Można przegrać w walce. Przegrana może jednak być jednocześnie ważnym doświadczeniem, które pomaga w dalszej walce o jasno wyznaczony cel. Waga ideologii polega na tym, że znaczenie przegranej można zafałszować, uniemożliwiając zdobywanie tak cennego doświadczenia, które jest niezbędne dla ostatecznej wygranej.
Po upadku modelu radzieckiego, który w swej stalinowskiej wersji upowszechnił się w Europie Wschodniej, trwa ideologiczna walka o interpretację tego faktu. Pierwszym filarem tej walki jest wmawianie dorastającym pokoleniom, że w postaci modelu poststalinowskiego pokonany został tzw. komunizm.
W okresie PRL nikomu nawet do głowy nie przychodziło, aby nazywać istniejący system społeczno-ekonomiczny komunizmem. Ani zwolennikom systemu, którzy wszak dostrzegali rozbieżność „realnego socjalizmu” z założeniami modelu nadającemu siłę ruchowi robotniczemu, ani jego przeciwnikom. Tym drugim – z dość prozaicznego powodu: gdyby model, mimo wszystkich niedoskonałości, wykazał cechy trwałości i stabilności, byłby to śmiertelny cios dla antykomunistów. Komunizm stałby się pełnoprawnym wariantem przyszłości rodzaju ludzkiego.
Dlatego też ideologiczna walka z systemem opierała się na piętnowaniu stalinowskich elementów modelu, które w ogromnej części były wymuszone przez kapitalistyczne otoczenie metodą sankcji ekonomicznych i zwyczajnych wojen i sabotażu. Następnie cechy te były przedstawiane jako nieodłączne cechy ustroju powszechnej równości i sprawiedliwości społecznej. Brak demokracji formalnej i niższy poziom dobrobytu w porównaniu z krajami kapitalistycznego Centrum (bo już nie kapitalistycznych Peryferii) były przedstawiane w ideologicznym ujęciu jako zamierzona hipokryzja wpisana w samą doktrynę komunistyczną. Oczywiście, ten sposób walki świadczy jak najgorzej o stosujących owe erystyczne sztuczki i wykorzystujących kolonialną przewagę zagrożonych w swym przywileju elitach. Niemniej, ten sposób cynicznej gry był legitymizowany przez zachodnią lewicę, która sądziła, że w walce ze stalinizmem jest jej po drodze z antykomunistyczną propagandą burżuazyjną. W trzydzieści lat po upadku systemu, który wbrew wszelkim oczekiwaniom bronił się długo i uparcie, przyczyniając się do zachwiania systemu kolonialnego wyzysku w skali globalnej, doczekaliśmy się etapu, w którym prawdziwi oponenci ideologii równościowej zaczynają pokazywać swe rzeczywiste oblicze i walczyć o ukształtowanie na nowo poddańczej mentalności, niepodlegającej już kwestionowaniu w hierarchicznie zorganizowanej społeczności.
Zachodnia, antykomunistyczna lewica, do której z mniejszym lub większym ociąganiem dołączały jednak kolejne nurty posttrockistowskie, miała na względzie ideał wolności (jakkolwiek sformułowany), którego najlepszym zabezpieczeniem wydawało się społeczeństwo obfitości, tak jak to oferowało społeczeństwo zachodnie. W odróżnieniu od modelu radzieckiego, gdzie wydawało się, iż główną przeszkodą na drodze do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego jest błędny model gospodarczy, który zastępował uspołecznienie upaństwowieniem środków produkcji. Socjaldemokratyczna (antykomunistyczna) wersja lewicy uważała, że uspołecznienie polega na uczynieniu całości społeczeństwa beneficjentem efektywnego systemu gospodarczego, niezależnie od jego cech własnościowych (równouprawnione są wszystkie sektory gospodarki). System marksowski stawiał inaczej akcent. Chodziło w nim o wyzwolenie klasy bezpośrednich producentów materialnych warunków reprodukcji społeczeństwa jako rdzenia, wokół którego miało się kształtować pojęcie autentycznej wolności i efektywności gospodarowania. Model socjaldemokratyczny – przeciwnie – przyjmował, że realizacja ideału społecznego zostanie dopełniona, kiedy korzyści z dowolnego modelu gospodarczego (byle by był efektywny, czyli przynosił wystarczający zysk) zostaną rozdzielone sprawiedliwie w danym społeczeństwie. Ten warunek państwo burżuazyjne, chociaż z zaciśniętymi zębami, było w stanie realizować przez 30 powojennych lat, przy czym nie bez znaczenia był oparty na przemocy militarnej i przewadze technologicznej wyzysk tzw. otoczenia niekapitalistycznego. Natychmiast po upadku tzw. komunizmu elity kapitalistyczne wypuściły powietrze i przystąpiły do demontażu kapitalistycznego „państwa socjalnego”.
Obecnie jesteśmy na etapie ideologicznego demontażu owego modelu.
Zachodnia lewica, która opanowała ideologicznie obszary byłego obozu realnego socjalizmu, straciła dla kapitału status pożytecznego idioty i stała się ostatnim ogniwem kompromitacji nienawistnego systemu alternatywnego wobec absolutnej władzy elity.
Trudność współczesnej radykalnej lewicy polega na tym, że upadł aksjomat jej dotychczasowego, antykomunistycznego arsenału, czyli oparcie w efektywnej gospodarce kapitalistycznej. Ten model gospodarczy został zakwestionowany przez samą lewicę, której cechą charakterystyczną jest to, iż nie jest w stanie analizować krytycznie zjawisk rzeczywistości społecznej dalej niż na odległość czubka własnego nosa. Zagrożenie ekologiczne związane z ekstrapolacją modelu dynamicznego rozwoju kapitalistycznej gospodarki, który stanowił filar socjaldemokratycznej wiary w postęp społeczny w ramach naturalnej ewolucji społeczeństwa burżuazyjnego, odrodziło dążenie do hierarchicznej i konserwatywnej struktury społecznej. Część nowego pokolenia lewicy radykalnej dostrzega ten problem i konsekwentnie poddaje się nostalgii za czasami „realnego socjalizmu”. Jednak przyjmuje bezkrytycznie ideologię tego systemu, która sama stanowiła – w postaci neostalinizmu – ewolucję w kierunku socjaldemokratycznym z populistycznym odchyleniem jako namiastką ideologii klas wyzyskiwanych. Nie inaczej niż w doktrynie socjaldemokratycznej, istotą tej neostalinowskiej ideologii jest sprowadzenie konfliktu klasowego, leżącego w relacjach między zasadniczymi klasami antagonistycznymi w sferze produkcji, do konfliktu: biedni – bogaci. A sprowadzenie antagonizmu społecznego do tego poziomu oznacza powrót do myślenia przedmarksowskiego, do poziomu socjalistycznych utopii. W sumie ten smętny obraz współczesnej lewicy odzwierciedla ponurą prawdę, iż stalinizm stanowił nawiązanie do socjaldemokratycznej koncepcji społeczno-gospodarczej wytworzonej przez II Międzynarodówkę we wrogiej reakcji na Marksowską teorię wartości opartej na pracy. Ta teoria stanowiła warunek przejścia od socjalistycznej utopii do skutecznej walki klasowej rewolucyjnego ruchu robotniczego. Ani spadkobiercy posttrockizmu, ani spadkobiercy poststalinizmu nie różnią się zasadniczo od spadkobierców postbernsteinowskich socjaldemokratów.
I te właśnie nurty lewicy mają dziś zasadniczy problem.
Przede wszystkim, dzięki swym teoriom utraciły one więź z naturalną bazą rewolucyjnego ruchu społecznego. Dziś lewica jest jedną z ideologii elitarnych, zajmujących się kwestią redystrybucji bogactwa społecznego, którego produkcja jej nie interesuje – poza kwestią ekologii. Natomiast sama kwestia ekologii stawia lewicę w opozycji do społecznej bazy producentów. Lewica burżuazyjna (socjaldemokratyczna) przyjęła w swoim czasie, że nie interesują jej stosunki produkcji, a wyłącznie stosunki dystrybucji. Sprzeczności w bazie społecznej (w stosunkach produkcji) są więc dla niej czymś, co nie stanowi jej własnego dylematu, ale czymś, co podlega moralnej ocenie z zewnątrz. Fakt, że nie jest możliwe pogodzenie postulatu wystarczająco wielkiego tortu do podziału z postulatem ekologicznej produkcji, jest przez lewicę odsyłane do „czarnej skrzynki” relacji wewnątrzkapitalistycznych. Te niemożliwe do przezwyciężenia sprzeczności własnego światopoglądu znajdują ujście w nienawistnych ocenach bezpośrednich producentów, którzy są rzekomo faworyzowani w ramach kapitalistycznych stosunków produkcji kosztem warstw wyłącznie korzystających z efektów pracy produkcyjnej, czyli nie stwarzających problemów ekologicznych. Co prawda, ten mit ostatnio nie daje się utrzymać, skoro to właśnie owe grupy poprzez swoją konsumpcję napędzają szkodliwą ekologicznie produkcję. Lewica traci w ten sposób grunt pod nogami w trybie przyspieszonym. „Klasa kreatywna” okazuje się bowiem niepotrzebnym obecnie motorem napędzającym dynamikę gospodarki kapitalistycznej, albowiem coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że nie tyle należy napędzać, co raczej hamować. Baza radykalnej lewicy okazuje się grupą społeczną, której byt fizyczny wisi na włosku. Pozostaje kwestia cywilizacji. Lewica trzyma się tego, że w wyniku zawężenia owej grupy ulegnie degradacji poziom cywilizacyjny i kulturowy zachodniego społeczeństwa. Dlatego też, walka ideologiczna przeniosła się na ten właśnie poziom. Możemy zaobserwować dynamiczne zmiany dostosowawcze. Dobrym probierzem jest zachowanie kościoła katolickiego, który w ciągu ponad 2 tysięcy lat swego istnienia wykazywał się sporą dozą elastyczności i, jak się wydaje, tej elastyczności bynajmniej nie utracił.
W obecnej walce ideologicznej potrzebna będzie instytucja wspierająca swym autorytetem hierarchiczność społeczną i w tym kościół widzi swą szansę na dalsze tysiąclecia. Jednocześnie przyjmuje postać zrozumienia i wyrozumiałości dla ludzkich słabości wszelkiego typu – i tych, które dotyczą elit, i tych, które dotyczą plebsu. Będzie więc instytucją pośredniczącą, łączącą wrogie obozy, jednym słowem – instytucją, bez której żadna ze stron nie będzie mogła się obejść.
Lewica natomiast zajmuje w tej rozgrywce miejsce po jednej ze stron – zupełnie inaczej niż kościół, który zaznacza swój dystans i rozważanie palących kwestii w tempie, który przystoi rzeczywistemu namysłowi i zrównoważonej decyzji. Lewica opowiada się po stronie elity, ponieważ ta elita chroni wartości, które lewica antykomunistyczna przyjęła za swoje. Są to wartości związane z heroicznym etapem rozwoju burżuazji. Etap ten minął już dawno, natomiast lewica radykalna jest wciąż do nich przywiązana. Wynika to z faktu, że drobnomieszczańska lewica wzięła się z dążenia do konsekwentnego rozwijania ideałów rewolucyjnego mieszczaństwa walczącego z feudalnym przesądem społecznym. W idei konserwatywnej lewica drobnomieszczańska widzi swego odwiecznego przeciwnika i nie dostrzega powodu, aby odstąpić akurat teraz od swojej walki z głównym wrogiem. Problem w tym, że przez XIX i XX wiek, alternatywa kapitalistyczna (mieszczańska) wobec społeczeństwa stabilnego przeszła swą drogę i doszła do impasu. Drobnomieszczańska lewica nie jest w stanie wyciągnąć wniosków z doświadczenia historycznego. Przede wszystkim, odrzuca wnioski, które Marks wyciągnął z krytycznej analizy drobnomieszczańskiego buntu przeciwko pozbawionego ruchu i mobilizacji społeczeństwa. Współczesna lewica pozostaje więc mentalnie na przedmarksowskim poziomie.
*
Ilustracją powyższego węzła gordyjskiego może być artykuł „Ludzie małpokształtni” Krzysztofa Budziakowskiego. Kim jest autor? Oto notatka biograficzna, którą można przeczytać pod rzeczonym artykułem w piśmie „Rzeczpospolita” (30.07.2021; dodatek „Plus, minus”): „Krzysztof Budziakowski jest poetą, filozofem, prezesem Fundacji im. Zygmunta Starego oraz wydawcą. Za swą działalność wydawniczą w podziemiu w PRL-u i późniejszą po 1989 r. był wielokrotnie odznaczany, m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Wolności i Solidarności”.
A więc pozostaje kolegą z podziemia lewicowych bojowników o wolność spod jarzma „komunizmu”, którzy dziś się lokują od Piotra Ikonowicza po Pracowniczą Demokrację, przez redakcję „Dalej!”
O anarchistach wszelkiej maści nawet tu nie wspomnimy.
Z czym w PRL walczyli opozycjoniści? Budziakowski przedstawia to tak: „Po rewolucyjnym zniszczeniu szacunku dla tradycyjnej kultury i hierarchicznych światopoglądów najważniejszą cechą nowego człowieka stała się bezgraniczna pogarda dla dotychczasowych systemów moralnych, intelektualnych i estetycznych. Automatycznie prowadziło to do uzyskania przez niego nachalnej, prostackiej pewności siebie, bo bycie takim, jakim się jest z natury i takim, jak większość ludzi z najniższych warstw społecznych, prezentowane było jako nowy wzorzec, godny szacunku. Bez świadomości, że ten wzorzec to wzorzec miernoty.
Ważną cechą homo sovieticusa, jak pisze Zinowiew, jest niezwykle silne pragnienie przynależności do ‘kolektywu’, przynależności do tej najprymitywniejszej większości, która przestała wstydzić się swojego prymitywizmu. Taki ‘kolektyw’ nie ma oczywiście poglądów, a tylko stereotypy zachowań. I nie jest warstwą wyłącznie ludzi niewykształconych. Najgroźniejszy homo sovieticus ma formalne wykształcenie, jest natomiast barbarzyńcą kulturowym i światopoglądowym. Jest osobnikiem o moralności zależnej od okoliczności. Zinowiew w książce ‘Homo sovieticus’ stwierdza: ‘Homosos jest uniwersalny. Gdy trzeba, zdolny jest do każdej podłości. Pod warunkiem oczywiście, że nie będzie za to ukarany. Gdy może, zdolny jest do każdego dobrego uczynku, jeśli zostanie on właściwie oceniony przez kolektyw lub kierownictwo. Homosos jest istotą, z której – w zależności od potrzeb i sytuacji – można ulepić wszelkie pożądane społecznie postaci”.
Powyższy opis charakteryzuje się tym, że zawiera całkowite kłamstwo, ale jednocześnie to wszystko, co autor żarliwie chciałby, aby było prawdą. Zastanawiające, że ludzie, którzy sami siebie uważają za absolutne zaprzeczenie prymitywizmu, najpewniej czują się, gdy przeciwnika charakteryzują na jednoznaczne ucieleśnienie jednowymiarowych osobników, ponadto obdarzonych niezrozumiałym dla normalnego człowieka pragnieniem Zła.
Nie ulega wątpliwości, że w ciągu swej cywilizacyjnej historii, ludzie czuli się niekoniecznie komfortowo z narzucanymi sobie systemami wierzeń społecznych i religijnych, zwłaszcza, jeśli nie byli beneficjentami panującego ustroju. Indoktrynacja, której próbki mamy właśnie u autora cytowanego przez Budziakowskiego, opiera się na świadomości, że owo niezadowolenie z panującej ideologii ma twarde podstawy materialne. W konsekwencji, indoktrynacja, której celem jest wmówienie indoktrynowanemu, że to, co widzi na własne oczy i odczuwa na własnej skórze pozostaje li tylko złudzeniem, musi posługiwać się sprymitywizowanym obrazem wroga, tj. kogoś, kto z zatrważającą dla klas panujących łatwością może podważyć sam kruchy fundament klasowego, niesprawiedliwego ładu.
Dlatego też całkowicie stronniczy literacki przedstawiciel klasy panującej musi z udawanym oburzeniem wołać o „bezgranicznej pogardzie dla dotychczasowych systemów moralnych, intelektualnych i estetycznych”. Z punktu widzenia politycznych celów nie byłoby satysfakcjonującym pozostanie na poziomie wzmianki o krytycznym osądzie, co do wykorzystania przez klasy panujące humanistycznych ideałów należących do danej kultury. Całkowicie niedopuszczalnym jest, aby indoktrynowany motłoch uznał za uzasadniony pogląd, iż klasy panujące charakteryzują się wręcz bezczelną moralną hipokryzją, natomiast same ideały są owym krytykom niesprawiedliwie urządzonego społeczeństwa bliskie i drogie. Droga rewolucjonisty zazwyczaj zaczyna się w chwili zrozumienia zjawiska obłudy etatowych moralistów, których zadaniem jest utrzymywanie społeczeństwa w ogłupieniu i pokorze.
Co śmieszniejsze, te historyjki o prymitywizmie koncepcji społecznego wyzwolenia, w którym doły społeczne odgrywają wiodącą rolę, zostały wyprodukowane przez ideologów stalinowskiej negacji teorii marksizmu, „nawróconych” na złożoną, uduchowioną moralność reprezentowaną przez etatowych uzasadniaczy każdorazowej władzy, dopóki ta pozostaje u steru rządów. Należy bardzo wyraźnie zdać sobie sprawę z tego, że prymitywizm ideologii rzekomo „komunistycznej” był tworem tzw. poputczików rewolucyjnych marksistów, którzy już w ramach społeczeństwa mieszczańskiego poszukiwali nowych form wyrazu, nowych kanonów kultury, ocierając się o nihilizm i różnego typu fin de siecle’owe nowinki, zrodzone przez artystyczną bohemę i anarchizujące środowiska. Sam marksizm, niezależnie od tego, czy oceniamy to pozytywnie, czy negatywnie, był śmiertelnie nudny w swym konserwatywnym podziwie dla klasycznej kultury i pogardliwie traktowany przez znudzone mieszczaństwo jako wyraz wręcz niezdrowej pruderii. Jednym słowem, pragniemy podkreślić, że dekadencja wyrosła na jak najbardziej żyznej glebie mieszczańskiej hipokryzji, w której rozroście znaczący udział miał kościół katolicki, co doprowadziło go do upadku autorytetu i moralnej zgnilizny dostrzegalnej gołym okiem. Dekadencja nie miała nic wspólnego z buntem uciśnionych klas pracujących, a jeszcze mniej z marksizmem. Wręcz przeciwnie, ruch robotniczy stanowił bodziec dla wzrostu poziomu moralnego i kulturowego warstw ludowych w całości.
Marzenia o zapanowaniu nad przyrodą (w tym odwracaniu biegu rzek itp.) czy o Nowym Człowieku były charakterystyczne dla ludzi, którzy w okolicach ruchu robotniczego znaleźli się z przypadku, a raczej – z mody. Gonienie za modą jest charakterystyczne dla drobnomieszczaństwa, dla jednostek nawykłych do rywalizacji w produkcji śmielszych od innych, bardziej szokujących, bardziej sensacyjnych pomysłów, które dobrze się sprzedają, a jednocześnie przynoszą sławę swym twórcom. Nie inaczej jest dziś.
Można natomiast z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że tego typu „ambicje” są najzupełniej obce ludziom ciężkiej pracy oraz rzeczywistym przedstawicielom ich interesów. To intelektualiści wysilali się, aby uzasadniać realność nietrafionych pomysłów w dziedzinie nie tylko rolnictwa, ale i edukacji. Właśnie oni kierowali się identyczną z dzisiejszymi, zaciekłymi krytykami przegranego chwilowo buntu przeciwko społecznej niesprawiedliwości mentalnością: przekonaniem o prymitywizmie poddawanych procesowi edukacji mas. Ci subtelni intelektualiści, którzy pluli na niekłamanie własną produkcję intelektualną okresu stalinizmu, są tymi, którzy po cudownym nawróceniu (kiedy było już bezpieczne), uzasadniali swoje niezmiennie drobnomieszczańskie atrybuty odbitego (reaktywnego) myślenia zmanipulowaniem przez… o kilka poziomów intelektualnych niżej stojących, „komunistycznych głąbów”.
Wytworzony w okresie przedrewolucyjnym przez znudzone (drobno)mieszczaństwo obraz silnego, umięśnionego, machystowskiego robotnika stanowił wymarzony kontrast ze zniewieściałym, bezwolnym, uzależnionym od używek jako leku na wszechogarniającą nudę i moralną oraz intelektualną degenerację przedstawiciela tzw. klas wyższych burżuazyjnego społeczeństwa, był wytworem oderwanej od rzeczywistości wyobraźni owych „zbędnych ludzi”. To im dawał on nadzieję na przezwyciężenie beznadziei trwania w bydlęcej konsumpcji, która dla robotnika nie stanowiła powszechnej atrakcji, jaką pozostaje dla współczesnego, odrodzonego, kulturalnego członka martwo urodzonej klasy średniej, tego flagowego niepowodzenia kapitalistycznej transformacji.
Krytyka obłudy systemów społecznych przekonań opartych na religijnej wierze nie zaczęła się wraz z marksizmem. Filozoficznie przerobiona, owa krytyka osiągnęła wyżyny ludzkiego myślenia, wyżyny intelektualne i naukowe, a więc nie była tożsama z wmawianym czytelnikowi prymitywnym sposobem myślenia. Nawet w wykonaniu poputczików rewolucji miała cechy, które pozytywnie odróżniają ją od karykatury przedstawianej przez nagradzanych propagandystów klasowego systemu. Natomiast linia krytyki mieszczańskiej, podejmującej wysiłek, wydawałoby się beznadziejny, sprzeciwu wobec tryumfalnego pochodu ruchu robotniczego na przełomie XIX i XX stulecia, zrodziła się wcześniej. Dziś służy jako wsparcie dla żądnych łatwej chwały nad trupem pokonanego wroga bandy najemnych agitatorów systemu, który… jakoś sam z siebie nie potrafi zabłysnąć pełnym i niekwestionowanym blaskiem zwycięzcy.
Przywoływani przez Budziakowskiego Le Bon czy Ortega y Gasset, w odróżnieniu od niego samego, nie są tak prymitywni. W okresie tryumfu ruchu robotniczego, musieli nieco się wysilić, aby znaleźć właściwą, trafiającą argumentację. Dzisiejsi epigoni w rodzaju Zinowiewa czy Budziakowskiego są już tylko żałośni.
I tak, Le Bon „wskazywał na przemianę społeczno-ekonomiczną, rozwój technologiczny i odkrycia w dziedzinie nauki jako siły wzmacniające – paradoksalnie – wpływ popędów i instynktów ludzi na ich działania i wybory. Zauważył także wzrastającą przewagę nieświadomości nad świadomymi motywami, którymi kierują się ludzie, w wyniku wpływu, jaki wywiera nowa potęga – potęga tłumu. Dyktatura tego tłumu odrzuca dorobek kultury, dyscyplinę, odpowiedzialność i większość reguł. Jest siłą destrukcyjną, usprawiedliwiającą pospolitość, bylejakość i utratę indywidualności jednostek tworzących tłum. Siłą wyzwalającą w ludziach głupotę, która rozprzestrzenia się błyskawicznie jak lustrzane odbicia”.
Gdyby tak uważniej przyjrzeć się zarzutom, to należałoby odnotować, że epoka rewolucji przemysłowej nie tyle spowodowała wzrost głupty tłumu czy inaczej „motłochu”. Czyżby ciemny chłop z pańskiej wiochy był wzorem kultury, który został zniszczony wraz z nadejściem ery wolności, równości i braterstwa? Raczej nie. Dla arystokratów ducha i ciała problemem jest nie tyle sam fakt prymitywizmu poddanych, co… ich bezczelne rozpanoszenie się w społeczeństwie. Prymitywny chłop całował w rękę pana i plebana, zaś taki, tfu, proletariusz, nie tylko nie okazywał należnego szacunku, ale jeszcze się stawiał i, co już nie do wybaczenia, był widoczny w przestrzeni miasta, które było dotychczas domeną kulturalnych ludzi. Sama widoczność tych ludzi w przestrzeni, którą zawłaszczyli kosztem ludzi dobrze urodzonych, jest dyktaturą tłumu. Odrębność obu stykających się grup społecznych bije po oczach, stanowi niemy (póki co) wyrzut, gdzieś w przyszłości nawet oskarżenie. To, że porządny człowiek musi widzieć ten motłoch, to już jest nieznośną dyktaturą tłumu, krwawym przymusem.
Ponadto, trudno mówić o odrzuceniu „dorobku kultury” przez ten obcy świat. Zacni ludzie nigdy nie dopuścili do tego, aby motłoch kiedykolwiek przyswoił sobie ów dorobek. Cóż mieliby więc odrzucić? Rewolucjoniści raczej chcieli, aby proletariat właśnie przyswoił sobie ów kulturalny dorobek, ale kto by się tam przejmował drobnymi lapsusami…
Ważniejsze, że jednym tchem z „dorobkiem kultury” Le Bon ustami Budziakowskiego rozszerza zarzut odrzucenia na: „dyscyplinę, odpowiedzialność i większość reguł”. No jasne, dopiero tu padają prawdziwe oskarżenia. Wylegając na ulice miast niczym porządni ludzie, proletariusze nie przestrzegają zasad honorowych, w tym, przede wszystkim, zasady dyscypliny. Ta zasada nadawała pozory legitymizacji arystokratycznej uzurpacji wszelkich przywilejów stanowego społeczeństwa, albowiem narzucała zasadę odpowiedzialności, która szła za przywilejem, zasadę obowiązku, która była nieodłączna od prawa do. Nierówność była usprawiedliwiana tym, że arystokrata ma, owszem, przywileje i prawa, jakich jest pozbawiony jego poddany o statusie faktycznego niewolnika, ale są one równoważone przez zasadę obowiązku, zasadę odpowiedzialnego korzystania z owego przywileju czy prawa. O tym, co oznacza odpowiedzialność od dawna już decydowali sami uprzywilejowani, a nie pozbawieni praw, niemniej usprawiedliwienie działało dalej, jak gdyby nigdy nic. No bo niby kto miał zakwestionować prawo silniejszego?
Zrobiła to dopiero rewolucja, rewolucja burżuazyjna, dodajmy. Stan trzeci zaczął egzekwować obowiązki od uprzywilejowanych i od razu okazało się, że nie ma na to zgody.
W ten sposób, na ulice miast wypełzł tłum, który nadal tyrał na właścicieli środków produkcji, ale miał świadomość, że klasa uprzywilejowana ma obowiązki wobec społeczeństwa, że najważniejszym jej obowiązkiem jest odpowiedzialność za użycie przywilejów. Natomiast „większość reguł”, jako reguły obowiązujące wyłącznie podporządkowanych, tłum przestał szanować jako dane od Boga i zaczął poddawać krytyce rozumu ludzkiego.
Oczywiście, tłum nie był ładny, uprzejmy i przyjemnie nie pachniał.
Robienie mu z tego wyrzutów jest jednak tyle uzasadnione, co pretensja do garbatego, że ma proste dzieci – żadna jego w tym wina. Dzieci garbatego tłumu wyrastały w miarę sukcesów ruchu robotniczego na proste osobniki. A tego już wczorajsi arystokraci nie mogli im darować. Poziom kultury mierzy się wszak świadomością swojego miejsca w szeregu. Bezprecedensowy wzrost gospodarczy, który dawał dawnym niewolnikom szansę na odzyskanie godności ludzkiej, jest przez arystokrację postrzegany jako początek schyłku cywilizacji, wszelkiej kultury i w ogóle jako czynnik, który uniemożliwia zacne życie na Ziemi.
Dopóki trwał heroiczny okres burżuazji, a następnie ruch robotniczy kształtował ludzi pracy jako dumnych, godnych, świadomych członków społeczeństwa, wykształconych i ambitnych, protest arystokratów był skazany na marginalizację. Klasa robotnicza „burżuazyjniała”, przejmowała wartości mieszczańskie, łapczywie nadrabiała zaległości kulturowe.
Czas rewanżu arystokratów przyszedł z chwilą, gdy zaczęło się okazywać coraz dobitniej, że dynamika rozwoju gospodarki kapitalistycznej nie może trwać w nieskończoność. Ruch robotniczy miał na celu przekierowanie ewolucji społecznej z torów ilościowych na nową jakość (jakość społeczeństwa bezklasowego), natomiast socjaldemokratyczna opozycja wobec marksizmu zakładała błędnie wieczność logiki kapitalistycznego rozwoju, który sam z siebie, przyrodniczo, doprowadzi do społeczeństwa, gdzie na podstawie nieograniczonej konsumpcji sprzeczności klasowe ulegną samoistnemu unieszkodliwieniu. Załamanie się tej logiki spowodowało, że stare, arystokratyczne koncepcje społeczne zyskały nową szansę, by zabłysnąć złudnym światełkiem w tunelu.
Trudno się dziwić, że koncepcje te usiłują wykorzystać ową niespodziewaną szansę.
Jeśli w okresie Solidarności, cała opozycja zwalczała „komunizm” w imię demokracji, to obecnie okazuje się, że dla niektórych z nich demokracja była tylko pożytecznym idiotą, skutecznym w walce, ale do odrzucenia po zwycięstwie. Takich poputczików „rewolucji Solidarności” było więcej. Demokracja wraz z wolnością i z patriotyzmem stały się współczesnymi trzema jeźdźcami Apokalipsy. Hołubiony przez demokratyczną opozycję patriotyzm ucieleśniany przez kościół katolicki jednoczył naród przeciwko „obcej okupacji sowieckiej”. Obecnie stało się jasnym, że był on matecznikiem wszelkiego zaprzeczenia wolności i innych swobód obywatelskich oraz siedliskiem odrażających czynów. Wolność okazała się wolnością do plebejskiego z natury rozpasania i wszelakiej rozpusty, które zagrażają rozkładem zachodniej cywilizacji. Nota bene, to właśnie jest sednem arystokratycznej krytyki dyktatury motłochu: brak kultury nie objawia się w nieskazitelności obyczajów, ale w braku świadomości, że dany czyn jest niezgodny z poziomem kultury. Brak zasad, brak hamulców, dominacja instynktu i popędów nad ustanowionymi w procesie kulturotwórczym zasadami jest tu głównym zarzutem.
Wreszcie, demokracja okazała się głównym, najtrudniejszym do pokonania przesądem, który chroni polityczne i prawne uzurpacje „motłochu” w obowiązującym systemie prawnym. Arystokracja nigdy nie miała przesadnego uwielbienia dla demokracji, uważając ją za zasadę korzystną wyłącznie w odniesieniu do równych sobie członków elity społecznej. Tylko wówczas, kiedy obejmuje ludzi równych sobie, posługujących się tym samym kodeksem honorowym, demokracja ma sens. Inaczej zawsze będzie prowadziła do przewagi ciemnej masy, która nie ma kwalifikacji do rządzenia. Zawsze będzie miała tendencję do skręcania w niebezpiecznym kierunku zmieszania klas, do braku szacunku dla przedstawicieli klas wyższych, jakich by nie popełniali oni błędów czy przestępstw. W odróżnieniu od plebsu, człowiek kulturalny ma świadomość popełniania błędu / przestępstwa wedle, np. Dekalogu, ale przenigdy, pod groźbą ekskomuniki z grona ludzi zacnych, nie będzie nawoływał do upowszechnienia swojego błędu. Na marginesie, straciłby ten błąd na atrakcyjności, gdyby został uznany za banalny lub za powszechnie uznawany.
W ten sposób, post-Solidarnościowi jeźdźcy Apokalipsy walczą ze sobą zajadle o padlinę po PRL. Od jakiegoś czasu coraz bardziej podnoszą głowę wydawałoby się ludzie z zupełnie przebrzmiałej, arystokratycznej bajki. Ich rosnąca przewaga ideologiczna wskazuje coraz dobitniej na to, że kapitalizm ze swym systemem demokracji powoli, ale stale traci punkty. O ile demokracja stanowiła na początku transformacji wartość wraz z wolnością (dorabiania się każdym, wątpliwym moralnie sposobem), o tyle obecnie wartość demokracji powoli jest wypierana przez jej zaprzeczenie, przez ducha arystokratyzmu. Cywilizacja zachodnia jest całkowicie oparta na duchu elitaryzmu. Aktualne potępienie cancel culture tylko sankcjonuje to, co wiadomo od dawna, czyli same fundamenty owej kultury. Ekspiacja jest wykorzystywana bezwzględnie przez zombie arystokratyzmu dla dobicia demokracji.
Oszczerstwa pod adresem „komunizmu” lansowane przez popłuczyny arystokratów minionej epoki są mniej groźne niż ewentualne pochwały, które mogą jeszcze paść. Tyrady antykomunistyczne są mało ważne, ponieważ z samej istoty arystokratyzmu nie trzymają się kupy. Twarda dyktatura tyranizująca prostych ludzi przez garstkę, która dorwała się do władzy, nie jest niczym uwłaczającym czy odbierającym legitymację do jej sprawowania. Elita może popełniać błędy eksperymentując na społeczeństwie, na poddanych, ale nie sprzeniewierza się zasadniczej regule – motłoch ma stulić pysk i karnie się podporządkować. Każda władza w końcu zmądrzeje, bo przynależność do elity wytwarza w jej członkach niezbędne do pozostawania w niej cechy. W nich lub w ich potomkach, wszystko jedno. Liczy się zasada elitarności. Dlatego kościół doskonale wiedział, że dogadywanie się z władzą zawsze jest korzystne z perspektywy interesów instytucji antydemokratycznej. Co PRL udowodnił wręcz wzorowo.
Arystokratyzm chce, aby nauczka z historii wyraźnie głosiła, że nie zamordyzm jest grzechem śmiertelnym, ale hasło, cel, w imię którego rewolucja obaliła ustalony porządek. Jaki by nie był – najgorszy jest i tak lepszy od demokracji, jak to nie bez kozery głosił W. Churchill. Ale tylko hałaśliwy upadek demokracji pozwoli na skompromitowanie hasła i celu rebelii motłochu w jego własnych oczach. Jak to było w 1933 r. Kompromitacja demokracji spowoduje, że „motłoch” nie uwierzy już więcej w szczytne hasła swego wyzwolenia, ale jednocześnie nie będzie się wzbraniał przed dyktatorskimi metodami zwalczania demokracji. Odstępstwo od demokracji ma kompromitować „komunizm”, ale przy okazji kompromituje samą demokrację jako hipokryzję – hasła równości i sprawiedliwości społecznej jak je formułuje koncepcja konsekwentnie demokratyczna (czyli klasowa, nie elitarna) są nierealne. Społeczeństwo (motłoch) przestaje zwracać uwagę na formę rządów. Brak własnego celu politycznego, świadomości własnego klasowego interesu, powoduje, że „motłoch” akceptuje dyktaturę nie jako formę demokratycznego (większościowego) narzucenia własnego interesu klasowego, ale jako formę ograniczania interesów grup postrzeganych jako nie swoje.
W marksizmie dyktatura proletariatu oznacza świadome, antyelitarne narzucenie interesu klasowego bezpośredniego producenta, który w każdej innej relacji społecznej jest na przegranej pozycji. Świadomość celu określa zakres przedmiotowy i czasowy takiej dyktatury. Narzuca obowiązkowość i odpowiedzialność, znajomość zasad i reguł, czyli wprowadza atrybuty kultury. Jest to kultura alternatywna do kultury arystokratycznej. Takiej kultury nie proponuje lewica liberalno-demokratyczna i dlatego jest skazana na porażkę w rywalizacji z podnoszącym łeb duchem arystokratyzmu.
Charakterystyczne, że ton pełnej pogardy dla „motłochu” wybrzmiewa dopiero po 30 latach od upadku tzw. komunizmu, kiedy już wyrosło pokolenie nie znające smaku wolności od klasowej wyższości rasy panów. Arystokratyzm krytyków upadku społeczeństwa po rewolucji burżuazyjnej, która dała kopa w górę arywistom z klas niższych, był nieprzekonujący w swoim czasie. Stanowił formę moralnej kompensacji zranionej dumy i świadomości, że nie jest się nikim lepszym z racji samego urodzenia, co było kartą członkowską staromodnego klubu dżentelmenów. Dziś, w formie pozbawionej autentycznej, niekłamanej pewności swej wielopokoleniowej przewagi, stanowi coś w rodzaju podpinania się kundli pod nie swój rodowód.
I tak właśnie brzmi narracja o „nachalnej, prostackiej pewności siebie” znienawidzonych „komunistów”, którzy „prezentowali jako nowy wzorzec” – „bycie takim, jakim się jest z natury i takim, jak większość ludzi z najniższych warstw społecznych”. Co więcej, jako wzorzec godny szacunku. No i „bez świadomości, że ten wzorzec to wzorzec miernoty”.
Skąd jednak logicznie pogodzić to z zauważanymi, nieustającymi staraniami tych samych komunistów, aby edukować owe najniższe grupy społeczne? W jakim duchu? Tutaj już epigoński krytyk nie jest w stanie udowodnić wyższości swego analitycznego rozumu. Musiałby bowiem wziąć pod uwagę możliwe hipotezy, np. zgodną z chrześcijańskim nauczaniem o błogosławionych ubogich duchem, a to ze względu na odróżniający ich od tzw. kulturalnych ludzi brak hipokryzji. Na ile ta cecha związana jest z życiem w ustabilizowanej wspólnocie (kolektywie), to już inna sprawa. W każdym razie, wedle modelu zalecanego przez instytucje zawodowo trudniące się układaniem moralnego życia dla maluczkich, właśnie owe rytuały życia codziennego, trwałość relacji nie tylko rodzinnych, ale i wszelkich grupowych, stanowi aksjomat, który ma zapobiegać patologiom społecznym, które są kojarzone z wyobcowaniem, indywidualizmem, życiem tylko dla siebie i bez trwałych relacji.
Oczywiście, te dyrektywy obiektywnej moralności dotyczą wyłącznie „motłochu”. Budziakowski nie postuluje, aby w jakiś sposób zmienić życie „motłochu”. Ma tylko za złe, że „komuniści” narzucili ten styl życia klasom wyższym. Gdyby jednak komuś przyszło do głowy, aby podejrzewać, że Budziakowski – odwrotnie do podłych „komuchów” – postuluje wychowanie „motłochu” w duchu wyższej kultury, to lektura artykułu powinna rozwiać to przypuszczenie.
Rozumowanie Budziakowskiego jest prowadzone w oparciu o naukowe podstawy ewolucji człowieka ze świata zwierząt. Autor całkiem zręcznie wiąże fakt, że człowiek zachowuje fizyczne i umysłowe cechy dziecięce przez większość swojego życia, w tym ciekawość świata, z wynikającą z tego destabilizacją norm społecznych i społecznych hierarchii: „Jeśli rozwój cywilizacyjny przebiega w szalonym tempie, a nowinki ideologiczne i technologiczne pojawiają się zbyt szybko, by rodzice nadążali z ich krytycznym poznaniem, to tracą oni autorytet w oczach dzieci. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ideologie te występują przeciwko dotychczasowym hierarchiom i systemom wartości”.
I tu autor przechodzi do sedna: „Najbardziej szkodliwe okazały się takie nowe ideologie jak błędna idea równości i idea postępu. Nastąpił wtedy rodzaj sprzężenia zwrotnego.
Jeśli rodzice i dziadkowie przestali być autorytetami, to zaczęło się naśladowanie rówieśników i ruszyła lawina infantylizmu. Nastąpiło przejście od zabiegania o uznanie rodziców i dziadków, które było charakterystyczne dla społeczeństw hierarchicznych, do zabiegania o uznanie w grupie rówieśników, do zabiegania o uznanie ‘kolektywu’.”
Wszystko się zgadza, a nawet więcej. Mamy nawet zgrabne przejście do owianego złą sławą „kolektywu”. Wszystko jasne!
Ciekawość świata (inaczej spożywanie z drzewa wiadomości złego i dobrego) została sprowadzona do infantylizmu, zgodnie zresztą z kanonem biblijnym, gdzie także zasługiwała ona na karę raczej niż pochwałę. Co prawda, akurat wydawałoby się, że prarodzice właśnie wyszli z infantylizmu zafundowanego przez Stwórcę w ramach bezproblemowego Edenu, ale w końcu jest to tylko poetycka parabola, a nie tzw. fakt empiryczny.
Jak to bywa z prostackimi wyjaśnieniami, logika Budziakowskiego jakaś jest, ale przy bliższym przyjrzeniu się – dość wadliwa.
W sumie bowiem, jaka jest wyższość trzymania się stereotypów zachowania wynikających z naśladowania obyczajów kolektywu pionowego (hierarchicznego) od tych, które charakteryzują kolektyw poziomy? Oczywiście, rozumie się samo przez się, że stara małpa jest mądrzejsza od młodej małpy i lepiej wie, jak zabezpieczyć wygodne status quo. Rzecz w tym – wygodne dla kogo?
Paralela ze światem zwierzęcym kończy się, gdy pojawia się problem świadomego kształtowania warunków bytu, podporządkowywania sobie otoczenia naturalnego i budowania sztucznego środowiska. W świecie małp, trzymanie się obyczaju i hierarchii zapewnia opiekę starym osobnikom, stwarzając każdemu jakieś miejsce w ustalonej hierarchii. W miarę upływu czasu, osobniki danego „kolektywu” przechodzą przez kolejne role społeczne. W społeczeństwie ludzkim hierarchia nie jest związana z cechą, na którą powołuje się autor (wiek), ale tworzy odrębne grupy w ramach danej społeczności, które się reprodukują bez wzajemnej wymiany. Obie hierarchie są więc nieporównywalne.
Z założenia więc, hierarchiczność społeczności ludzkiej zostaje zamrożona (na poziomie infantylnym), zaś postulat ewolucji kształtu owej hierarchii w miarę dojrzewania społecznego zostaje uznany za ideę wywrotową.
Tak się składa, że kultura jest tworzona przez osobniki niezależnie od ich wieku. Kultura wyższa wyewoluowała z kultury ludowej, zamykając się we własnym kręgu i tworząc dzieła niedostępne dla niższych grup społecznych. Karmi się więc wsobnie, odzwierciedlając fobie i traumy własnego „kolektywu”. Warto zauważyć, że „gorsząca” literatura, propagująca bądź odzwierciedlająca idee, które wedle moralnych cenzorów są dowodem degeneracji, jest tworem wyższej kultury. Jednak dopiero upowszechnienie owej wyższej kultury w jej zbanalizowanej przez powielanie formie stało się powodem utyskiwania nad upadkiem cywilizacyjnym. Wynika stąd jednoznacznie, że zło idei równości polega nie tyle na prostodusznej, naiwnej pornografii kultury ludowej, co na dążeniu do udostępnienia kultury wyższej szerokim masom. Wyższa kultura bruka się od tego kontaktu. Prowadzi do inspiracji zdrowej kultury ludowej ideami dekadencji. W przypadku jednostek światłych, kulturalnych, nie prowadzi to jednak do złych skutków.
Jednym słowem, przemieszanie struktur społecznych prowadzi do upowszechnienia wad, które w danej, nielicznej społeczności pozostają wadami lub błędami. Dopiero upowszechnione stają się Złem jako takim.
By posłużyć się modnym przykładem: pedofilia kościelnych hierarchów nie przeszkadza im w głoszeniu zasad surowej moralności, a więc pozostaje grzechem indywidualnym, a nie „zbrodnią”. Ta ostatnia stanowi zło absolutne, ponieważ dąży do zmiany zakresu pojęcia grzechu, a w ogóle to neguje samo pojęcie. Zbrodnią jest nie tyle popełnianie czynu grzesznego, co relatywizowanie jego oceny jako grzechu śmiertelnego.
I tu wolnościowcy nie mogą znaleźć wspólnego języka z hierarchią kościelną. Oburzają się na obłudę, nie pojmując prostej sprawy, że grzesznika można zawsze ukarać, ale raz uwolnienie danego zachowania spod piętna grzechu grozi rozpętaniem królestwa Szatana na ziemi (lub królestwa komunistów, co na jedno wychodzi). Liberalni demokraci nie mogą zrozumieć, że można być homoseksualistą i nie dawać zgody na małżeństwa jednopłciowe. Są zbyt infantylni, aby pojąć, że przynależność do kasty ludzi kulturalnych i cywilizowanych pozwala na popełnianie grzechów (ukaranych lub nie, bez znaczenia), natomiast dopiero upowszechnianie zachowań wśród osobników niekulturalnych, burzących ustaloną hierarchię, jest zbrodnią.
Ba, paradoks polega tu na tym, że wolnościowcy – walcząc o normalizację zachowań dotychczas piętnowanych – czynią z nich tak samo nudne, rutynowe zachowania, które prowadziły do buntu przeciwko mieszczańskiej stabilizacji. Natomiast świadomość popełniania indywidualnego grzechu pozwala na samodzielną ocenę, czy czyn wart jest grzechu, czy też nie. Jeżeli płeć, seks i wszelkie przyjemności są faktycznie zakorzenione kulturowo, to można powiedzieć, że anarchizujący wolnościowcy są najbardziej nudnymi, drobnomieszczańskimi drobnomieszczanami, jakich tylko można sobie wyobrazić.
Arystokratyczna cywilizacja, jaką propaguje Budziakowski, za aksjomat przyjmuje niemożność zmieszania się odrębnych klas społecznych. Wady klas wyższych dają dreszczyk przyjemności dopóki są potwierdzeniem bezkarności i bezsilności klas niższych. Już realny socjalizm odebrał klasom wyższym tę niewinną przyjemność przez udostępnienie zakazanych marzeń (jakby głupie nie były) motłochowi.
Faktem jest, że najwybitniejsi krytycy upadłego ustroju, krytykowali własne koncepcje, które były tworem ich własnej, drobnomieszczańskiej wyobraźni, tego, jak drobnomieszczanin wyobrażał sobie realizację rzekomo skrytych pragnień klas ludowych. Rozumiał je jako odbicie swych własnych fantazji. Nie raz już wyjaśnialiśmy w jaki sposób nastąpiło podstawienie drobnomieszczańskich fantazji pod cele marksistowskiego ruchu robotniczego. Nie będziemy więc do tego wracać. Nurt socjaldemokratyczny jest ucieleśnieniem drobnomieszczańskich celów i ambicji. Stalinizm nawiązywał wprost do teorii II Międzynarodówki, jako że idee filozoficzne Lenina były niezrozumiałe nawet dla jego otoczenia, a zadania bieżące uniemożliwiały wgłębianie się w te niuanse. Sama istota jednak była wyraźna: nie literackie, poputczikowskie eksperymenty artystyczne stanowiły istotę nowego ustroju, ale wprowadzenie klas wyzyskiwanych w bogactwo wyższej kultury, pozbawionej szpecącej je plamy zniewalającej hipokryzji. Ta hipokryzja wynika z arystokratycznego przeświadczenia, które K. Budziakowski usiłuje w przywoływanym artykule uzasadnić naukowo.
Koncepcje liberalno-demokratyczne, pod które podpina się dziś lewica, są gwoździem do jej trumny. Odżegna się od niej odradzający się ruch robotniczy (klasy produkcyjnej). Wspierana przez lewicę elita liberalna dąży do ukształtowania nowego typu społeczności hierarchicznej, wcale nie mniej restrykcyjnej niż w wykonaniu nurtów konserwatywnych.
Współczesna lewica źle sformułowała problem społeczny, jaki należy rozwiązać, stąd jej podporządkowanie nurtom politycznym, które w przeciwieństwie do lewicy mają klasową świadomość swoich interesów.
Dla marksistów jest to okazja do odcięcia się od fałszywych przyjaciół i do rekonstrukcji własnej klasowej teorii.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
7 sierpnia 2021 r.