Radykalna lewica społeczna czuje narastające rozdrażnienie ofensywą pogardzających biedotą centrowych liberałów. Jakub Żaczek wrzucił (24 maja 2021 r.) post o wyciu w sieci liberałów, na który zareagowało dosłownie kilka osób. Reszta jest zapewne zmęczona bezpłodnym użeraniem się ze ścianą nienawiści i pogardy, zwłaszcza, kiedy własna argumentacja pozostaje dość miałka. Poza tracącym atrakcyjność dobrym samopoczuciem wynikającym ze świadomości, że ma się miłosierne serce, w kwestii racjonalnej argumentacji radykalna lewica przegrywa z bezduszną nauką… ekonomii.

Autorytet naukowy oraz pupilek KOR-owskiej opozycji z czasów prokapitalistycznej transformacji, Leszek Balcerowicz, krótko ujął istotę niezadowolenia liberalnej strony polskiej sceny politycznej: „Nowy Ład to kolejny pisowski transfer dochodów od pracujących do niepracujących”.

Trudno nie zauważyć, że większość pracujących, w tym i na lewicy, nie raz i nie dwa, wyrażała swoją niechęć do wyrzeczeń w imię solidarności z „nieudacznikami”, powołując się głównie na swoje merytoryczne zasługi i przydatność dla kapitalistycznej gospodarki (innej, póki co, nie mamy). Działacze radykalnej lewicy dwoją się i troją, aby wspierać ludzi pozbawionych środków do życia i zagrożonych konsekwencjami społecznej marginalizacji. Sami mają kłopoty z tym, aby systematycznie pracować i z tej pracy brać środki na pomoc potrzebującym. Muszą, w związku z tym, zwracać się o wsparcie swojej działalności do lepiej sytuowanych. I tu napotykają na chiński mur sprzeciwu, ponieważ w warunkach kapitalizmu zasadniczo każdy, poza członkami klas uprzywilejowanych i grup społecznych obsługujących tę klasę, jest narażony na znalezienie się w analogicznej sytuacji materialnej. Odzew jest lepszy wśród tych, którzy stoją bliżej tej ulotnej granicy, ponieważ świadomość potencjalnego znalezienia się w potrzebie jest im bliższa, ci lepiej sytuowani walczą nie tyle o to, aby przeżyć z dnia na dzień, ale o to, aby nie dać się zepchnąć do kategorii tych, którym to zagraża bezpośrednio. Dlatego mając więcej, walczą o utrzymanie owej przewagi, która daje im nieco dłuższą perspektywę.

Ta sytuacja sprzyja pomawianiu biednych i pozbawionych realnego ruchu ludzi o „wyuczoną bezradność”, o to, że płodzą dzieci, aby dostać owo osławione 500+, czyli nie pracować i żyć, tj. mieć na chlanie. To są normalne sposoby przezwyciężania presji psychicznej. Przecież Iksiński nie czuje się winny, że akurat on pracuje, a taki Ygrekowski żyje z zasiłku. Skoro on może sobie dać radę, to każdy może. Przecież Iksiński nie należy do uprzywilejowanej kasty. Jak przychodzi co do czego, to instynktownie Iksiński rozumie jednak, że jeśli Ygrekowskiemu uda się wyrwać z dna, to ktoś musi tam spaść i może to być Iksiński. Rzecz w tym bowiem, że kapitalizm wytwarza pewną obiektywną strukturę społeczną, odpowiednią do stanu gospodarki narodowej. Trwałość tej struktury zależy od narodowej dynamiki gospodarczej w ogóle, czyli od tego, w jaki sposób całość gospodarcza zagospodaruje indywidualne wysiłki uczestników tej gry. Siła konkurencyjna gospodarki narodowej jest uzależniona od bezwzględności, z jaką dana gospodarka prowadzi walkę konkurencyjną o rynki zbytu i o surowce. Należy sporo zainwestować, aby sprostać rywalizacji z pozostałymi graczami na światowym rynku. Biedota jest jednoznacznie obciążeniem dla danego organizmu gospodarczego. Pomoc filantropijna jest w tej sytuacji dopuszczalna, ponieważ dotyczy środków indywidualnych, wycofanych ze sfery gospodarki. Może być zabawką niezdrowo bogatych, która daje im poczucie samozadowolenia. Zamiast na jakiś antyk, można wykosztować się na hołotę, jeśli taka łaska pańska.

Natomiast zaangażowanie państwa w politykę wspierania biedoty jawi się w oczach liberałów, dla których konkurencja rynkowa jest zasadniczym atrybutem racjonalnej gospodarki, czystym bezsensem, uderzaniem w podstawy zdrowej konkurencji międzynarodowej, redukowaniem swoich możliwości w tym zakresie. Rolą państwa jest bowiem wspieranie własnych kapitalistów, aby byli oni zdolni do rywalizowania o rynki światowe i o lepsze miejsce narodowej gospodarki w międzynarodowym kapitalistycznym podziale pracy.

Radykalna lewica nie będzie nigdy miała sensownych argumentów w dyskusji z liberałami, dopóki będzie tkwiła w logice gospodarki kapitalistycznej. Tymczasem lewica walczy o zmiękczanie systemu kapitalistycznego w momencie, kiedy rywalizacja w ramach MKPP staje się coraz bardziej zacięta i bezwzględna. To, niestety, radykalna lewica całkowicie odjechała od rzeczywistości z jej dobrymi chęciami, którymi, jak wiadomo, wybrukowane jest zupełnie co innego niż ulice miast.

Należy zdać sobie sprawę z tego, że domaganie się kapitalizmu socjalnego, inaczej: państwa dobrobytu, państwa opiekuńczego z jego systemem podatkowym, który opłacał istnienie tego propagandowego wynalazku, antykomunistycznej witryny grającej główną rolę w przyciąganiu platonicznych wielbicieli Coca-Coli i McDonaldsów z krajów półperyferii, jest obecnie zwyczajnie pozbawione sensu. Kapitalizm znalazł się w wyniku upadku „komunizmu” w sytuacji, w której uwewnętrznił dotychczas zewnętrzne koszty kapitalistycznej, rabunkowej gospodarki. To spowodowało wzrost wzajemnej konkurencji między rozwiniętymi gospodarkami kapitalistycznymi. Poprzednio sprzeczności interesów były łagodzone przez istnienie pól ekspansji, na tyle dużych i bogatych, że owe sprzeczne interesy mogły się od biedy zmieścić, m.in. dzięki podziałowi łupów, czyli sfer wpływu. Obecnie świat się skurczył w ramach globalnego kapitalizmu, co oznacza zaostrzenie kapitalistycznej konkurencji. Powrót do „socjalnego kapitalizmu” stał się niemożliwy, co rozumieją wszyscy poza radykalną lewicą.

Z tego powodu, jest ona zaskakiwana przez rzeczywistość. Ile razy jeszcze musi oberwać, żeby przejrzała na oczy?

Lewica domaga się od kapitału, aby podjął na nowo swój święty obowiązek finansowania opieki socjalnej, nie mając żadnych instrumentów nacisku na ów kapitał. Ideologicznie stała się zerem i wlecze się w ogonie kulturowego liberalizmu, który jest rozrywką zblazowanych elit. Nowoczesna lewica ochoczo przyswoiła sobie twierdzenia, że nacisk na ekonomiczne podstawy struktury społecznej stanowi aberrację totalitarnego, deterministycznego i materialistycznego marksizmu, który nie przystoi porządnej lewicy w dobie New Age i teorii względności, którą usprawiedliwia się poznawczy relatywizm postmodernizmu (niesłusznie zresztą).

Instytucje demokracji są dla radykalnej lewicy dogmatem, ponieważ to z nimi wiąże ona tradycję skutecznej presji na kapitał. Nie chce więc odrzucić efektywnego (w przeszłości) narzędzia. Innym zresztą nie dysponuje. Przywiązanie do kulturowego liberalizmu tłumaczy się na lewicy tym, że ów kulturowy liberalizm ma więcej siły do walki o instytucję demokracji burżuazyjnej, a więc jest sojusznikiem w tej wspólnej walce. Idzie więc o odzyskanie rzeczywistego znaczenia przez instytucję demokracji, co przywróci lewicy broń do ręki, a już wtedy pokaże ona swój radykalizm na każdym polu (nie sposób będzie jej przelicytować w spektrum postulatów, co niby zagwarantuje pełne poparcie wyjących na biedotę liberałów obyczajowych) wymiatając liberalną konkurencję. Nie widać na pierwszy rzut oka, że to nierealna utopia?

Prawicowo-centrowy liberalizm formułuje dokładnie swoją wizję obecnych wyzwań gospodarki kapitalistycznej. Jeżeli jakiś prawicowy dupek pisze w facebooku, że gospodarka polega nie na produkcji (jak chciał dziaders Marks), ale na sprzedaży, to widomy znak, że kapitalizm zatoczył pełny obrót i znalazł się po spirali na etapie merkantylizmu, czyli gonitwie o akumulację zasobów do walki o hegemonię w sferze gospodarczej. Liberałowie nie mają głowy do teorii, co na sercu, to i na języku. Nasz region znalazł się w sytuacji bezpańskiego pasa ziemi po odpuszczeniu wpływu, jaki przedtem miał tu ZSRR. Podobny status ma terytorium Federacji Rosyjskiej oraz Ukraina, Białoruś i w ogóle cała Europa Środkowo-Wschodnia.

Lewica liberalna ogólnie, akceptuje wizję poddania się hegemonii najsilniejszego gracza na świecie, rezerwując sobie funkcję namiestnika hegemona za terenach barbarzyńców, czyli tego, co zostanie po zaoraniu Federacji Rosyjskiej wraz z sojuszniczą Białorusią. Spór między liberałami a konserwatystami dotyczy głównie tego, z którą silą polityczną globalnego hegemona dane ugrupowanie chce się związać. Lewica ogólnie akceptuje koszt amerykańskiej hegemonii, o ile u władzy będą Demokraci, co gwarantuje jakąś formę powrotu do kapitalizmu socjalnego, zaś polska konserwa opowiada się raczej za Republikanami, ponieważ obiecują oni zachować narodowe państwo w formie namiestnikowskiej. A wyżej ambicje współczesnego Piłsudskiego z Żoliborza być może sięgają, ale jest on zbyt wielkim realistą, aby się tymi marzeniami upajać. Zresztą, z taką ekipą, jaką dysponuje, może sobie co najwyżej porozstawiać ołowiane żołnierzyki, w czym może sobie podać ręce z Piotrem Ciszewskim.

Liberalne namiestnikostwo obejmuje marzenia o gospodarczej potędze Polski zbudowanej na wspólnocie unijnej, zaś te same marzenia konserwatywnej prawicy przypisują Polsce względnie samodzielną i hegemoniczną rolę w regionie. Z tą samą korzystną sytuacją dla sfery polskiej gospodarki.

Centrowo-lewicowa opcja liberalna kontynuuje marzenia liberałów okresu PRL, polegające na zbudowaniu wspólnoty interesów elity finansowo-ekonomicznej kosztem podporządkowania własnych społeczeństw. Kształt tych społeczeństw powinien odpowiadać nowoczesnym standardom, a więc nieudacznicy są niemile widziani. Liberałowie nigdy nie potrafili zrozumieć, że liberalna gospodarka naturalnie produkuje odchody, które im śmierdzą. Są przyzwyczajeni do tego, że służba sprząta im sprzed nosa nieczystości, więc nie postrzegają ich jako konieczności. Zresztą okres powojennej prosperity udowodnił im, że odchody może służba wywalić daleko od własnego rancha, więc wszystko gra. Odchody nie są potrzebne, jeśli dana gospodarka będzie miała rury kanalizacyjne skierowane na cudzą działkę.

Stosunek liberałów zapatrzonych w zachodni model socjalnego kapitalizmu uwidocznił się wyraziście już w okresie PRL. Był jednak dopuszczalny wśród przyzwoitych lewicowców, ponieważ dotyczył głównie znienawidzonej, „uprzywilejowanej” klasy systemu biurokratycznego, jakim była klasa robotnicza. To ona wówczas koncentrowała na sobie to wszystko gówno, które dziś wylewa się na głowę „nieudaczników” potransformacyjnych. W nienawiści do robotników przodowała tzw. opozycja demokratyczna, czyli idole dzisiejszego Gandhiego polskiej biedy, Piotra Ikonowicza. Ten ostatni cierpiał więzienie za konsekwencję w walce o przywrócenie w Polsce kapitalistycznego (sorry, rynkowego, społeczno-rynkowego) ładu. O tej nienawiści opozycji demokratycznej do robotników pisze dziś Michał Siermiński, który owych czasów nie pamięta, więc trudno mu zarzucić stronniczość przeniesioną przez minione dekady.

Stosunek do robotników staje się zrozumiały w momencie, kiedy uświadomimy sobie, iż istotą relacji społecznej włączającej robotnika pozostaje stosunek społeczny w sferze produkcji. Liberalizm uwiarygodnia swą ideologię odmową wartości relacji produkcyjnych. Cała wartość dodatkowa (a raczej zysk, gdyż liberałowie nie stosują terminologii marksistowskiej po „rozbiciu” jej przez szkołę austriacką) pochodzi z intensywnego wysiłku kapitalisty handlowego, który tytanicznym staraniem zdobywa rynki zbytu. Sama produkcja, bez jej zbycia z zyskiem, psu na budę zda się. A więc praca robotnika czy wszelkiego pracownika najemnego jest bezużyteczna bez szlifu samego kapitalisty, który z mistrzostwem i pełnym ryzykiem własnym (i własnego, kochanego kapitału) sprzedaje ową gównianą produkcję ku korzyści krajowych darmozjadów.

To kapitalista opłaca usługi różnych komediantów i gryzipiórków, którzy mają okazję udowodnić swój talent i zarobić solidne pieniądze od strudzonego kapitalisty. Ilu ich potrzeba dla zaspokojenia potrzeb elity? Madonna plus kilku innych klaunów. Masowa rozrywka stanowi nie tylko koszt – niepotrzebny z punktu widzenia efektywności sprzedaży – ale i obniżanie poziomu kulturalnego. Lewica natomiast uważa, nie wiadomo z jakiego powodu, że samonapędzanie się popytu i podaży usług dla „klasy średniej” z pieniędzy wrzuconych tam przez pracujących kapitalistów miałoby stanowić jakąś wartość dla owych kapitalistów.

I tu dochodzimy do sedna rozbieżności między rzeczywistą lewicą a całym chórem lewicowo-liberalnych aktywistów: racjonalna, solidarna gospodarka polega na produkcji, a jej sednem jest relacja między klasą robotniczą a klasą kapitalistów. Tylko z takim założeniem możemy zdefiniować właściwy punkt zasadniczej, ideologicznej rozbieżności z fałszywymi sojusznikami oraz fundament prawdziwie lewicowego programu gospodarczo-społecznego na przyszłość.

Antonio das Mortes i Omega Doom
27 maja 2021 r.