Wojna rosyjsko-ukraińska przerwała trwający 30 lat stan zawieszenia po rozpadzie ZSRR i bloku realnego socjalizmu. Upadek tzw. komunizmu niekoniecznie sprzyjał zauważanemu przez niektórych analityków projektowi utrwalenia podziału świata na kapitalistyczne Centrum obejmujące kraje przodujące technologicznie i cywilizacyjnie, wolne od industrialnego zanieczyszczenia, a które dzięki temu przodownictwu miały w sposób niezakłócony kontrolować resztę świata; kraje rozwijającego się przemysłu, stanowiące fabrykę świata, nigdy nie doganiające krajów Centrum, i wreszcie kraje Trzeciego Świata, stanowiące obszary czystej przyrody (turystyka) i swobodnej eksploatacji zasobów i bogactw służących rozwojowi przemysłu, który z kolei będzie podtrzymywał wysoki poziom życia w krajach Centrum. Warto bowiem zauważyć, że w ramach polityki konwergencji już państwa realnego socjalizmu wpisywały się aktywnie w ten scenariusz niesłusznie licząc na dołączenie do Centrum z racji położenia geograficznego. Ot, socjalistyczna naiwność wynikająca z arogancji stalinowskiego odczytania marksizmu!

Nieantagonistyczna wizja procesów rozwojowych wedle ściśle określonego modelu stałego postępu, właściwa stalinizmowi i poststalinizmowi, przejmowała w gruncie rzeczy zadanie utrzymywania krajów Trzeciego Świata w pokorze i cierpliwym oczekiwaniu na swoją kolej przy stole bankietowym. Rozpad ZSRR wywrócił tę wygodną konstrukcję, obnażając kto jest prawdziwym beneficjentem takiego ładu światowego. Dopóki mieliśmy realny socjalizm, trwała iluzja solidarności między Drugim a Trzecim Światem, a w efekcie – cierpliwość wyzyskiwanych. Nie należy też nie widzieć, iż procesy zachodzące w tym obszarze nie były jednoznaczne i jednokierunkowe. Sprzeczności i konflikty, zdrady niby solidarnych interesów były na porządku dnia. Niemniej, ideologicznie istniał pewien cel, namiastka programu wyzwoleńczego, który mógł być przyjęty przez autentycznych przywódców rewolucji lokalnych, popieranych przez społeczeństwo.

W efekcie rozpadu ZSRR, ten program rewolucyjny, jakby nie był wypaczony i dziesięć razy zdradzony, został zastąpiony przez projekt demokratyczny. To znaczy, przez projekt demokracji burżuazyjnej, który nie miał żadnej wartości operacyjnej dla społeczeństw nie mających nigdy osiągnąć stadium burżuazyjnej demokracji, zarezerwowanej dla krajów Centrum. Ale póki co, była to tajemnica Poliszynela.

Część europejskich krajów przemysłowych uległa – w oczekiwaniu na świetlaną przyszłość w kapitalistycznym Centrum – dezindustrializacji i osłabieniu. Kraje nowouprzemysłowione, jak np. Chiny (ale i inne kraje azjatyckie), wykonały swoje zadanie w ramach międzynarodowego kapitalistycznego podziału pracy. Okazało się jednak, że destabilizacja światowej sytuacji w wyniku rozpadu ZSRR i bloku wschodniego postawiła pod znakiem zapytania utrzymanie takiej relacji zależności, jaka była przewidywana w pierwotnym projekcie. W tym hipotetycznym projekcie, którego źródeł niektórzy upatrują w działalności Klubu Rzymskiego z dzisiejszą kontynuacją w ramach Forum Światowego w Davos, konstrukcja porządku światowego miała wbudowany mechanizm odnawialnej równowagi dzięki grze pozornie ścierających się ideologii ze wspólnym mianownikiem w idei socjaldemokratycznej. Socjaldemokracja była za, a nawet przeciw kapitalizmowi, a więc stanowiła świetną oś, wokół której kręciły się pozornie sprzeczne koncepcje polityczne i ideologiczne. Wzajemnie nakręcały się, tak aby tylko nie naruszyć konstrukcji kapitalizmu jako takiego. Podstawą trwałości tej konstrukcji było to, że efektywność gospodarki rynkowej można było pogodzić z całkowicie sprzecznym z logiką rynkową sposobem podziału społecznego bogactwa wyłącznie za cenę przerzucania kosztów pomyłki poza Centrum kapitalistyczne. Nie miały te sprzeczności wewnętrzne większego znaczenia przy założeniu, że reguły wolnego rynku miały dotyczyć innego, zamkniętego obszaru świata (Drugi Świat, uprzemysłowiony), zaś reguły „socjalistycznego” podziału dotyczyły kapitalistycznego Centrum. Trzeci Świat utrzymywał społeczne relacje niewolniczo-feudalne. To wszystko zostało zburzone przez upadek ZSRR. Drugi Świat już nie mamił Trzeciego mirażami postępu ekonomicznego i nieograniczonego wzrostu na swoim przykładzie. Pękło ogniwo łączące. Drugi Świat został przy okazji uznany za zagrożenie, a nie za wentyl bezpieczeństwa.

Obserwujemy, jak w przyspieszonym tempie kraje Centrum usiłują nadrobić stracony czas i wrócić na ścieżkę autonomicznego rozwoju w oparciu o przemysł. Tymczasem, znalazły się te kraje w ostrej rywalizacji z państwami nowouprzemysłowionymi o bogactwa Trzeciego Świata, niezbędne dla odbudowywanego przemysłu. W rezultacie, świat znalazł się w fazie ostrej rywalizacji, bo miejsca dla harmonijnego rozwoju powszechnie rozwijanego przemysłu po prostu nie ma w gospodarce kapitalistycznej. Rosnące zyski są możliwe tylko, jeśli trwa ekspansja ekonomiczna, inaczej mamy tylko wyrywanie sobie nawzajem przez kapitalistów wytworzonej wartości dodatkowej. Wszystkie wypuszczone papiery wartościowe są tylko mechanizmem piramidy, która wali się, gdy w jakimś ogniwie ktoś powie: „Sprawdzam!”

Dzisiejszy kryzys surowcowy wyraźnie tego dowodzi. Przewaga technologiczna, oderwana od materialnej produkcji, okazuje się nic niewarta. Dlatego muszą wybuchać wojny, ponieważ za prawnymi tytułami własności musi stać siła militarna, aby te tytuły były autorytetem dla kogokolwiek. Systemy prawno-państwowe wymagają aparatu przemocy państwa. Wcześniej, przed upadkiem tzw. komunizmu, realny socjalizm uprawomocniał kapitalizm jako efektywny sposób produkcji, ponieważ neutralizował marnotrawstwo i anarchię kapitalistycznej produkcji dzięki pochłanianiu kosztów owego marnotrawstwa. Widać to wyraźnie na przykładzie wymiany gospodarczej w ramach międzynarodowego kapitalistycznego podziału pracy, gdzie kapitalistyczny sposób produkcji może uchodzić za efektywny, ponieważ koszty ekologiczne oraz koszty marnotrawstwa są ponoszone przez gospodarki podporządkowane, a nie przez gospodarki czerpiące zyski nadzwyczajne, umożliwione przez bezpośredni wyzysk. Kraje rozwinięte dyktują ceny krajom-producentom, kierując się własnym, a nie ich interesem. Przeciw temu kraje Trzeciego Świata się zbuntowały, a symbolem tego buntu stał się desperacki i wbrew woli panującej oligarchii sprzeciw Rosji wobec przesadnej (nawet w odczuciu kompradorskiej biurokracji kremlowskiej) dyskryminacji.

Dla gospodarki europejskiej Rosja miała sens jako kraj Trzeciego Świata, czyli dostarczyciel surowców i siły roboczej. Oligarchia rosyjska nie miała nic przeciwko, dopóki miała zagwarantowane zyski z rozkradanych zasobów kraju. Problem w tym, że Europa z zasobami rosyjskimi stanowi zagrożenie dla USA. Poza zagrożeniem azjatyckim, pojawia się groźba uwolnienia się Europy od trwającego od zakończenia II wojny światowej uzależnienia od USA. Scenariusz podziału świata na strefy wolności i demokracji wolnej od przemysłowych zanieczyszczeń, strefę podporządkowanego, brudnego przemysłu i strefę turystyczno-surowcową musi uwzględnić przetasowania. A to nie przejdzie bezboleśnie, ponieważ stawka jest zbyt wysoka.

Przede wszystkim, przestał być potrzebny projekt socjalistyczny, który uzasadniał niegdyś potrzebę rozważnego działania i niepopadania w „rewolucyjne mrzonki”, ponieważ w socjalistycznym przekazie dominowało przekonanie, że wszyscy powoli i w swoim czasie dojdziemy do zbudowania modelu wysokorozwiniętego postkapitalizmu z wbudowanymi instytucjami demokratycznymi.

Taki model jest nierealistyczny, ponieważ nie opiera się na zmianie sposobu produkcji, a tylko na zmianie sposobu redystrybucji. Model redystrybucyjny forsowany przez lewicę jest możliwy wyłącznie dla społeczeństwa żyjącego i rozwiązującego sprzeczności kapitalistycznego, antagonistycznego, rodzącego wewnętrzne sprzeczności modelu produkcji poprzez przerzucanie kosztów na gospodarki zależne. Dlatego dla wszystkich społeczeństw zależnych, demokracja pozostaje jedynie irytującym frazesem, przykrywającym bezczelny wyzysk. W obecnym wydaniu, instytucje demokratyczne są słusznie interpretowane przez państwa Trzeciego Świata jako pozorowane legalizmem wysiłki na rzecz zahamowania ich rozwoju. Narzędzie demokracji jest bezużyteczne w sytuacji, kiedy korzystne zmiany ekonomiczne wymagają silnej ręki. Takie zmiany nie odbywają się bez sprzeciwu otoczenia wewnętrznego i zewnętrznego. Dlatego postulat demokracji jest świadomie pomijany w przypadku transformacji kapitalistycznej, odbywającej się pod przymusem i wbrew demokracji. Choć nie budzi to sprzeciwu postępowej opinii publicznej. To, co było witane z uznaniem jako konieczna surowa terapia kapitalistyczna, w sytuacji krajów pragnących rozwijać gospodarkę z korzyścią dla własnego społeczeństwa, jest dyskredytowane jako sprzeniewierzenie się demokracji. Najbardziej ponurym dowcipem jest to, że tzw. lewica jest najbardziej użytecznym narzędziem dla uprawomocniania tego procederu.

Nowoczesna lewica z jej projektami coraz bardziej fantazyjnych sposobów redystrybucji dochodów w oderwaniu od pracy (produkcyjnej) jest zmuszona do popierania polityki imperializmu Centrum, ponieważ jej rozwiązania są adekwatne wyłącznie do modelu możliwego wyłącznie w Centrum. Brak lewicowej alternatywy wobec fali buntu antyimperialistycznego powoduje, że ten bunt musi przybierać postać ideologii nacjonalistycznych. W efekcie lewica staje się nurtem politycznym coraz bardziej znienawidzonym z lewej i z prawej flanki populizmu.

Sama lewica burżuazyjna nie jest w stanie uwolnić się od swego nacjonalistycznego dziedzictwa, które w obecnej chwili wraca na wokandę. Nawet te nurty lewicowe, które w byłych demoludach pretendowały do miana internacjonalizmu, obnażają swoje najbardziej nacjonalistyczne, wręcz rasistowskie oblicze, w odniesieniu do Rosji. Pod tym względem mamy do czynienia z pewną analogią: jeśli klasy panujące w Europie Zachodniej ulegają propagandzie wschodnioeuropejskiej, tzw. antysowieckiej, tak samo niegdyś internacjonalistyczna lewica zachodnioeuropejska ulega presji „lepiej znających rosyjską mentalność” wschodnich socjalistów. Konsekwentnie wschodnioeuropejscy, antytotalitarni socjaliści, zgodnie z amerykańską „sowietologią”, widzą w Rewolucji Październikowej wyłącznie wyraz rosyjskiego imperializmu, spadkobiercy caratu. Istotą sprawy jest to, że ten nurt lewicy przeciwstawiał Rewolucji demokratyczne instytucje przerastania kapitalizmu w postkapitalizm. I ta rozbieżność ideologiczna uzyskała dziś nową wyrazistość.  Socjaliści i socjaldemokraci będą bronili kapitalizmu jak niepodległości, ponieważ inaczej musieliby przyznać, że błądzili już od czasu I wojny światowej, ba, od czasu sporu Lenina z koryfeuszami II Międzynarodówki.

Ta lewica nie ma już dziś żadnego historycznego znaczenia, nie niesie żadnej idei poza obroną kapitalizmu jako modelu rozwoju, dla którego nie widzą alternatywy. A szczególnie alternatywy komunistycznej. Kapitalizm nie ma swojej ideologii obecnie, ponieważ (neo)liberalizm jest wolny od ograniczeń, jakie na wolność nakłada nawet antytotalitarna lewica, zaś konserwatyzm stał się głównym wrogiem kapitalizmu jako zwyrodniałego socjalizmu, który panuje rzekomo w całej Europie i w Ameryce, niszcząc zdrowe podstawy gospodarki wolnorynkowej przez państwową ingerencję. Jest to zemsta historii za twierdzenie, że w ZSRR i państwach bloku panował „komunizm”. Taki komunizm wówczas, jak dziś powszechny socjalizm. Konserwatyzm propaguje powrót do łagodnie patriarchalnego społeczeństwa zmodyfikowanego feudalizmu, który może pasować ideologom społeczeństw tzw. zacofanych. Wszystko to są odmiany populizmu, tj. atrakcyjne, łagodne formy patriarchatu i społeczeństwa arystokratycznego, gdzie biedni pozostają pod opieką wspólnot, a nie są zostawieni sami sobie, jak w burżuazyjnym typie wolności osobistej. Oczywiście, początkowe, łagodne formy przeradzają się z czasem w znane z historii formy osobistego poddaństwa, któremu Rewolucja Francuska zadała decydujący cios, ale nie rozwiązała problemu, który wynikał z braku zniesienia społeczeństwa klasowego.

Podobnie dziś, socjalizm tzw. antytotalitarny nie proponuje zniesienia społeczeństwa klasowego, ale objęcie biednych i przegranych programem opieki społecznej, maksymalnie rozbudowanej, ale wciąż w granicach burżuazyjnego prawa. Wszystko ze strachu przed komunistycznym totalitaryzmem. I jakby Rosja oligarchiczna nie była produktem kapitalistycznej transformacji, witanej z entuzjazmem przez antytotalitarną lewicę jako nastanie ery demokracji, tak niemniej pozostaje ona symbolem znienawidzonej rewolucji komunistycznego motłochu, zagrażającego eleganckiej i subtelnej inteligencji skłonnej do kompromisu z burżuazją w imię wartości zachodniej cywilizacji.

Skutki mamy dziś i z nimi musimy się zmierzyć.

Bezsilność nurtów demokratycznych, które wciąż usiłują interpretować nowe, postburżuazyjne społeczeństwo w dawnych, przebrzmiałych kategoriach buntów drobnomieszczańskich dzieci-kwiatów, daje się zauważyć w niepohamowanej nienawiści dawno skrywanej przez konserwatystów, którzy przejęli odepchnięty przez nową radykalną lewicę populistyczny elektorat.

Niebezpieczeństwem pozostaje brak samodzielności lewicy rewolucyjnej, która czuje się zmuszona pragmatycznie włączać się w nacjonalistyczne przepychanki, zastępujące walkę klasową.

Warto zauważyć, że antyautorytarny bunt liberalnych grup społeczeństwa, który wykazuje się skutecznością w krajach tzw. Trzeciego Świata, kompletnie załamuje się w Europie. Diagnoza zagrożenia instytucji demokratycznych przez prawicowo-populistyczne rządy PiS, jeszcze niedawno określane pieszczotliwym mianem faszystowskich, jakoś totalnie nie przekłada się na skuteczną „kolorową rewolucję” w imię demokracji. Co więcej, określenie „faszystowski” wobec reżymu PiS niepostrzeżenie znikło ze słownictwa radykalnej, wolnościowej lewicy, koncentrując się wyłącznie „na kierunku” rosyjskim. To tylko wskazuje na fakt, jak bardzo demagogiczne było deklarowanie śmiertelnego konfliktu demokratycznych mas z rządzącą elitą. Lewica stoczyła się na pozycje akceptacji parasola NATO, stając w jednym szeregu z „faszystami” w imię obrony przeciwko… jeszcze gorszym faszystom. Przyznając tym samym, że faszyzm jest pojęciem stopniowalnym, albo… epitetem bez większego znaczenia.

Skuteczna „kolorowa rewolucja” w Polsce, np., nie przyniosłaby żadnej zmiany w polityce zagranicznej, szczególnie wobec faktycznego rozpadu UE. Nieprzejednana rusofobia postępowej lewicy grałaby tak samo w kierunku rozpadu Unii, dla której jedyną szansą przetrwania był ewentualny sprzeciw wobec amerykańskiego wasalstwa i kolonizacja Syberii. Bunt niemożliwy w przypadku wszelkiej biurokracji, która jako grupa niepodmiotowa, nie może obyć się bez zwasalizowania komukolwiek. W polityce UE Polska grała rolę niechcianego ciężaru, akceptowanego jedynie z powodu uległości wobec amerykańskiego żądania utrzymywania stale tlącego się konfliktu z Rosją. Zgubnego dla Europy Zachodniej. Antysocjalistyczna pragmatyka polskiej racji stanu powoduje, że jedynym racjonalnym wyjściem dla Polski jest skłócenie Europy Zachodniej z Rosją, dzięki czemu Polska może udawać podmiot polityki wschodnioeuropejskiej. Dlatego rządy prawicowo-populistyczne PiS muszą grać na rozwalenie Unii i na szukanie protektora w USA lub w Wielkiej Brytanii. Inaczej, kraje typu Polski czy państw bałtyckich nie różnią się statusem od Rosji, z którą przez 30 lat nie było wiadomo co robić. Podobnie jak Rosja, Polska nie mogła liczyć na integrację z Unią na tych samych zasadach, co tzw. stare demokracje. Polska gospodarka mogła się odnaleźć wyłącznie jako dodatek do gospodarki niemieckiej, podobnie jak gospodarka rosyjska. Żelazna kurtyna była więc optymalnym rozwiązaniem, ponieważ państwa realnego socjalizmu pozostawały terenem eksploatacji kapitału zachodniego, ale nie obciążały go kosztami. Były więc idealnym „niekapitalistycznym otoczeniem”.

Śmieszne jest polskie dziwienie się, dlaczego Rosja – mimo totalnej akceptacji kapitalistycznego dyktatu – poczuła się zmuszona do ruchu w samoobronie przed całkowitym wymazaniem z mapy. Polska, teoretycznie w lepszej sytuacji niż Rosja (bo jakże kochana przez przyjaciół z Unii!), została również zmuszona do ruchu w samoobronie przed sprowadzeniem do poziomu państw bałtyckich i całkowitego uzależnienia ekonomicznego. Tym ruchem jest gra na rozpad UE i stawianie na protektorat amerykański, co jest scenariuszem na niekończące się konflikty lokalne i wojny w naszym regionie. W tym sensie, taktyka Polski jest przeciwstawna rosyjskiej, która gra na utrzymanie Unii, ale suwerennej wobec USA. Współpraca Unii z Rosją sprowadza do zera znaczenie Polski i państw bałtyckich. Żadne z tych rozwiązań nie daje Polsce ani Rosji suwerenności i podmiotowości. To tylko gra o wyciąganie maksimum korzyści z wygranej „swojego” suwerena (Europa lub USA), którego zarządcą interesów chce być wasal: polski czy rosyjski.

Polska mogła stać się skansenem folklorystyczny i przyrodniczym dla Europy Zachodniej, gdyby nie fakt, że wedle szacunków Klubu Rzymskiego wymagało to redukcji liczby ludności do ok. 15 milionów. Powoli, nie raptownie, oczywiście. W wyniku obumierania gospodarki narodowej. Problem w tym, że zachwianie równowagi kapitalistycznego ekosystemu gospodarczego było głębsze niż eksperci przewidzieli, co przyczyniło się do destabilizacji nie tylko na peryferiach, ale w kapitalistycznym Centrum. Jednocześnie „przyszła niedoszła” klasa średnia nie chciała dziwnym trafem spokojnie wymierać, tylko korzystać z możliwości europejskiej klasy średniej.

To, że Polska i państwa bałtyckie weszły do Unii, a wcześniej do NATO, było ruchem na szachownicy, który ustanawiał nieodwracalny konflikt z Rosją. To ustawienie miało w którymś momencie zagrać i właśnie zagrało. Polska oraz kraje bałtyckie są w gruncie rzeczy traktowane przedmiotowo tak samo jak Rosja, ale zachowywane są pozory, ponieważ elicie rządzącej w Polsce i krajach wschodnioeuropejskich wydaje się, że mogą zyskać odroczenie wyroku poprzez szczucie na Rosję. W międzyczasie – niczym plemiona tubylcze – współdziałając z kolonizatorem przeciwko tradycyjnemu wrogowi, przygotowują sobie przyszłe pole, na którym polegną. Afrykanizacja Europy Wschodniej radośnie postępuje . Z błogosławieństwem tzw. nowej, radykalnej lewicy, która pracuje nad rozmiękczaniem mózgów od czasów transformacji kapitalistycznej, sorry, demokratycznej.

Warto wsłuchać się w głosy Afrykańczyków, którzy wiedzą już dziś, że pod hasłem demokracji, w końcówce lat 80-tych, Zachodowi udało się ich zapędzić w okowy ponownej kolonizacji. Dziś mówią jej ”stop!”, podczas gdy europejska lewica gorliwie wdaje się w walki plemienne. Skutki nie mogą być inne niż historycznie znane.

 

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
15 sierpnia 2022 r.