Całkowity brak zainteresowania racjami strony rosyjskiej, nawet w sytuacji, w której wielu politologów skłania się do uznania, że zapisy porozumień mińskich pozostały na papierze, a zachodni gwaranci ich implementacji nie wykonali najmniejszego ruchu w kierunku nakłonienia strony ukraińskiej do ich wypełnienia, ma podłoże głębsze niż wynikałoby z prostej i bieżącej analizy sytuacji.

Ważne jest zauważenie, że stronnikami nieustępliwej, nawet wbrew osiągniętym uzgodnieniom i porozumieniom, są takie kraje, jak Polska i państwa bałtyckie. Jeśli abstrahować od historycznych doktryn kształtujących mentalność elit państw wschodnioeuropejskich, których referencją pozostaje Rosja, to niewiele można zrozumieć z obecnego konfliktu. Warto odwołać się do słów autora, który dokładnie i szczegółowo wyjaśnia podłoże specyficznej, wschodnioeuropejskiej interpretacji sytuacji geopolitycznej, która wytworzyła się po upadku ZSRR. Bez wzięcia pod uwagę tego rozumowania nie sposób zrozumieć, dlaczego Federacja Rosyjska nie mogła zostać zintegrowana z Unią Europejską, a więc i z Europą jako taką.

Posłuchajmy więc opisu – niewątpliwie przydługiego, ale skracanie go niedobrze służyłoby sprawie zrozumienia – pióra Pawła Ukielskiego:

 

„… wraz z upadkiem Kijowa i przeniesieniem centrum kulturalnego Rusi do Halicza oraz w wyniku najazdu mongolskiego losy starej i nowej Rusi coraz bardziej się rozchodziły. Ostateczny rozłam nastąpił, według Haleckiego, wraz z upadkiem księstwa halicko-włodzimierskiego w 1340 r., kiedy władza nad starą Rusią przypadła Litwie, Wielka Ruś zaś została podporządkowana Moskwie15. Dziedzictwo mongolskie staje się według Haleckiego niezwykle istotnym elementem różniącym Moskwę od starej Rusi. Jak twierdzi polski uczony, w momencie najazdu Ruś Kijowska była częścią wspólnoty europejskiej już od dwóch i pół wieku, podczas gdy Rosja – jeszcze się w nią nie wpisała. Co więcej, wpływy mongolskie w Moskwie okazały się kluczowe przez kolejnych 250 lat, podczas gdy w starej Rusi – od początku były znacząco mniejsze i krótkotrwałe (tereny te w XIV w. wyzwoliła Litwa)16. Warto podkreślić wszystkie te uwarunkowania podnoszone przez Haleckiego, zwłaszcza w kontekście faktu, że do drugiej połowy XVII w. większość ziem ruskich pozostawała we władaniu państwa Jagiellonów i Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Jeśli Halecki swoją pracą symbolicznie „kończył” okres zainteresowania Europą Środkową po czasach międzywojennych i w obliczu stabilizującego się dychotomicznego podziału na Wschód i Zachód, to Szűcs na nowo je ożywiał w obliczu słabnącego systemu sowieckiego. Dzieło stanowiące podsumowanie życiowego dorobku autora stanowi ważny wykład poświęcony kształtowaniu się Europy Środkowej.

Autor sięga do epoki średniowiecza, aby wskazać wykształcenie się wówczas dwóch istotnych dla dalszych rozważań granic. Pierwsza, około 800 r., wyznacza wschodnią granicę cesarstwa karolińskiego, oddzielając elementy późnostarożytne i chrześcijańskie od barbarzyńskich Germanów. Biegnie ona od dolnego biegu Łaby–Sali na południe, wzdłuż Litawy i zachodniej granicy dawnej Panonii18. Druga wykształca się wraz z ostatecznym rozłamem między Rzymem a Bizancjum, gdy Zachód „przyciąga” liczne tereny leżące na wschód od karolińskiej limes. Wówczas powstaje nowa granica – przebiegająca od dolnego biegu Dunaju ku Karpatom wschodnim, na północ wzdłuż lasów dzielących Słowian Wschodnich i Zachodnich. W XIII w. granica ta dociera do Bałtyku, wyznaczając nową linię podziału między Wschodem i Zachodem i sprawiając, że granica na Łabie i Litawie odchodzi w zapomnienie.

Jednak, jak dalej wykazuje Szűcs, region ten nigdy w pełni nie został zintegrowany z ziemiami leżącymi za pierwotną granicą, od XVI w. zaś nastąpiło ponowne rozejście się dróg Zachodu i terenów położonych pomiędzy obiema przedstawionymi wcześniej liniami. Wiązało się to z rosnącym rozziewem społeczno-ekonomicznym wynikającym z wtórnego poddaństwa wprowadzonego w Europie Środkowej (czy – jak woli określać ten region sam autor – w Europie Środkowo-Wschodniej). Paradoksalnie wiązało się to z okresem największej prosperity w regionie. Zachód zdziesiątkowany wojną stuletnią i epidemią dżumy, zwaną „czarną śmiercią”, które to plagi zasadniczo ominęły Europę Środkową, cierpiał wówczas na dramatyczny brak siły roboczej.

Przesuwało to produkcję rolną na wschód, gdzie nie brakowało ani ziemi, ani rąk do pracy. W efekcie Europa Środkowa nie potrzebowała postępu, by czerpać zyski z handlu zbożem, a sytuacja chłopów w tym regionie uległa wręcz pogorszeniu. Zachód z kolei, cierpiąc na braki siły roboczej, został zmuszony do ustępstw na ich korzyść oraz poszukiwania nowych, bardziej wydajnych rozwiązań, które w konsekwencji przyspieszyły rozwój regionu21.

Podobnie jak Halecki, również badacz z Węgier w swoich rozważaniach sięga głęboko do średniowiecza w poszukiwaniu cech wyróżniających region środkowoeuropejski. Terytorialnie lokuje go w podobny sposób – istotną różnicę stanowi odmienne potraktowanie Bałkanów – według Szűcsa stanowią one odrębny element określany jako „Europa Południowo-Wschodnia”, jednak sam autor zauważa, że „na tych ostatnich terenach, wraz ze stopniowym upadkiem cesarstwa bizantyjskiego w końcu średniowiecza, przez pięćset lat zanikać będą struktury europejskie, w niniejszym studium pozostawię je na boku”. Oznacza to, że granica południowa Europy Środkowo-Wschodniej przebiega według niego mniej więcej wzdłuż granicy Imperium Otomańskiego z końca XIV w.

Tak głębokie zakorzenienie w historii i erudycyjne uzasadnienie granic Europy Środkowo-Wschodniej wyznaczonych przez obu badaczy czyni ich rozważania szczególnie wartymi uwagi i rozważenia, w jakim stopniu są one użyteczne współcześnie. Granice między regionami, nie mówiąc o huntingtonowskich cywilizacjach, nie zmieniają się bowiem raptownie – to nie jest proces przebiegający w ciągu kilku lat czy nawet dekad (a jeśli tak się dzieje, można się zastanawiać, na ile tak szybkie zmiany są trwałe). Przyjrzyjmy się zatem ich wartości poznawczej z dzisiejszej perspektywy. Na pierwszy rzut oka definicja Szűcsa jest znacznie bardziej ograniczona, gdyż poza nawiasem regionu pozostawia całe Bałkany, ograniczając Europę Środkowo-Wschodnią do terytoriów dawnych królestw Polski, Czech i Węgier. Powody dodatkowego podziału są dwojakie – starożytna rzymska limes oraz zasięg podbojów tureckich z XIV w. Zaznaczyć należy, że Halecki również zauważa istotę tej granicy, niemniej – w przeciwieństwie do Szűcsa – nie decyduje się na wyłączenie tej części Starego Kontynentu poza nawias wschodniej Europy Środkowej.

Kwestia – która wydaje się całkowicie marginalna – czy różnice między Bałkanami a terenami położonymi na północ od nich są wystarczające, by uznać te terytoria za odrębne regiony, wcale tak błaha nie jest. Można wręcz uznać ją za kluczową, fundamentalną dla rozumienia dziejów Europy. Rodzi bowiem pytanie, czy Europa Środkowo-Wschodnia obejmuje cały pas od północnych po południowe krańce kontynentu, czy też powinna zostać podzielona na części północną i południową? Pytanie to nie dotyczy jedynie Europy Środkowej, lecz wpisuje się w zagadnienie szersze – czy współczesna Europa dzieli się wyłącznie wzdłuż osi wschód–zachód, a oś północ-południe (która kształtowała Stary Kontynent przez stulecia) już całkowicie i bezpowrotnie straciła na znaczeniu i w żaden sposób nie oddziałuje już na europejską rzeczywistość?

Jeśli chodzi o zachodnie granice regionu, obaj badacze są zgodni – ta sprawa wydaje się najmniej kontrowersyjna, nawet jeśli Szűcs zalicza Niemcy do Europy Zachodniej, Halecki wyodrębnia je zaś jako zachodnią Europę Środkową, odmienną od Zachodu.

Znacznie bardziej zagmatwana jest sprawa wschodniej granicy regionu.

Zagadnienie to jest szczególnie interesujące i na czasie w roku 2022, w obliczu rosyjskiej inwazji na Ukrainę i następującej w jej wyniku przebudowy światowego systemu geopolitycznego i bezpieczeństwa. Obaj badacze dość zgodnie (choć nie zawsze wprost) twierdzili, że wschodnią granicę Europy Środkowo-Wschodniej wyznacza zachodni zasięg wpływów rosyjskich.

Mniej miejsca sprawie tej poświęcił Szűcs, według którego u progu epoki nowożytnej region ten znalazł się w kleszczach pomiędzy dwoma olbrzymimi, ekspansywnymi terytoriami – Zachodem, który wówczas poszerzał swój zasięg poza Atlantyk, oraz Wschodem, który kolonizował Syberię. Jak już wcześniej zostało pokazane, kwestia ta znacznie dogłębniej analizowana była przez Haleckiego, warto zatem przyjrzeć się bliżej, jakie implikacje jego ustalenia mają dla współczesności.

Wraz z sowiecką porażką w zimnej wojnie i Jesienią Narodów w roku 1989 faktyczną niepodległość odzyskały państwa regionu, które po II wojnie światowej były podporządkowane Kremlowi i stanowiły swego rodzaju zewnętrzny krąg imperium. Można zatem uznać, że wówczas (a jeszcze silniej wraz z akcesją kolejnych państw środkowoeuropejskich do Unii Europejskiej i NATO) zlikwidowana została groźba redukcji Starego Kontynentu jedynie do dwóch regionów – Zachodu i Niemiec, o czym wspominał Halecki.

Z końcem 1991 r. urzeczywistnił się drugi z czynników, o których polski historyk pisał – Ukraina i Białoruś (podobnie jak pozostałe republiki sowieckie) uzyskały niepodległość w wyniku rozpadu Związku Sowieckiego.

Od tego momentu można zatem przyjąć, że Halecki byłby skłonny uznać je albo za część wschodniej Europy Środkowej, albo za Europę Wschodnią (osobiście skłaniałbym się do tego drugiego podejścia, w przeciwnym razie w przedstawionym podziale całkowicie brakowałoby Europy Wschodniej).

Rosja jednak nie zaakceptowała tego stanu rzeczy, zwłaszcza w stosunku do Ukrainy, która w coraz większym stopniu zaczęła się westernizować, a pomarańczowa rewolucja (2004) i rewolucja godności (2013–2014) stały się symbolami dążenia do zerwania z Moskwą i integracji z Europą i wspólnotą transatlantycką. Wbrew rosyjskiej ideologii „trójjedynego narodu”, do której odwołuje się Władimir Putin, Ukraińcy z pełną mocą udowadniają, że niemal 350-letnie usiłowania zatarcia różnic między tożsamościami „starej Rusi” i „nowej Rusi” nie powiodły się. Granica między eurazjatyzmem a Rusią europejską wciąż jest silnie obecna, a z każdym dniem wojny rosyjsko-ukraińskiej jeszcze się umacnia.

Co więcej, rosyjska agresja na Ukrainę, a zwłaszcza jej brutalność, wskazuje, że nie jest to jedynie granica między regionami, ale wręcz między cywilizacjami.

Miał bowiem rację Halecki, gdy podkreślał, że różnice między prawosławiem kijowskim, europejskim, a moskiewskim, eurazjatyckim, są bardzo głębokie i trudne do zatarcia. W tym sensie Huntington mylił się, rysując linię podziału między cywilizacją zachodnią a prawosławną – w sposób oczywisty np. Grecja jest bliższa Zachodowi niż Rosji. Z drugiej jednak strony nie przekreśla to jego fundamentalnego założenia, że po zimnej wojnie świat wkroczył w erę wojen między cywilizacjami25. Wskutek błędnego wytyczenia granicy na wschodzie cywilizacji zachodniej twierdził, że „jeśli tym, co się liczy, są cywilizacje, to prawdopodobieństwo przemocy między Ukraińcami a Rosjanami powinno być niskie. Są oni dwoma słowiańskimi, zasadniczo prawosławnymi narodami, które mają ze sobą ścisłe więzi przez stulecia”. Nie oznacza to jednak, że nie mamy do czynienia ze starciem cywilizacyjnym. Biorąc pod uwagę badania Haleckiego, wiemy o różnicach dzielących owe „ściśle związane ze sobą narody”, co ułatwia wytyczenie granicy między cywilizacjami w nieco innym miejscu, niż uczynił to Huntington – między starą a nową Rusią. Po zastosowaniu tej korekty jasno widać, że Rosja, stanowiąca cywilizację eurazjatycką (nie zaś, jak chciał Huntington, „słowiańsko-prawosławną”) najechała na Ukrainę, która zapragnęła nie być już krajem pogranicza (ani, tym bardziej, cywilizacji eurazjatyckiej), ale na stałe zakotwiczyć w cywilizacji zachodniej. Stanowi to zatem przykład huntingtonowskiego starcia cywilizacji w czystej postaci (w przypadku którego wsparcie Zachodu dla Ukrainy jest pomocą pozostałych członków jednej cywilizacji w boju z drugą).

Powyższe rozważania wskazują, że prawdopodobnie mamy do czynienia z niezwykle głęboką przebudową systemu międzynarodowego w naszym regionie. Ostateczne przekreślenie ugody perejasławskiej z 1654 r. i skutków rozejmu andruszowskiego z 1667 r., którym może stać się ostateczne wyrwanie Kijowa spod wpływów Moskwy, może w nieodległej przyszłości skutkować podobnym procesem w przypadku Mińska. Będzie to oznaczało definitywne wyznaczenie granicy Europy pomiędzy starą i nową Rusią oraz pełne uzasadnienie dla podziału kontynentu na cztery regiony, zgodnie z postulatem Haleckiego” [książka w druku].

*

Mamy taką sytuację: Zachód Europy nie ma większego problemu z wyobrażeniem sobie integracji Rosji w struktury europejskie. Na przeszkodzie stoją względy praktyczne: wielkość Rosji, która grozi zachwianiem równowagi i zagraża ustalonej przewadze zachodnich mocarstw. Niemniej, włączenie Rosji na zasadzie podporządkowanego organizmu, czegoś w rodzaju peryferii, pozostaje czymś wyobrażalnym i było realizowane w minionej epoce.

Jednak ta niesuwerenna integracja wydaje się państwom „nowowyzwolonej” Europy Wschodniej (wedle powyższej nomenklatury przyjętej przez Ukielskiego) niemożliwa do przyjęcia. Z prostej przyczyny, że kraje te mają wyrażone w cytowanym fragmencie aspiracje do stania się nieodłączną częścią Europy, dołączenia do jej zachodniego ośrodka cywilizacyjnego i zespolenia się w spójną całość, bez niebezpieczeństwa pęknięcia. Z tego względu, Rosja wydaje się czynnikiem uniemożliwiającym ową integrację z Zachodnią cywilizacją. Gdyby promieniowaniu tego zachodniego ośrodka miała podlegać Rosja, atrakcyjność wątłych państw obecnej Europy Wschodniej byłaby wątpliwa. Faktycznie, Europa Zachodnia zadbała przede wszystkim o to, aby z Europy Wschodniej uczynić podmiot niesuwerenny, dodatek surowcowo-ludnościowy do swojej gospodarki. Postawa Niemiec w minionych dekadach pokazała dobitnie, że rosyjski dodatek jest jednak dla jej gospodarki o wiele bardziej atrakcyjny. Dlatego państwa Europy Zachodniej, byłe satelity ZSRR, stają się całkowicie pomijalne w grze politycznej, zostały połknięte nawet bez zauważenia tego faktu. Znaczenie Europy Wschodniej rośnie, jeśli stanowi ona wysunięty przyczółek przywoływanej wojny cywilizacji.

Dla Europy Zachodniej nie istnieje problem wojny cywilizacji, ponieważ resztę świata (poza USA) traktuje ona jako peryferie, które mają pozostać podporządkowane ze względu na przewagę cywilizacyjną Europy. Ta przewaga rozciąga się na cały świat, a nie tylko na kontynent euroazjatycki. Państwa Europy Wschodniej żyją wciąż w minionym, przedimperialistycznym paradygmacie geopolitycznym, który jest skrojony na jej aspiracje zakorzenione w nieprzezwyciężonym żalu po utraconej przewadze będącej wynikiem zbiegu okoliczności, które zacofanie uczyniły w jakimś momencie czynnikiem korzyści komparatywnej – jako opisuje Ukielski za Szuecsem.

W rozgrywce USA z Europą, wschodnioeuropejska mentalność stanowi odpowiednik mentalności plemiennej, którą imperia kolonialne wykorzystywały i wciąż usiłują wykorzystywać, aby utrzymać skłócenie lokalnych narodów w celu łatwiejszego utrzymywania ich w zależności od siebie. W sytuacji, kiedy geopolityka ma zasięg globalny, horyzont przywódców wschodnioeuropejskich nie wykracza poza schematy wyznaczone w XIII wieku. W ten sposób niezwykle łatwo jest sprowadzić Europę w położenie, w którym ambicje kontynentu zawężą się do interesów państw totalnie marginalnych z punktu widzenia Europy jako całości i podmiotu globalnego.

Przeciwstawienie Europy Rosji nie wynika z interesów Europy, ale z poczucia zagrożenia Polski i państw bałtyckich, które rozpaczliwie chcą przyłączyć się do zachodniego ośrodka cywilizacyjnego w nadziei na dołączenie do cywilizacji przodującej i zwycięskiej w skali świata. Jednocześnie, paradoksalnie, ten ośrodek cywilizacyjny stanowi rozczarowanie dla państw-nosicieli wartości, które w samym ośrodku Zachodu zostały zarzucone, zaś samo centrum cywilizacji uległo degeneracji. W jakimś sensie, skażeniu uległ Zachód w wyniku przyjęcia w pewnym stopniu „zgubnej” ideologii rywalizującego ośrodka cywilizacyjnego, tj. Moskwy, która przyjęła ideologię bolszewicką. Upragniony Zachód okazał się więc mocno skażony. Europa Wschodnia ma jednocześnie do spełnienia misję odrodzenia zachodniej cywilizacji opartej na chrześcijaństwie i wartościach wynikających z chrześcijaństwa – które przejęła od Zachodu.

Część Europy Wschodniej, czyli Polska i państwa bałtyckie, chce zwalczać korzenie zła i upadku moralnego zachodniej cywilizacji, a nie przyłączać się li tylko do wyzysku rosyjskiej peryferii, nie postrzeganej jako coś wrogiego, ale raczej jako coś podporządkowanego. Na wzór kolonii afrykańskich, które stanowią część zamorskich dominiów, część rdzennego kraju, ale przecież zawsze jakoś niepełnego, traktowanego paternalistycznie i niekoniecznie poważnie.

Bunt byłych kolonii sprawia, że Europa Zachodnia traci grunt pod nogami i jest bardziej skłonna przyjąć liderowanie państw, które jeszcze wczoraj nie były przez nią traktowane poważnie, nie lepiej niż afrykańskie kolonie.

Oczywiście, w analizie ZSRR i okresu realnego socjalizmu, ani razu nie traktuje się poważnie idei o zasadniczym przełomie, a mianowicie o tym, że ustrój socjalistyczny kończy z naciskiem na narodowe interesy, przedkładając ponad nie interesy klasowe. Powstanie ZSRR i później bloku państw socjalistycznych oznaczało azymut na odesłanie do lamusa historii tego typu analiz, które Ukielski przytacza za Haleckim i Szuecsem. ZSRR można postrzegać jako eksperyment mający na celu położenie kresu narodowym rywalizacjom i mentalności, która odradza się dziś na bazie przytoczonych doktryn. Lewica tzw. internacjonalistyczna, paradoksalnie, przyłącza się do obozu tej trybalnej mentalności osadzonej w głębokim średniowieczu, odrzucając postulat internacjonalizmu proletariackiego. W gruncie rzeczy, lewica nowoczesna, przyłączająca się do bezpardonowego, odrzucającego jakąkolwiek racjonalną analizę sytuacji geopolitycznej i rozważenie pogłębionych przyczyn obecnego konfliktu rosyjsko-ukraińskiego potępiania Rosji jako jedynego odpowiedzialnego za agresję, w gruncie rzeczy stoi na stanowisku utrzymywania warunków dla troskliwego pielęgnowania cywilizacyjnej, atawistycznej wręcz sprzeczności między kręgami cywilizacyjnymi: Zachodu i Wschodu. Warto bowiem przypomnieć, że lewicowi orędownicy bezwarunkowego poparcia dla Ukrainy w tym konflikcie całkowicie przyjmują racje ukraińskiego kierownictwa, które powołuje się właśnie na argumenty zaczerpnięte z analiz Haleckiego i Szuecsa. Tutaj ma swoje uzasadnienie roszczenie Ukrainy do reprezentowania kilku stuleci rozwoju wbrew i w sporze i konflikcie z Moskwą.

Tymczasem polityka narodowościowa socjalizmu polegała nie na nawiązywaniu do tej przeszłości, ale do jej przezwyciężenia w imię robotniczej solidarności. Trudno nie zauważyć, że nacjonalizm rosyjski jest tylko odpowiedzią na początkowo niewyrażony, ale potem coraz bardziej jawny sposób zachowania wobec Rosji przez Europę.

Jeśli spojrzeć na sytuację z punktu widzenia przytoczonych koncepcji, to Rosja wyraża pragnienie dołączenia do zachodniej cywilizacji, poprzez dołączenie do UE, do NATO. Oba pragnienia zostały przez Europę odrzucone. Dlaczego? Ponieważ Europa nie miała nawet przez moment chęci, aby traktować Rosję inaczej niż pole wyzysku, niczym nie różniące się od skolonizowanych państw Afryki. Trudno jednak się do tego tak otwarcie przyznać. Wyciągnięte z lamusa koncepcje geopolityczne przeciwstawiające sobie cywilizację zachodnią i wschodnią stanowią dobrą racjonalizację nieczystego sumienia. Zwłaszcza, że w rozgrywce amerykańskiej, mającej na celu przywołanie Europy do równania w szeregu i w zastępie hegemona, Europa nie ma szczególnie dużego wyboru.

Być może będziemy świadkami sztucznego rozdęcia środkowoeuropejskiego limotrofu europejskiego dzięki magnesowi USA. Jak by nie patrzył, wróży to jedyną stabilność, a mianowicie stabilność sytuacji totalnego braku stabilizacji.

Warto sobie także uświadomić, że agresja hitlerowska rozpoczynająca II wojnę światową była skierowana na dwa fronty, na dwie kampanie obejmujące kampanię ideologiczną. Z jednej strony, agresja hitlerowska była skierowana na Wschód, wymierzona w „barbarzyńską” Rosję, która swoje zakorzenione w DNA barbarzyństwo udowodniła ponoć poprzez Rewolucję Październikową i sprzeniewierzenie się w ten sposób zachodniej cywilizacji. Z drugiej strony, agresja ta – choć nie mająca charakteru niszczycielskiego, eksterminacyjnego – była wymierzona w pogrążoną w degeneracji Europę Zachodnią, która została zarażona wirusem wschodniego barbarzyństwa drogą marksistowskiej zarazy.

Narodowy socjalizm Hitlera, podobnie jak ruchy faszystowskie i ogólniej – sanacyjne (w tym polska sanacja) – miały wskazać, w jaki sposób należało prawidłowo sprostać wyzwaniu modernizacyjnemu dynamicznie rozwijającego się świata zachodniego, który miał kierować przyszłością całej planety. Nawiązywał więc do idei socjalistycznej (bynajmniej, warto sobie to wbić do tępych, zindoktrynowanych głów, nie do idei komunistycznej, z którą była w śmiertelnie wrogiej opozycji), ale pokazywał, że można tę ideę realizować w sposób cywilizowany. A więc – opierając się na koncepcji społeczeństwa korporacyjnego, w którym wszystkie klasy i grupy społeczne mają swoje miejsce, wypełniają swoje funkcje „naturalne”, a aparat państwa, kierowany ideą narodową, czuwa nad harmonizowaniem efektów owych funkcji. Oczywiście, dla dobra wspólnego.

A więc, instytucje państwa czuwają nad tym, aby zyski przedsiębiorstw były dystrybuowane w sposób służący optymalnie rozwojowi społeczeństwa, a dokładniej – narodu. Koncepcja ekonomiczna państwa hitlerowskiego była bardzo skuteczna w praktyce, zaś Hjalmar Schacht do dziś jest uważany za swoistego geniusza polityki gospodarczej, który potrafił wyjść z chronicznego kryzysu i inflacji Republiki Weimarskiej. Warto zauważyć, że koncepcja gospodarcza Hitlera mocno przypomina postulaty jak najbardziej lewicowe, socjaldemokratyczne, które nie postulują obalenia kapitalistycznego sposobu produkcji, ale tylko nakierowanie instytucji demokratycznych państwa na skuteczniejsze i bardziej prospołeczne sposoby redystrybucji efektów gospodarki kapitalistycznej, opartej na prywatnej własności środków produkcji.

Jeżeli model hitlerowski, a ściślej schachtowski, nie opanował gospodarki globalnej, to ze względu na drugi aspekt misji dziejowej narodu niemieckiego, jakim widział go Hitler. A mianowicie dążenie do sanacji zdegenerowanego społeczeństwa zachodnioeuropejskiego. Hitler miał przekonanie, że potrafi narzucić „zniewieściałemu” Zachodowi wartości wciąż jeszcze pełnego witalności narodu niemieckiego. Było to swoiste dążenie obszaru, który nie był jeszcze definitywnie przyjęty do cywilizacji zachodnioeuropejskiej, ale miał taką ambicję. Było to analogiczne rozumowanie, jak to, które dziś przyświeca polskim elitom politycznym. Zarówno lewicowe, jak i prawicowe elity pragną znalezienia się w niekwestionowanym obszarze kulturowym zachodniej cywilizacji. Podobnie jak Hitler, muszą w tym celu odciąć się zdecydowanie od „wschodniego barbarzyństwa”, na którego tle ich zapędy sanacyjne powinny nabrać właściwej wymowy. To znaczy, nie powinny się jawić jako zagrożenie dla Zachodu, ale jako troska o jego własne wartości, które Europa Środkowo-Wschodnia pieczołowicie przechowała w swojej wdzięcznej pamięci i chce je dziś złożyć u stóp Zachodu z przypomnieniem jego misji, zagubionej w komforcie modelu społeczeństwa konsumpcyjnego.

Nic dziwnego, że koncepcje włączenia obszaru spornego, chwiejnego i granicznego między cywilizowanym Zachodem a barbarzyńskim Wschodem odradzają się dziś na łamach księgi poświęconej prof. Wojciechowi Roszkowskiemu, naczelnemu naukowemu uzasadniaczowi misji sanacyjnej Wschodu Europy względem zdegenerowanego (przez lewaków) Zachodu.

Rzecz w tym, że Zachód ma ambicje szersze, które rozbudził w nim rozwinięty system kapitalistyczny – jego wpływy obejmują planetę jako taką, a nie ograniczają się do śmiesznego skrawka na zachodnim krańcu rozrastającego się kontynentu euroazjatyckiego. Zachód Europy panuje nad Afryką i Azją, a przynajmniej ma takie przekonanie, które dziś jest coraz mocniej kwestionowane.

Hitler przegrał nie dlatego, że odcinał się od „wschodniego barbarzyństwa” reprezentowanego przez ZSRR, ale dlatego, że nie zrozumiał, iż Zachód, do którego aspiruje nie jest już tym spadkobiercą średniowiecznego imperium karolińskiego, do którego się umizgiwał. Warto mieć świadomość, że USA bynajmniej nie popierały walki sił oporu w Europie, miały głęboko gdzieś informacje o obozach koncentracyjnych i o likwidacji ludności żydowskiej. Jak najbardziej współpracowały z reżymem Vichy, nie wspominając już o ożywionym handlu z koncernami niemieckimi. Najpewniej miały także marne wyobrażenie o zarażonym „bolszewizmem” kontynencie europejskim i jego oceny Europy najprawdopodobniej spotykały się z hitlerowskimi ocenami. Pragmatyczne do bólu, USA przyłączyły się do obozu zwycięzców, dbając o dziedzictwo hitlerowskie na kontynencie europejskim, czyli o to, aby prokomunistyczne nastroje społeczeństw europejskich nie przerodziły się w rozpowszechnienie się niepohamowanej zarazy. Hitleryzm usiłował zbudować swoją wiarygodność w oczach Zachodu poprzez odcinanie się (brutalne i eksterminacyjne) od barbarzyństwa za swoimi granicami. Obejmowało to barbarzyństwo narody słowiańskie, nie tylko Rosję jako taką. Tym bardziej nie dziwi współczesna żarliwość w demonstrowaniu przez elity panujące w byłych satelitach radzieckich, że „barbarzyństwo” znajduje się kilkaset kilometrów dalej, czyli klasyczne wskazywanie na Innego.

Mimo przegranej wojny, Niemcy osiągnęły częściowo swój cel – zostały włączone jako element składowy Europy Zachodniej. Nie osiągnęły celu, jakim była sanacja zachodniej cywilizacji od bolszewickiego zagrożenia, niemniej granica Zachodu przesunęła się nieodwracalnie. Obecnie analogiczny dramat w kilku aktach ma do odegrania kolejna strefa buforowa limitrofów Zachodu. Z tym, że będzie to już nie dramat, ale farsa – wedle znanego spostrzeżenia Marksa. Co z tego, że z mnóstwem trupów…

Zasmuca to, że lewica, jak najbardziej nowoczesna i radykalna, spełnia dziś rolę ideologów pośmiertnego hitleryzmu. Przy okazji węsząc wszędzie faszystowskie zagrożenie i dostrzegając je szczególnie u wschodnich barbarzyńców. Neutralizacja Europy Zachodniej w wyniku II wojny światowej i przezornego włączenia się USA po właściwej stronie konfliktu powoduje, że Europa jest całkowicie uzależniona od Stanów Zjednoczonych jako globalnego hegemona. Tylko z jego nadania Europa, głównie Francja, zajmowała się zarządzaniem pokolonialnej składowej majątku globalnego kapitału. Dziś zostaje z tej funkcji zdjęta przez USA za karę za niedołęstwo. USA stawiają, jak sto lat temu, na ożywcze i bojowe elity panujące ożywione nadzieją na łaskawe zezwolenie na dołączenie się do cywilizowanego Zachodu z misją odrodzenia jego żywotności. Na czym, zaznaczmy, Stanom nieszczególnie zależy. Mamienie iluzją zastąpienia Zachodu w jego odrodzonej formie żywcem wyjętej ze średniowiecza jest jednak optymalnym sposobem, aby USA zapewniły sobie, iż poprzez przezwyciężenie izolacji Rosji Europa i Azja staną się połączonym kontynentem. Jako taki, pod przywództwem Chin, byłoby to mocarstwo rzucające wyzwanie Stanom i mające pewność wygranej. USA muszą więc stawiać na destabilizującą rolę Europy Środkowo-Wschodniej za wszelką cenę. Co wróży naszemu regionowi powtórkę z rozrywki, a mianowicie z losów Niemiec hitlerowskich.

Perspektywa jednakże nie jest zniechęcająca, biorąc pod uwagę, że Niemcy osiągnęły sukces połowiczny stając się częścią składową Europy Zachodniej.

Jaka jest stawka dla nowoczesnej lewicy w tej grze, która jednoczy ją w nieoczekiwanym sojuszu z „faszystowskim” reżymem PiS i NATO? Otóż amerykańska siła jest potrzebna, aby utrzymać „lewackie” wartości w Europie, choćby za cenę nowego średniowiecza w pozostałych dziedzinach życia. Nie zapominajmy wszak, że Maj ’68 był zapewne pierwszą „kolorową rewolucją”, w której powodzeniu – wedle niektórych badaczy – udział brała już wówczas ambasada amerykańska…

Problem w tym, czy Ameryka pozostanie matecznikiem wartości alternatywnych dla „barbarzyńskiego bolszewizmu”. Wszystko wskazuje na to, że nic nie jest przesądzone. Pewne jest jednak, że elity amerykańskie mają wspólny mianownik, niezależny od pseudowartości, które służą tylko podporządkowywaniu innych, a mianowicie materialny interes amerykańskiej klasy panującej.

Problem w tym, że Rosja po upadku ZSRR także dąży do przyłączenia się do Zachodu. Dla Zachodu oznacza to podporządkowanie Rosji wraz z jej bogactwami w ramach czegoś podobnego do kolonii. Jednocześnie, taka opcja pokazała, że za nią kryje się potężna perspektywa utworzenia kontynentu euroazjatyckiego – od Lizbony do Władywostoku, z udziałem Chin i promieniowaniem na całość Azji. Ta perspektywa jednak zmienia całą optykę i przesuwa centrum z Europy Zachodniej do Azji jako dynamiczniej się rozwijającej. Alternatywą jest wszakże stagnacja gospodarki europejskiej, jak to widać w obecnej fazie rozwoju sytuacji geopolitycznej. Jednym słowem, sytuacja jest niemożliwa do rozwikłania przy użyciu tradycyjnych odnośników i narzędzi. Mamy więc nie do uniknięcia konflikt zbrojny, który wyjaśni która ze stron biorących udział rozstrzygnie na swoją korzyść zagadnienie hegemonii w Europie. W tej konfrontacji, pomoc amerykańska dla Europy Środkowo-Wschodniej daje jej możliwość zwycięstwa i zapanowania na zgliszczach Europy w żałosnej satysfakcji, że chociaż nie osiągnięto kooptacji do zachodniego centrum cywilizacyjnego, to przynajmniej spowodowano likwidację owego centrum. I zastąpiono ją europejską wersją prawa szariatu à la PiS.

Faktycznie, z tego bagna nie ma możliwości wyciągnięcia się przy pomocy sztuczki barona Muenchausena. Konieczna jest alternatywa radykalna, zmieniająca relacje między narodami.

Tą alternatywą pozostaje „barbarzyński bolszewizm”, czyli zniesienie perspektywy narodowej, bez pozostawiania furtek w postaci dawania racji wątpliwym, agresywnym, kleconym od XIII wieku racjom etnicznym, których jedynym celem i skutkiem jest dzielenie i jeszcze raz dzielenie narodów, które nie mają już nic wspólnego z czystością etniczną, po to tylko, aby łatwiej mógł nimi rządzić kapitał.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
8 września 2022 r.