bene, w USA powoli już zapominają…

Zaklęcie 3. „Argumenty […] nie przemawiają jednak do polskich poststalinistów, którzy nie pokładają wiary w ruchu robotniczym, ale kierują się 'geopolityką’. Istotniejszy dla nich jest poradziecki 'trup’ (który wykorzystuje symbolikę dawnego ustroju, ale jego działania są czysto kapitalistyczne) niż realny ruch mas pracujących. Tak jak ich ideowi przodkowie, wycierający sobie gęby sztandarem marksizmu i leninizmu, bardziej boją się samodzielności klasy robotniczej niż imperialistów.”

Argumentację można by odwrócić przeciwko posttrockistom, którzy dają dowody, że imperializm jest dla nich malowanym tygrysem, skoro nie widzą zagrożenia w działaniach geopolitycznych opozycji. Można zrozumieć poststalinowców, którzy upatrują nadziei w symbolice, skoro nie zostało nic innego. Stosunek do klasy robotniczej obu nurtów jest zasadniczo jednakowy – jak do narzędzia, a nie do podmiotu. Obie strony trafnie siebie punktują. Symbolika, do której odwołują się posttrockiści, to tęczowe flagi, które dla robotników są równie abstrakcyjne co sierp i młot.

Poststalinowcy pragmatycznie chcą przeciwstawić imperializm rosyjski (podrasowany mistycznie misją dziejową, bynajmniej nie robotniczą, przez Siergieja Kurginiana) imperializmowi zachodniemu. Obie strony grają więc w Realpolitik, trzymając się ram narzuconych przez interes kapitału.

W obu przypadkach chodzi o utrzymanie klasy robotniczej za mordę, co pozwoli na postawienie nadbudowy zasadniczo nie odbiegającej od perspektywy postkapitalizmu, z którą lewica jest od dawna pogodzona.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
1 września 2020 r.