Istnieje sporo niejasności co do marksistowskich kategorii ekonomicznych. A przecież do popularności i siły wczesnego ruchu robotniczego przyczyniła się przede wszystkim jasność teorii stworzonej przez K. Marksa. Teoria ta jasno i klarownie ukazywała mechanizm wyzysku, dając robotnikom i działaczom robotniczym decydujący atut w ich walce bieżącej i w dyskusjach ideologicznych z kapitałem i z przeciwnikami politycznymi.

Zasadniczy mechanizm wyzysku, Marks wyłożył w I tomie swego dzieła życia – Kapitale.

Analizując kapitalistyczne stosunki produkcji w ich najbardziej uogólnionej (uproszczonej, ale zachowującej bogactwo konkretnego zjawiska – uprawomocnione przez dialektykę, której podstawy znalazł u Hegla) postaci, Marks ujął je w prostej formule przedstawiającej wartość produktu: C + V + M; gdzie C oznacza kapitał stały (ogólnie: narzędzia pracy), V – płace robocze oraz M – wartość dodatkowa, która pojawia się w wyniku sprzedaży produktu na rynku i oznacza zysk dla kapitalisty.

Z punktu widzenia indywidualnego kapitalisty, nie ma tu żadnej tajemnicy powstawania zysku, a zwłaszcza takiej, która miałaby świadczyć o wyzysku robotnika. Zysk pojawia się bowiem w efekcie sprzedaży produktu na rynku. Gdyby ktoś miał być tu wyzyskiwany, to byłby nim nabywca produktu sprzedawanego powyżej wartości wytworzonego towaru.

Wystarczyłoby sprzedawać towar po kosztach, a wraz z zyskiem kapitalisty znikłby wyzysk. Oczywiście, mielibyśmy wówczas do czynienia z reprodukcją prostą, czyli czymś, co stoi w sprzeczności z dynamiczną naturą kapitalizmu, a więc z postępem związanym z tym systemem – o czym pisał Marks, chwaląc burżuazję w jej heroicznej fazie rozwoju.

Taka propozycja skłania też zwolenników kapitalizmu do wysuwania argumentu, iż gdyby zabrakło kapitalisty (czyli organizatora procesu produkcji i tego, kto wrzuca do tego procesu środki niezbędne do rozpoczęcia startowego procesu produkcji) to nikt by się nie zajął produkcją obliczoną na wytworzenie nadwyżki ponad swoje i swojej rodziny bezpośrednie potrzeby. Czyli – cała cywilizacja oparta na możliwości oderwania się części społeczeństwa od pracy bezpośrednio produkcyjnej nie mogłaby powstać.

Ale to są już usprawiedliwienia, które zostały wysunięte jako odpowiedź na zarzut o wyzysku.

Z punktu widzenia marksizmu, ważne jest zachowanie rozumowania, które tezę o wyzysku uzasadnia.

Otóż, idąc dalej: zaangażowani w procesie produkcyjnym robotnicy i kapitalista stanowią na pierwszy rzut oka jedną grupę połączoną wspólnym celem – wytworzeniem środków utrzymania (wartości użytkowej) dla siebie i społeczeństwa. Część przychodu ze sprzedaży idzie na pokrycie kosztu odtworzenia narzędzi pracy i ta część jest pomijalna w dyskusji o wyzysku. Pozostaje druga część wartości produktu (V + M), wspólnie oznaczająca wartość nowowytworzoną (współczesna wartość dodana, mylnie utożsamiana z wartością dodatkową). Z tej puli wartości nowowytworzonej kapitalista odejmuje to, co mu potrzebne na płace robocze. Następnie, ku swemu podszytemu zakłamaniem zadziwieniu konstatuje, że jeszcze mu coś zostało. Któż by się spodziewał? Hurra, alleluja, niech będzie pochwalona łaska Pańska wynagradzająca pracowitość i ascetyczny tryb życia człowieka przedsiębiorczego ku chwale Wszechmogącego!

Oczywiście, kapitalista zapłacił robotnikom to, co się im zgodnie z rynkiem pracy należało – pełną i nieokrojoną wartość jego siły roboczej. Nikomu nie jest nic więcej dłużny (poza Bogiem), więc może spokojnie cieszyć się zyskiem.

Cały mechanizm wyzysku mieści się więc w tym jednym, maleńkim przejściu między C a V + M.

Historycznie, w syntetycznym, dialektycznym skrócie, pracownicy produkcyjni wytwarzają materialne środki reprodukcji swej społeczności. Wykonują różne zadania w ramach swej póki co jednorodnej grupy producentów. Ten naturalny podział pracy zostaje nieco zakłócony podziałem o charakterze jakościowo innym – jeden z producentów zawłaszcza środki produkcji, pozostając w solidarnej grupie producentów bezpośrednich. Dotychczas, całość produktu dzielono wspólnie zgodnie z regułami obowiązującymi w danej społeczności. Po odłożeniu tego, co niezbędne dla powtórzenia procesu produkcyjnego w następnym cyklu, nadwyżkę (wartość dodatkową) producenci dzielą między członków społeczności. Obecnie, producenci pozbawieni własności środków produkcji otrzymują równolegle z wykonaniem pracy swoją zapłatę, dzięki czemu – niczym biblijny Ezaw pretensji do pierworództwa – wyrzekają się pretensji do reszty produktu.

Przy prymitywnych narzędziach pracy, cywilizacje rozwijały się powoli i mozolnie, dzięki pozbawieniu własności bezpośrednich wytwórców rozwój cywilizacji nabrał tempa. Można było utrzymywać z nadwyżki (wartości dodatkowej) tych członków społeczeństwa, którzy w następstwie społecznego podziału pracy mogli przestać zajmować się pracą produkcyjną.

Podział wartości dodatkowej sprzed wynalazku prywatnej własności środków produkcji spełniał kryteria tego, co dziś nazywamy „rozwojem”. Jednak wolimy gloryfikować dynamizm rozwoju związanego z brakiem owej równowagi. Wynika to z faktu, że posunięty rozwój społecznego podziału pracy jest finansowany z wartości dodatkowej. Jej powiększanie zależy od stosunku masy wartości dodatkowej do masy środków zaangażowanych w proces produkcji (stopa zysku). Stopa zysku ukrywa jednak stopień wyzysku, obiektywizując relację wartości dodatkowej do całości kosztów ponoszonych przez kapitalistę. Koszty te i tak byłyby ponoszone przez społeczeństwo, niezależnie od obowiązującej formy własności.

Marks zaproponował więc formułę obrazującą stopę wyzysku, a więc stosunek masy wartości dodatkowej do masy płac roboczych. Ten stosunek obrazuje rzeczywistą relację wewnątrz grupy bezpośrednich producentów. Porównuje bowiem to, co otrzymują „bezpośredni bezpośredni” producenci z tym, co otrzymuje pojedynczy „bezpośredni” producent, który różni się od kolegów wyłącznie posiadaniem środków pracy na własność. Pozostałe (techniczne) funkcje, których spełnianiem (w malejącym stopniu) szczyci się kapitalista, byłyby i tak wykonywane przez kolektyw wytwórców. Poza tymi, które wynikają z problemów stworzonych przez sam system kapitalistyczny, włącznie z radzeniem sobie z kryzysami nadprodukcji, anarchią i marnotrawstwem gospodarczym, które nie istnieją (w takim stopniu) w gospodarce zrównoważonej, możliwej wyłącznie pod warunkiem wyłączenia logiki maksymalizacji zysku, czyli fundamentu gospodarki kapitalistycznej.

Taka interpretacja historycznego procesu powstawania własności prywatnej środków produkcji oraz mechanizmu wyzysku jest możliwa przy, uwaga, ujmowaniu robotników produkcyjnych jako ludzi. Poczucie samozadowolenia kapitalistów wynika wyłącznie z drobnej sztuczki, a mianowicie z „naukowego” potraktowania kwestii produkcji i zrównania siły roboczej z innymi środkami produkcji, jak np. maszyny. „Dla potrzeb naukowej, nieskażonej ocenami wartościującymi” analizy technicznego procesu produkcji, nauka burżuazyjna potraktowała człowieka, robotnika, jako przydatek do maszyny, jako siłę roboczą, podobnie, jak siłę pociągową konia czy wołu. Abstrahujemy tu już od okrucieństwa wobec zwierząt, które jest dobrym treningiem dla znieczulenia się wobec „niedoludzi”. Oczywiście, tylko dla potrzeb „nauki”, bo przecież po Rewolucji Francuskiej i w nowej demokracji burżuazyjnej wszyscy stali się równymi obywatelami.

Robotnicy jako obywatele są ludźmi, jako robotnicy – pozostają przydatkiem do maszyny. W „naukowym” ujęciu.

W tym też sensie, teoria Marksa ma swoją osobną pozycję w nauce. Ale nie o tym rzecz w tym tekście.

Z tego, co wyżej powiedziane, wynika, że dialektycznie Marks ujął w przedstawieniu modelu prostej gospodarki towarowej całe bogactwo konkretu historycznego, w którego zrozumieniu kryje się siła argumentacji w kwestii wyzysku kapitalistycznego.

Bezpośredniemu producentowi kapitalista nie kradnie możliwej wyższej zapłaty, ale kradnie mu jego fundamentalną relację z naturą, przywłaszczając na samym początku, niczym w grzechu pierworodnym, wynikającym wszak z niewinności, przyrodę, która jest podstawą wytwarzania bogactwa na równi z pracą (przyroda jest matką bogactwa, zaś praca jej ojcem). W każdym pojedynczym procesie wytwórczym reprodukuje się ten akt zawłaszczania potwierdzający pierwotną kradzież, która kole niczym wyrzut sumienia.

Opieranie pojęcia wyzysku na bieżących przejawach i zjawiskach, jakby nie były jaskrawe, kapitalistycznej zachłanności, jest w gruncie rzeczy usprawiedliwianiem samej istoty wyzysku pracy produkcyjnej. W długim procesie historycznym, społeczeństwo adaptuje się do nowych warunków, skupiając się na nowych sprzecznościach i konfliktach. Stare tym samym zostają przedawnione i… tym samym usprawiedliwione.

Nie sposób przecież wynagrodzić minionych krzywd.

Poczucie niesprawiedliwości rozwiewa się jak dym, jeśli nie ma zakorzenienia w zjawisku fundamentalnym, bezspornym. W teorii wartości opartej na pracy jako zbudowanej w oparciu o kategorie filozoficzne pracy, wartości i wartości dodatkowej, mamy skrystalizowaną postać owego fundamentalnego stosunku wyzysku w jego obiektywizmie, która czyni z tych kategorii pojęcia dialektyczne, a jednocześnie naukowe.

Usprawiedliwienia mogą być różnorakie.

Kapitaliście-organizatorowi produkcji należy się jakieś wynagrodzenie ponad zwrot kapitału włożonego w inicjację procesu. Wysokość tego wynagrodzenia jest wyznaczana przez wysokość osiągalnego zysku brutto i ceny siły roboczej na rynku pracy. Koszt odtworzenia środków pracy jest już uwzględniony przez fakt, iż mówimy o zysku, a nie o przychodzie całkowitym ze sprzedaży produktu.

Normalnie można by stwierdzić, że kapitaliście należy się tyle, co jego robotnikowi – ponieważ początkowy kapitał, jaki włożył w start produkcji już się zwrócił. Ale ten kapitał zwrócił się konkretnie jemu, a nie kolektywowi pracowniczemu, który mógłby już w drugim cyklu produkcyjnym znaleźć się na równi z kapitalistą, traktując C (kapitał stały) jako własność kolektywną. Ale przecież byłaby to przecież kradzież własności prywatnej kapitalisty. Jeżeli pominiemy skrystalizowaną w kategorii wartości dodatkowej historię społecznego podziału pracy, nie znajdujemy podstaw dla oskarżania kapitalisty o kradzież.

*

Z drugiej strony, Marks dał wytłumaczenie, dlaczego jednak, wbrew „zdrowemu rozsądkowi”, zysk nie powstaje w wyniku sprzedaży. Na niemożność powstania zysku w wyniku sprzedaży wskazywali już klasycy ekonomii burżuazyjnej. Do końca jednak, na gruncie ekonomii burżuazyjnej sprawa jest nie do rozwikłania, ponieważ ta ekonomia wychodzi z pozycji pojedynczego kapitalisty i operuje w ten sposób rozumowaniem zdroworozsądkowym, które okazuje się bezradne, gdy trzeba przeanalizować mechanizm obejmujący całą klasę kapitalistów.

Marks wychodził od ustaleń swych poprzedników, że pojedynczy kapitalista, owszem, może sprzedać swój produkt powyżej jego wartości (kosztów produkcji), ale na elastycznym, wolnym rynku, którego reakcje są wszak natychmiastowe, będzie musiał zapłacić więcej za produkt swego kolegi. W sumie więc, wzajemne oszustwa poszczególnych kapitalistów na rynku zniosą się, czyli jakby żaden z nich nie podniósł ceny powyżej wartości. Pozostajemy więc z nierozwiązanym problemem – to skąd, u licha, wziął się zysk?

Możliwość osiągania zysku z tej części kapitału, jaką stanowi koszt odtworzenia kapitału stałego, jest żadna. Sprzedawanie i kupowanie maszyn i urządzeń między kapitalistami nie prowadzi do pojawienia się zysku. Dzieje się tak, ponieważ maszyny są wykorzystywane jako środki konsumpcji, kapitalistycznej konsumpcji, czyli do bycia skonsumowanymi bez reszty w procesie produkcji.

Tymczasem siła robocza, która pozornie nie różni się od maszyny, bo też służy do produkcji, nie ulega skonsumowaniu w cyklu produkcyjnym, ani nawet w całej sekwencji cyklów produkcyjnych. To jedyne perpetuum mobile procesu produkcyjnego. Człowiek zachowuje swą naturę przyrodniczą i – jak byśmy dziś powiedzieli – wewnętrzny charakter „otoczenia niekapitalistycznego”, tzn. charakter czegoś, co wciąż dostarcza nowej, nieopłaconej z góry, wartości z zewnątrz. Tu tkwi tajemnica zawarta w sile roboczej – jest to niewyczerpywalne źródło samoodradzającego się „otoczenia niekapitalistycznego”, a więc źródło nowej wartości.

Właśnie odkrycie faktu, że to siła robocza, a nie „praca” jest czynnikiem procesu produkcji i że siła robocza nie jest zwykłym środkiem produkcji, ale źródłem wartości, jest dziełem Marksa.

Zauważmy tu rolę dialektyki Heglowskiej. Zarówno pojęcie „praca”, jak i „siła robocza” jest pewną abstrakcją. Każda abstrakcja jest konstruowana z danej perspektywy. Praca może być określeniem na efekt pracy, jak i określeniem samego działania ludzkiego. Tutaj bierzemy pod uwagę działanie.

„Obiektywistycznie” i „naukowo”, bez aspektu podmiotowego, przyrównujemy pracę jako działanie do funkcjonowania maszyny. Ważny jest efekt tego działania=funkcjonowania, czyli produkt. Dla analizy efektywności procesu produkcyjnego nie ma znaczenia, czy przypisujemy pracy ludzkiej jakiś aspekt podmiotowy, czy nie. Nawet więcej – uwzględnianie takiego aspektu przeszkadzałoby czystej analizie, wprowadzając wątki z innego poziomu badawczego.

Przyjmując badanie „siły roboczej” nie możemy abstrahować od aspektu podmiotowego, czyli od tego, co odróżnia podmiot siły roboczej, człowieka, od maszyny.

Dla Marksa, pojęcie siły roboczej oznaczało właśnie poszukiwanie tego, co odróżniało ten czynnik produkcji od pozostałych, i poszukiwanie tutaj właśnie wyjaśnienia zagadki powstawania wartości dodatkowej.

Nasze rozważania z części pierwszej pokazują, że działalność produkcyjna prowadzi do nagromadzenia pewnej nadwyżki ponad bezpośrednie i bieżące potrzeby społeczności. To więc, że powstaje wartość dodatkowa nie jest tajemnicą. Tajemnicą jest natomiast powstawanie tej wartości w warunkach rynku, na którym wszystkie towary są sprzedawane po cenie pokrywającej ich pełne koszty. Jeżeli wszyscy właściciele swoich towarów sprzedają wedle takich cen, a nie na rynku nic, co by nie miało właściciela, to skąd bierze się zysk? Zysk – czyli coś ponad koszty.

Oczywiście, można zauważyć, że maszyny mogą pracować z mniejszą lub większą intensywnością. Jeżeli jednak zakładamy czas ich życia na określoną liczbę lat, to staramy się je oszczędzać, tak aby obliczona amortyzacja pokryła ich wartość po upływie danego czasu. Robotnicy, zwłaszcza w początkach kapitalizmu, kiedy byli opłacani w dniówkach lub tygodniowo, mogli być zmuszani do pracy na maksymalnych obrotach. Następnego dnia kapitalista miał do dyspozycji „maszynę ludzką” jak nową, gotową znów do pracy na maksymalnych obrotach. To, co kapitalista odejmował robotnikowi, to nie była wartość wytworzonego przezeń towaru, ale koszt jego siły roboczej obliczonej jako amortyzacja obliczona na zużywanie się w ciągu 30 lat pracy, a która była zużywana w 15 lat, po których robotnik był już tylko wrakiem. Natomiast kapitalista wciąż dysponował nowymi robotnikami. Nie płacił za ich zużycie, a jednocześnie nie musiał ich oszczędzać. To była jego korzyść netto, czysty zysk, który nie niósł za sobą żadnego kosztu.

Słuszności tego rozumowania dowodzi fakt, że wszelkie zabezpieczenia ludzi pracy są traktowane przez kapitalistę jako jego własny koszt. Istotnie, zabezpieczenie socjalne świata pracy poprawia poziom życia tych ludzi, ponieważ – paradoksalnie – zrównuje ich wreszcie z maszynami, o które kapitalista musi dbać we własnym interesie.

Nie ma to wiele wspólnego z wyzwoleniem od wyzysku, ale jest walką o korzystniejsze warunki wyzysku. Dlatego marksiści czynią takie rozróżnienie, pamiętając o źródle, a nie zadowalając się regulacją koryta rozlanej rzeki.

Sprawa jest więc prosta. Dzięki zwiększaniu wydajności pracy, kapitalista, który sprzedaje „swój” towar po niezmienionej cenie, zyskuje większą sumę pieniędzy. Pod warunkiem istnienia efektywnego popytu na ów towar.

Wartość wytworzonych w danym okresie produktów jest stała i wyraża się w jednostkach czasu oraz w ilości innych dóbr, które w tym samym okresie można między sobą wymieniać. Ten obraz produkcji, wyrażony w wartości, jest obiektywnym obrazem sytuacji dobrobytu, w jakim znajduje się dane społeczeństwo.

Kategorie zysku, ceny itp. dotyczą dokładnie tych samych dóbr, ale odzwierciedlają konkretnohistoryczne, różniące się w zależności od koniunktury, warunki wymiany, czyli zniekształcone przez konkretną działalność ludzi działających w określonych uwarunkowaniach społecznych.

Dlatego też nie można, w ślad za ekonomistami burżuazyjnymi, powiedzieć, że kategorie zaczerpnięte z teorii wartości Marksa nie mają sensu, ponieważ dublują stare, dobre i wystarczające pojęcia ekonomii niemarksowskiej. Kategorie teorii wartości Marksa opisują warunki, w odniesieniu do których ekonomiczne pojęcia ceny czy zysku są tylko historycznym ukonkretnieniem. Natomiast pojęcia Marksa abstrahują od podmiotu ludzkiego w tym sensie, że jest to uzasadnione faktycznie jednakową sytuacją wszystkich jednostek wobec środków produkcji. Tylko w takiej sytuacji można abstrahować od podmiotu własności, kiedy własność ta albo należy do każdego członka społeczności z osobna, albo należy do wszystkich i nie odgrywa z tego tytułu żadnej roli.

W tym sensie teoria wartości oparta na pracy nie jest sprzeczna z nauką ekonomii burżuazyjnej, ale dzięki swemu dystansowi wobec niej – w oparciu o dialektyczne posługiwanie się abstrakcjami – może pełnić wobec tej ekonomii funkcję wyjaśniającą i interpretującą.

*

Również historyczne widzenie relacji społecznych skupionych wokół kwestii reprodukcji materialnej społeczeństwa tłumaczy odróżnienie grup społecznych uczestniczących w procesie produkcji od tych, które w niej nie uczestniczą. Obie klasy antagonistyczne wciągają w swoją orbitę inne grupy społeczne, co zaciemnia obraz konfliktu klasowego, podobnie jak posługiwanie się pojęciem „praca” uniemożliwiało zrozumienie stosunku wyzysku przed Marksem.

Poprzednie rozważania ukazały nam wagę, jaką dla rozumowania dialektycznego ma umiejętność konstruowania abstrakcji zgodnych z logiką dziejów. Dialektyka nie jest bowiem, jak by to chcieli widzieć różni jej krytycy, uzasadnieniem wszystkiego bez ładu i składu, w zależności od kaprysu rządzącego wyborem takiego, a nie innego kryterium, takiej, a nie innej „nici przewodniej”.

Tym właśnie kierował się Marks, odpowiadając na istotne i zasadnicze pytania, które zrodziło głębokie przemyślenie stosunków społecznych przez jego poprzedników. Można powiedzieć, że największą pułapką arbitralności i wąskim gardłem nauki jest w tym wypadku zdolność danego myśliciela do identyfikowania ważnych problemów współczesności. I tutaj ujawnia się waga metody krytycznej, która pozwala (z coraz większym trudem) przekopać się przez zwały przyczynkarstwa uchodzącego za szczyt naukowości, aby dotrzeć do dobrze postawionego problemu.

Ale to jest możliwe, czego szczerze życzymy wszystkim naszym czytelnikom w dniu urodzin Karola Marksa.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
5 maja 2019 r.