Jeszcze przed II turą wyborów lewica gorączkowo usiłowała zdefiniować się wobec wyzwania, jakim były wybory prezydenckie 2020 r. Dotychczas lewica mogła sobie teoretyzować, że reprezentuje rzeczywiste, obiektywne interesy 99% społeczeństwa, które jako jedna szeroka klasa pracowników najemnych jest wyzyskiwane przez 1% właścicieli wielkiego kapitału rządzącego światem.
Jakoś dotychczas lewicy udawało się zagadywać wyraźne podziały wśród jej potencjalnego elektoratu dzięki faktowi, że różnice między politycznymi ugrupowaniami potransformacyjnymi były zamazywane wspólną zgodą co do oceny PRL oraz niemniej wspólną wiarą w demokratyzację wzorowaną na zachodnim modelu, jakby nie był on niedoskonały. Jednak cała lewica czuła się zjednoczona z modernizacyjnym i progresywnym projektem firmowanym przez sukces Unii Europejskiej, przeciwstawianej krachowi skompromitowanego „bloku wschodniego”. Lewica nie odczuwała takiego dyskomfortu, z jakim mamy do czynienia obecnie, ponieważ czuła się częścią dynamicznego, demokratycznego projektu, na którego podstawie dopiero mogła niczym diament zabłysnąć (w odpowiednim, wyczekanym momencie, oczywiście) jej radykalna propozycja, która rzecz jasna olśni wszystkich i każdego z osobna, jak to bywa z projektami, które kumulują całe dobro świata przeciwko całemu złu, które już od dawna usiłuje prześlizgnąć się niezauważone pod ścianami z malowniczo podwiniętym ogonem.
Pewność siebie lewicy wynikała z jej świętego przekonania, że demokracja i cywilizowane maniery są podstawowym warunkiem, który zapewni społeczeństwu także dobrobyt. Dobrobyt dla mas bierze się bowiem z Carrefoura i Lidla, zaś warstwy bardziej wykształcone będą pożądać bardziej wyrafinowanych uciech w rodzaju egzotycznych wojaży po świecie: turystycznych i edukacyjnych. Podstawą pewności siebie nowoczesnej lewicy był genialny w swej prostocie zamysł: stworzenie kapitałowi korzystnych warunków rozwoju, związanych z rozwojem nowoczesnych gałęzi i technologii, najlepiej czystych i przyjaznych środowisku, co będzie owocowało osiąganiem olbrzymich zysków. To była podstawa wieloletniego, owocnego, choć luźnego, sojuszu lewicy radykalnej i burżuazyjnej. Wspólnie uświadamiały kapitałowi, że te zyski są efektem ciężkiej pracy różnych kreatywnych twórców nowych metod zarządzania i nowoczesnych technologii. Jednocześnie, stały wzrost gospodarki i zysków miał powodować, że kapitał będzie stosunkowo prosto przekonać do podzielenia się owocami zastosowania kapitału w ramach różnych systemów opodatkowania czy filantropii. Lewica radykalna tym się jednak różniła od lewicy burżuazyjnej, że nie odżegnywała się od postulatu zmuszenia kapitału do solidarności ze społeczeństwem, gdyby ów kapitał nie poczuwał się do tejże sam z siebie.
Ostatecznie jednak, lewica radykalna wyznawała katechizm, który głosił, iż mechanizmy unijne (biurokratyczne) są wystarczająco skuteczne, aby zapewnić taki obopólnie korzystny układ symbiotyczny między kapitałem a ludem pracującym. Demokracja miała być tym mechanizmem, który zapewni „oddolną” kontrolę nad opieszałymi przedstawicielami kapitału, ewentualnie nad zbyt oportunistyczną machiną biurokratyczną struktur tworzących bezkolizyjny związek drapieżnych organizmów kapitałowych, pozbawionych zębów i pazurów.
Powyższe tłumaczy, dlaczego dopiero obecnie lewica radykalna zaczyna dostrzegać problemy, na które wcześniej była ślepa. Tłumaczy też to, dlaczego jedynym radykalnym postulatem lewicy radykalnej był program radykalnej demokracji – radykalizm lewicy koncentrował się na kwintesencji lewicowego istnienia, a mianowicie na bezpośrednim nacisku na kapitał jako taki. Dźwignią tego nacisku były instytucje demokracji obywatelskiej, zaś ideologią – polityka poprawności politycznej.
Lewica od dawna nie widzi problemu w systemie produkcji, który po rewolucji menedżerskiej stał się dla niej problemem technologicznym, natomiast definiuje swoją tożsamość poprzez kryterium podziału wartości dodatkowej, a więc zysku kapitalisty. Dlatego też lewica nie widzi podstawowej kwestii w istnieniu kapitału, ale raczej w jego podporządkowaniu celom społecznym. To się rozumie pod pojęciem postkapitalizmu. Niby kapitał i kapitalista jeszcze istnieją, ale pełnią oni inne funkcje niż w tradycyjnej gospodarce kapitalistycznej.
Kto by zarzynał kurę znoszącą złote jaja, skoro można te jaja bezkarnie podbierać?
Lewica straciła od kilku dekad z oczu drobniuchny problem, że to nie kapitalista wytwarza wartość dodatkową do podziału, i że wartość dodatkowa do podziału może się zwiększać kosztem bezpośredniego wytwórcy, jeśli zawiedzie mechanizm drenowania reszty globalnej gospodarki. Nauka ekonomii przekonuje skutecznie, razem z marksizmem akademickim, że przyrost wartości dodatkowej jest efektem rosnącego wkładu myśli nowatorskiej, a nie zastosowania siły mięśni. Marksizm akademicki wygrał z tzw. ortodoksją dyskusję w kwestii wartości, przyznając rację Boehm-Bawerkowi, a nie Marksowi. To skutecznie przeniosło ciężar marksistowskiej analizy z kwestii produkcji na kwestię dystrybucji w sposób niezauważalny i bezbolesny dla lewicy. Do czasu.
Jeżeli wartość dodatkowa nie jest efektem twórczej myśli technologicznej czy menedżerskiej, to tworząca ją siła robocza może być legalnie pominięta jako element wnoszony przez kapitalistę w charakterze czynnika produkcji, tak jak maszyny czy surowce. W ten sposób robotnik zostaje w analizie marksistowskiej przyspawany do kapitalisty, tracąc samodzielność – w przeciwieństwie do pozostałej części klasy pracowników najemnych, którzy zajmują miejsce robotników w projekcie klasowym.
Dlatego też „klasa pracownicza” (kreatywna) czuje się podmiotem walki klasowej. Ze względu na jej charakter, odmienny od charakteru robotnika przemysłowego, walka klasowa w tym wydaniu nabiera zupełnie innych cech jakościowych. Co wyraża się w ewolucji teoretycznej nowej radykalnej lewicy oraz w jej programie politycznym, będącym wynikiem tych wszystkich zmian.
W ostatecznym efekcie, znajdujemy się tu, gdzie dziś jest nowoczesna lewica, czyli w czarnej dziurze. W przeciwieństwie do samej lewicy, która nie ma pojęcia, jak się w tej dziurze znalazła, skoro wszystko było cacy przez ostatnie 60 lat, my nie dziwimy się, tylko staramy się objaśnić sytuację.
*
Młode pokolenie lewicy, które ma w genach przekonanie, że gospodarka w sferze produkcji materialnej powinna być świetnie zorganizowana i że żadnych innych problemów sobą nie przedstawia, kompletnie nie jest przygotowane na stwierdzenie, że ludzie związani z produkcją materialną mogą mieć jakieś interesy odrębne od interesów zarówno kapitału, jak i klasy kreatywnej. Ponieważ jednak ideologicznie są oni przez lewicę z uporem utożsamiani z kapitalistami, a raczej z ich środkami produkcji, zaś jako żywe osobniki są postrzegani wyłącznie w charakterze obywateli społeczeństwa konsumpcyjnego, to nie mogą być dla owej lewicy podmiotem walki klasowej ani bazą społeczną, na której lewica mogłaby się opierać. Wspólnota interesów z robotnikami sfery produkcyjnej jest możliwa pod warunkiem, że zostanie wyprowadzona poza zakład pracy i stanie się przedmiotem normalnej gry politycznej o prawa konsumentów i radykalną demokrację.
Lewica, która przez ostatnie „dzieści” lat usiłowała zachować przyczółki w przemysłowych zakładach pracy robiła to chyba wyłącznie rytualnie, zaś sens tego rytuału już dawno uległ zatarciu w świadomości członków sekty.
Wielu posttrockistów nie widziało w okresie Solidarności nic złego w oddawaniu należnego hołdu hasłom narodowym i szanowało religijne przekonania Polaków jako te czynniki, które pozwalały im opierać się „sowieckiej” dehumanizacji i wynarodowieniu. Te zachowania sprzyjały możliwości wykorzystania robotniczego buntu dla celów obcych interesowi samych robotników, stworzyły sytuację braku alternatywy dla prawicowej transformacji. Dziś lewica budzi się z ręką w nocniku.
Krach „socjalnego kapitalizmu” i nadziei pokładanych w spokojnych rządach biurokracji unijnej, stosującej miękką politykę kolonizacji świata wokół interesów Centrum, można porównać do sytuacji, w której otumanionej narkotycznym letargiem lewicy zabrakło towaru i zaczyna ona z przerażeniem postrzegać świat takim, jakim on jest faktycznie, a nie jaki się jawi za oparami z konopi.
Z czym mamy bowiem do czynienia?
Do lewicy musi dotrzeć brutalna prawda, że stosunki kapitalistyczne to nie jest zabawa w popędzanie biurokracji, aby przykręciła śruby kapitałowi, a ten żeby rzucił więcej do podziału. Lewica musi nagle zacząć dostrzegać, że aby ona mogła się bawić i rozjeżdżać po świecie, kapitał musi przykręcać śruby robolowi. Proste rozwiązanie lewicy, że aby wszyscy byli zadowoleni, należy sprawniej redystrybuować to, co dadzą kapitaliści na zasadzie szantażu, że zawsze możemy wybrać socjalizm, przestało być skuteczne. Robotnikom też przestano kompensować jako obywatelom to, co oddawali jako pracownicy. Agregaty z formuł opisujących kapitalistyczny wyzysk i stosunki produkcji zaczęły bić po oczach i zrzucać swe zakłamane ubranka, w które wystroił je marksizm akademicki.
Bardziej myślący spośród lewicy stanęli więc w obecnych wyborach wobec niemożliwego do rozstrzygnięcia dylematu, na kogo głosować. Do lewicy dotarło nareszcie, że jest postrzegana jako sojusznik elit wyzyskujących, tylko dlatego, że chce, aby wszystkim uciskanym było dobrze na tym najlepszym ze światów.
Czarna niewdzięczność!
Część lewicy, wzorem chłopomaństwa, rzutem na taśmę oddaje głos na Dudę, część obstaje przy wyborze mniejszego zła, które wszak już nawet nie gwarantuje demokracji. Demokracja nie jest arbitralnym wyborem światłego męża stanu, ale wynikiem pokoju klasowego. Tego pokoju, który był dla lewicy normalnym stanem, w którym mogła ona bezpiecznie formułować swoje oderwane od interesów klasowych żądania radykalizacji nieszkodliwych z punktu widzenia kapitału swobód. Tego pokoju, który właśnie się kończy, a wraz z nim wybór demokratyczny.
Lewica musi wreszcie dostrzec, że jej wybory obyczajowe i kulturowe plasują ją obiektywnie w obozie wyzyskiwaczy, w obozie klasy panującej. Czy to oznacza, że mają słuszność konserwatyści? Nie. Błąd lewicy polega na błędnej hierarchii wartości. Nie jest to bez znaczenia dla faktu, że lewica w ciągu ostatnich dekad stała się elementem stabilizacji systemu kapitalistycznego. Dziś płaci za to rachunek.
Zwyczajnie, wartości, które dla lewicy są tak ważne, że przeważają nad wartościami związanymi z teorią marksistowską, z ruchem robotniczym, są wartościami neutralnymi z punktu widzenia kapitału. Należy im poświęcać uwagę, ale rozpatrywać je z zupełnie innej perspektywy. A w szczególności nie dopuszczać do tego, aby wyparły problemy specyficznie polityczne i zasadnicze z punktu widzenia lewicy marksistowskiej.
Na długo jeszcze przed wyborami lewica zaszczuwała każdego, kto „rozbijał jedność lewicy”. Dziś brak jedności jest faktem, który lewica boleśnie sobie uświadomiła. To fakt obiektywny. Twarde przebudzenie, ale konieczne.
*
W konsekwencji, już nawet przed I turą wyborów część działaczy lewicy doszła do logicznego wniosku, że nie ma jasnej odpowiedzi na pytanie o to, które „mniejsze zło” należy poprzeć. Pierwszy raz od wielu lat część działaczy lewicy otrzeźwiała nie mogąc podjąć stosownej decyzji. Bezradność. To odbiera dobre samopoczucie. Dla pocieszenia powiedzmy, że brak dobrego samopoczucia jest pierwszym etapem odtruwania organizmu z wieloletnich uzależnień.
Coś się skończyło.
Piotr Ikonowicz po raz pierwszy nie wziął udziału w wyborach. Do bezradności dojrzewał długo.
Pracownicza Demokracja też dała wyraz swej bezradności wobec problemu, chociaż jeszcze Arabska Wiosna i „rewolucja godności” biły ją po twarzy, a ona udawała, że to wiatr od morza.
„Czerwony Front” (polscy zwolennicy IMT) wydał oświadczenie, w którym uzasadniał korzyści udziału w burżuazyjnym parlamentaryzmie:
„Wybory są świetną okazją dla komunistów do prezentacji naszego programu i dotarcia z nim do szerokich mas, co w 'normalnych’ warunkach byłoby nierzadko dalece utrudnione. Ponadto komunista wybrany na urząd, nieważne: radnego, posła czy senatora, zyskuje kolejną platformę dla głoszenia rewolucyjnych haseł. Komunistyczny deputowany stałby na straży interesów proletariatu nie tylko na mównicy sejmowej, ale też na pierwszej linii walki klasowej – obok strajkujących i demonstrujących robotników. Z racji na zajmowane stanowisko komunista taki miałby szansę zyskać znacznie większe zainteresowanie mediów i opinii publicznej, a więc i lepsze możliwości dotarcia do zahukanych jeszcze proletariuszy, zajętych codzienną walką o przetrwanie” (Czerwony Front)
Po to tylko, aby na koniec wezwać do bojkotu II tury.
Chyba sami poczuli śmieszność okazji do prezentacji seansu nienawiści, w którą zamieniają się każde wybory, a co nie jest bynajmniej głoszoną prezentacją „naszego programu” i docierania do „szerokich mas”. Lewica, dopóki mówiła o demokracji i łatwo kontrastowała je z „totalitaryzmem” obozu prawicy, czuła się dobrze, chociaż co to miało wspólnego z „naszym programem”?
Już w I turze lewica zderzyła się z nieoczekiwanym problemem drobnych przedsiębiorców, co było zapowiedzią dalszego, lawinowego wzrostu problemów politycznych i teoretycznych lewicy. Okazało się, że prawdziwe sprzeczności i konflikty znajdują się na zewnątrz jej izolowanego światka, a ona sama nie jest teoretycznie przygotowana do podjęcia wyzwania. Nie potrafi zająć stanowiska, a już na pewno stanowiska samodzielnego.
Do kogo miałby więc trafiać ten „nasz program”? Program, który wyróżniałby lewicę marksistowską od lewicy burżuazyjnej, do utraty tchu i całkiem skutecznie walczącej o wspólne z lewicą radykalną wartości. Dobrze że lewica marksistowska zdała sobie sprawę z tego, że nie posiada takiego programu. Kalki sprzed stu lat go nie zastąpią. Świat poszedł do przodu, panowie! A nowolewicowe ersatze programów rozsypały się w palcach podczas letnich wyborów.
To jednak dobry początek.
Zaprawdę, powiadamy, powiało optymizmem.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
13 lipca 2020 r.