Łukasz Moll rozwija swoją wizję sensu pracy dzieci w placówkach edukacji powszechnej, który o sens sprowadza się do hodowli odpowiedniego dla potrzeb kapitału przyszłego pracownika:

„… rozchodzi się tu o takiego pracownika, który nie wie, nie widzi, że jest wyzyskiwany – także dlatego, że znacznej części swojej pracy nie postrzega w ogóle jako pracy. Jest za to wdzięczny za „możliwość darmowej edukacji”, korzystania z wszelkich dobrodziejstw, na które kapitał się wspaniałomyślnie złożył – z odruchu serca, z troski o błogie dzieciństwo, uwolnione od pracy (aż się wzruszyłem). Tych samych dobrodziejstw, których zazna, gdy będzie już wprawdzie miał dowód osobisty i inne świadectwa dojrzałości, ale nadal będzie musiał dziękować za możliwość nieodpłatnego podnoszenia kwalifikacji, stażu, terminowania, aplikowania.

Ktoś, kto wierzy, że praca jest tylko wtedy, gdy posiadacze kapitału zgadzają się za nią wypłacić pensję, spełnia definicję niewolnika. Możemy mieć różne zapatrywania na to, co zrobić z pracą dzieci – zlikwidować, ucywilizować, skrócić, odszkolnić, uzdalnić, opłacać, albo nie robić nic, ale najpierw trzeba przyznać, że ona po prostu JEST – tutaj, dzisiaj, na porządku dziennym” (profil Łukasza Molla na facebook, 13 kwietnia).

Taka perspektywa jest naturalną konsekwencją bardziej, zdawałoby się, zgodnego z intuicyjnym odczuciem niesprawiedliwości tego, że niedoceniana jest nieopłacana praca gospodyni domowej. Wiąże się to, rzecz jasna, z kwestią feministyczną, z tradycyjnie upośledzoną pozycją kobiety w społeczeństwie, które korzeniami swymi tkwi w patriarchalnym modelu relacji płci.

Kobiety-matki także wykonują dla kapitału nieodpłatną pracę wychowywania siły roboczej. Dlaczegóżby więc nie rozszerzyć analizy na inne kategorie obywateli, tym razem na dzieci. W przeciwieństwie do umysłów twórczych, zawodowi naukowcy (nie mylić z uczonymi) zajmują się tzw. przyczynkarstwem, czyli właśnie przykładaniem różnych modeli wyjaśnień do najbardziej różnorodnych kategorii zjawisk, o których oryginalny twórca nie pomyślał, bo nie wpadł na ten pomysł albo był zbyt zajęty argumentowaniem na rzecz swojego oryginalnego odkrycia bądź koncepcji po nowemu objaśniającej świat.

Nie ma w tym nic nagannego – sfera nauki jest właśnie w ten sposób skonstruowana: dochodzi do sformułowania jakiegoś paradygmatu, mniej lub bardziej odkrywczego w danych warunkach, a następnie całe zastępy aspirantów do kariery naukowej zajmują się transplantacją pomysłu na różne obszary. W ten sposób wykonują oni dość żmudną i mało wdzięczną pracę sprawdzania w praktyce, jak nowa teoria sprawdza się w różnorodnych zastosowaniach. W ten właśnie sposób, nauka staje się coraz bardziej wiarygodna i oparta na gruntownych, wielostronnych badaniach. W przeciwieństwie do staromodnych przednaukowych sposobów poszerzania wiedzy, które budowały swe pretensje do wiarygodności na dość zawodnym, subiektywnym poczuciu badacza, że przeanalizował wszystko, co się z danym tematem wiąże. Nie podejrzewając nawet, że istnieją nieskończone możliwości wykorzystania jego koncepcji w najróżniejszych, egzotycznych sferach.

Taki sposób rozwijania nauki ktoś kiedyś podsumował następująco: wiemy coraz więcej o niczym…

Nieco denerwujący jest ten przewidywalny trend, który cechuje się wyjątkową tchórzliwością – powoli rozlewa się jakiś pomysł na wszystkie strony, przenikając sfery niekoniecznie przystające do siebie i do proponowanego rozwiązania. Ale niezaprzeczalna korzyść tego podejścia polega na tym, że na pewno niczego nie przeoczymy, zaś końcowy efekt takiego rozwijania nauki doprowadzi nieuchronnie do wewnętrznej sprzeczności wynikającej z naukowej ścisłości i żelaznej spójności rozumowania w zadany sposób. Na końcu otrzymamy paradoks i przyczynek do stworzenia nowego paradygmatu, przy okazji czyniąc z dotychczasowego rozumowania przykład umysłowego niedostatku, gdyż gołym okiem dziecka widać, że naukowe, logiczne i spójne rozumowanie totalnie rozjeżdżało się z rzeczywistością. W ten sposób powstaje przekonanie, że w historii niegdyś dominowały koncepcje, które zakładały, że ich twórcy byli obdarzeni głębokim upośledzeniem, zaś aprobująca publiczność – pospolitą głupotą.

Pozwala to odczuwać ludziom żyjącym w bieżącym momencie wyższość pod każdym względem wobec swych poprzedników, zaś ich potomkom – odczuwać dokładnie to samo w stosunku do nich.

Młodzi adepci nauki wykonują w ten sposób swoje wprawki na tej samej zasadzie, na jakiej początkujący muzycy ćwiczą gamy.

Zwyczajnie, formalna strona naukowego procesu zdobywania wiedzy zdobyła przewagę nad stroną merytoryczną. Szczególnie celuje w tym lewica, co jest zrozumiałe w sytuacji, gdy osiągnęła ona upragnioną realizację swojej utopii, utopii drobnomieszczańskiej.

W przeciwieństwie do lewicy rewolucyjnej, robotniczej, lewica drobnomieszczańska w pełni uznała oderwanie kwestii reprodukcji społeczeństwa od kwestii produkcyjnej organizacji życia społecznego sprowadzonego do konsumpcji i do podziału dóbr i usług. Przypomnijmy, że projekt socjaldemokratyczny, w przeciwieństwie do komunistycznego, zakładał pozostawienie spraw organizacji systemu produkcji w rękach prywatnych przedsiębiorców, którzy wraz z modelem wolnego rynku stanowili najlepszą gwarancję optymalnej efektywności ekonomicznej. Projekt socjaldemokratyczny sprowadzał walkę klasową do poziomu walki związkowej (świadomość tradeunionistyczna). Było to postulowanie poprawy podziału dochodów w sferze produkcji. Przy tym, aby nie zaszkodzić efektywności ekonomicznej, rozwiązania socjaldemokratyczne szły w kierunku przesunięcia ciężaru owych prospołecznych rozwiązań ze sfery bezpośrednio produkcyjnej (walki o zawłaszczanie wartości dodatkowej) do sfery podziału zysku, czyli już zrealizowanej wartości dodatkowej. W ten sprytny sposób, kapitał przerzucał koszt polityki socjalnej (np. akcjonariat pracowniczy) na tę część wartości dodatkowej, która pozostała już po pierwotnym podziale owej wartości, czyli po dokonaniu podziału między kapitał a pracę.

W ten sposób, kapitał wprowadzał sprzeczność interesów między robotnikiem a resztą społeczeństwa, w której interesie leżała maksymalizacja (i upowszechnienie) luksusowej konsumpcji napędzającej sektor usług. Aktywna polityka państwa socjalnego była ograniczona do wypełnia roli narzędzia organizacji podziału tego, co pozostało po pierwotnym podziale utrwalającym panowanie systemu kapitalistycznego.

Mimo upływu ponad półtora wieku od czasu powstania zorganizowanego ruchu robotniczego, nic się nie zmieniło w kwestii ustrojowej. Społeczeństwa, mimo okresu socjalizmu realnego, nadal postrzegają robotników jako konkurentów do podziału dochodu i dochodów, co rodzi nastroje silnie wrogie, znane z okresu PRL, a które dziś wykazują się niesamowitą wręcz trwałością i nie mniejszą niż wówczas zaciekłością. Co ciekawe, wywód na rzecz odrzucania „polityki uprzywilejowania robotników” opiera się niezmiennie na argumencie merytorycznym, na wartościowaniu wykonywanej pracy w oparciu o kryterium zakumulowanej wiedzy potrzebnej do wykonywania danej profesji.

I tu, nieco okrężną drogą, docieramy do Mollowego przekazu, który nie może spotkać się z powszechnym życzliwym przyjęciem, ponieważ akurat formalna edukacja stanowi o szansie danego pracownika w rywalizacji z innymi o dochody, których dysponentem – w braku realizacji postulatu dyktatury proletariatu – pozostaje… kapitalista.

W naszej rzeczywistości, gdzie panuje kultura usługi, a nie produkcji, nie ma większego znaczenia sprawność zawodowa. Oczywiście, bywa ona bonusem, który zapewnia (nie zawsze) jej nosicielowi korzyści dodatkowe. Niemniej, w kulturze usług osobistych (rozrywka, sztuka, PR, komunikacja, reklama, marketing, obsługiwanie klientów itd., itp. usługi z kategorii kamerdynerstwa lub lokajstwa) szczególną rolę odgrywają przymioty osobiste, zaś sztuka sprawnej i miłej obsługi nie wymaga studiów uniwersyteckich.

Możemy więc, wraz z Łukaszem Mollem, ubolewać nad charakterem edukacji, która pielęgnuje w dzieciach takie cechy, jak służalstwo nieodłączne od kondycji usługodawcy, czyli współczesnej wersji lokaja. Od drobnego sklepikarza, poprzez kelnerkę, aż do pracownika akademii, mamy do czynienia z powszechnym lokajstwem. Jest ono wykładane w szkołach, ale też i w powszechnym uniwersytecie ludowym, jakim jest telewizja i internet. Uczą one, jak się podobać, aby sprzedać swoje usługi.

Edukacja formalna pozostaje w miarę obiektywnym kryterium selekcji pracowników dokonywanej przez lokajów wyższego poziomu, niepewnych czy aby trafią w gust swych przełożonych. Powołanie się na formalny certyfikat ukończenia dowolnej Akademii Lokajstwa daje pewną asekurację. Niemniej, bycie lokajem nie daje pewnej gwarancji – kryterium ostatecznym jest zawsze gust Pana, który finansuje zabawę.

Jak można nawoływać do buntu wobec instytucji edukacji, jeśli pozostaje ona jak na razie najlepszym formalnym gwarantem efektywnej rywalizacji na rynku pracy?

Dramatem lewicy jest to, że w momencie, kiedy uzyskała ona spełnienie marzeń o społeczeństwie, gdzie usługi są głównym zajęciem „przyzwoitych” ludzi, kapitał przestał czuć się zagrożonym przez wiszącą mu nad głową niczym miecz Damoklesa groźbą naruszenia reguł podziału pierwotnego. W rezultacie, marketingowa gra pozorów, która uwiarygodniała przekonanie, że sfera produkcji znajduje się w nadbudowie, przestała być potrzebna.

Socjaldemokratyczna naiwna wizja opierała się na przekonaniu, że w warunkach demokracji burżuazyjnej społeczeństwo jako takie zyskuje status podmiotu, któremu pozostaje tylko walczyć o poszerzenie i radykalizację reguł demokratycznych. Bogactwo społeczeństwa bierze się z jego zapobiegliwości i rozlicznych talentów, które wyróżniają zachodnie typy społeczeństw od pozostałych, zacofanych i niewyedukowanych w wystarczającym stopniu, a więc – likwidacja nieprodukcyjnej części społeczeństwa nie wchodzi w grę, ponieważ jego istnienie uzasadnione jest samo przez się. Tymczasem, jak się okazało, powrót kapitalizmu na naturalną ścieżkę ewolucji zakwestionował rozdętą bańkę sektora usług obsługującą sama siebie. Podobnie jak przy okazji kwestii ekologicznej, powstał problem obciążenia środowiska kosztem niepotrzebnej produkcji środków fizycznej reprodukcji osób, które wyłącznie konsumują i obsługują konsumpcję innych, czerpiąc z zasobów materialnych dóbr i usług niczym z zasobów przyrody.

Wszyscy oczekują, że korzystanie z dóbr wytworzonych w sektorze produkcji materialnej będzie nadal tanie. Sektor usług sprzedaje owe dobra materialne w dodanym przez siebie opakowaniu bądź po ich przetworzeniu na dobra finalne plus sprzedaż miłej obsługi. Trwanie tej sfery rynku opiera się na szybkim obrocie pieniądza, na napędzaniu konsumpcji, tak aby usługi mogły przetrwać z dnia na dzień.

Pandemia ukazała nam, na jak wątłej nici wiszą gwarancje trwałości owego segmentu rynku pracy.

Sytuacja faktycznie jest dramatyczna. Kryzys ekologiczny i społeczny, który jest przyczyną kryzysu ekologicznego, zaostrzają strukturalny kryzys ekonomiczny kapitalizmu, w ramach którego osiągnięte moce produkcyjne nie znajdują rynku zbytu. Pandemia stawia na ostrzu noża kwestię zwykłej konkurencji rynkowej, ponieważ kapitalizm traci pewien bufor rozładowujący problem nadmiaru produkcji. Ten nadmiar był w dużym stopniu rozprowadzany dzięki sztucznie rozdymanej konsumpcji.

Pandemia uczyniła to rozwiązanie nieadekwatnym.

Nieudolność rządów w radzeniu sobie z problemem pandemii odzwierciedla skrajnie dramatyczne położenie kapitału produkcyjnego jako takiego. Aparat biurokratyczny państwa kapitalistycznego otrzymuje najwyraźniej sprzeczne instrukcje od klasy panującej, względnie przestał w ogóle otrzymywać jakiekolwiek instrukcje. Stąd konwulsyjne ruchy, niekonsekwentne decyzje i nieprzemyślane posunięcia. Klasa tzw. średnia została pozostawiona sama sobie. A to jest właśnie baza społeczna nowoczesnej, socjaldemokratycznej lewicy.

Pozbawiona oparcia w ruchu robotniczym, lewica pozbawiła się sama wpływu na podstawowy konflikt klasowy w społeczeństwie burżuazyjnym – konflikt między kapitałem a pracą, dodajmy – pracą produkcyjną. Utraciła wpływ na pierwotny podział dochodu i dochodów, którego istnienie sama zresztą zanegowała odrzucając zasadniczą różnicę między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną.

Oczywiście, jak zawsze w sytuacji kryzysu, zyskuje skuteczna spekulacja. Kapitał finansowy, osadzony w działach przodujących, przynoszących największe zyski nadzwyczajne, zamienia coraz mniej warte miliardy na trwałe dobra należące do arsenału natury (ziemia z jej bogactwami naturalnymi). Drobny kapitał, zwyczajowo przylepiony do wielkich firm, które regulowały rynki zaopatrzenia i zbytu, również stracił dotychczasową, kruchą, ale zawsze, stabilność. Aby te przedsiębiorstwa urosły na miarę przepoczwarzonych w firmy produkcyjno-spekulacyjne gigantów, muszą podjąć walkę o własną „przestrzeń życiową”. Prowadzi to do wzrostu napięcia i pojawienia się groźby realnej wojny, której celem będzie zaprowadzenie nowego podziału świata, aby cykl wzrostu i upadku mógł zostać zapoczątkowany po raz kolejny.

Ta sytuacja będzie się wiązała z drożyzną podstawowych artykułów codziennego użytku, których powszechna dostępność stanowiła zasadniczy warunek kultury usług nieprodukcyjnych. Po ewentualnym odwołaniu pandemii będziemy mieli do czynienia z niemożnością odtworzenia dostępnych wcześniej usług.

Jednocześnie, efekt pandemii rozwiązuje problem radzenia sobie z procesem radykalizacji postulatów demokratycznych, albowiem podstawowym przedmiotem troski będzie przetrwanie w wymiarze fizycznym. Nastroje nacjonalistyczne przestaną być cechą wyłącznie zacofanych klas ludowych, a staną się standardem, podobnie jak to miało miejsce tuż przed wybuchem I wojny światowej.

*

Z marksistowskiej perspektywy, praca ma konotacje pozytywne. Jest tym czynnikiem, który wyprowadził nas ze świata zwierzęcego, wplątując nas jednocześnie (zgodnie z prawami rzeczywistości, w jakiej żyjemy) w sprzeczności dialektyczne. Bez tych sprzeczności nie ma jednak mowy o rozwoju. To, że ludzkie formy istnienia kształtują się zgodnie z konkretnymi cechami danego typu społeczeństwa, nie powinno nas dziwić.

Rozwiązania, jakie proponuje jednak lewica są porażające z punktu widzenia walki klasowej. Lewica postuluje, aby wynagradzać matki za to, że są matkami. Moll uzasadnia ten postulat powołaniem się na to, że matki wykonują pracę identyczną z pracą opiekunek społecznych, przedszkolanek itp., które są płatne. Żony wykonują pracę kucharek, opiekunek, sprzątaczek… Powinny za to otrzymywać wynagrodzenie. Moll nie zauważa jednak, że postulując takie rozwiązanie, lewica dokładnie zgadza się na kapitalistyczną degenerację pojęcia matki czy żony. Konflikt klasowy przebiega, wedle nowoczesnej lewicy, wewnątrz rodziny, ponieważ mąż i ojciec zazwyczaj wykonuje pracę na zewnątrz, za którą otrzymuje wynagrodzenie od kapitalisty. W ten sposób, jak twierdzi nowoczesna lewica, mąż i ojciec jest wrogiem klasowym żony i matki, albowiem wyzyskuje jej pracę dla odtworzenia swojej siły roboczej, którą potem sprzedaje kapitaliście.

Takie postawienie sprawy dokładnie ukazuje to, o czym stale mówimy – przeciwieństwo między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną. Mąż wykonujący pracę robotnika u kapitalistycznego przedsiębiorcy jest wrogiem żony, która świadczy – wedle lewicy – nieodpłatną usługę. Jako zarabiający pieniądze na zewnątrz, mąż utrzymuje rodzinę, przynosi pieniądze, za które możliwe jest wykonanie rzeczonej usługi (np. zakup niezbędnych produktów dla przygotowania posiłku). Tradycyjnie postrzega się taką sytuację jako solidarność gospodarstwa domowego, gdzie każda ze stron wnosi jakiś wkład we wspólnotę. Żona tradycyjnie nie traktuje swej pracy jako usługi, ale jako umożliwienie jej wykonania czynności związanych z podtrzymaniem przy życiu siebie, dzieci i męża.

Tym bardziej, nie traktuje w kategoriach odpłatnej usługi pożycia seksualnego. Wątpię, aby Łukasz Moll postulował odpłatny seks małżeński. Niemniej, wynagrodzenie gospodyni domowej z budżetu państwa zawiera w sobie i ten delikatny element. Gdyby żona otrzymywała wynagrodzenie za domowe prace z budżetu, to nie mogłaby odmówić spełniania obowiązków małżeńskich. Ba, użycie środków antykoncepcyjnych powinno by w tej sytuacji wymagać specjalnego zezwolenia ze strony państwa (skoro państwo opłaciło z budżetu siłę roboczą kobiety). Czy o to chodzi bojownikom o prawa kobiet?

Pieniądze są nowoczesnym odpowiednikiem przyniesienia do domu upolowanego zwierzęcia. Rozdzielenie ról między płci jest jak najbardziej umowne i zyskało status „normalnego” w wyniku utrwalenia takiego zwyczaju. Rodzina pozostaje równie pełna sprzeczności, co pozostałe instytucje życia społecznego. Po jednostkowej egzystencji, rodzina zostaje najbardziej elastycznym elementem społeczeństwa, przynoszącym możliwość dostosowania, niedostępnego izolowanym jednostkom.

Jeżeli społeczeństwo pozostaje klasowe, wszelkie manipulacje przy instytucji rodziny pozostają bezsensowne, ponieważ zawsze na koniec okaże się, że instytucja ta działa na korzyść klasy panującej, ponieważ funkcjonuje w logice klasowej. Drobnomieszczaństwu ta myśl jest całkowicie obca, ponieważ drobnomieszczaństwo ze swej natury jest oderwane od kontekstu styku przyrody i społeczeństwa, czyli od kontekstu pracy produkcyjnej. Ten kontekst nadaje charakter społeczeństwu. Jest to najszerszy kontekst i podłoże kształtowania społeczeństwa, ponieważ relacje klasowe kształtują się w tym właśnie kontekście. Pozostałe elementy społeczeństwa są mniej lub bardziej elastycznymi instytucjami adaptacji do społeczeństwa, jakie ukształtowało się w wyniku organizacji pracy produkcyjnej, odtwarzającej warunki reprodukcji owego społeczeństwa.

W tym znaczeniu, faktycznie płeć jest kategorią społeczną. W świecie zwierząt znamy takie rozwiązania, które pozwalają na zmianę płci (bez żadnych operacji chirurgicznych) w sytuacji, kiedy brakuje osobnika danej płci i grozi to wyginięciem gatunku. Znamy też zachowania homoseksualne w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z liczebną nierównowagą płci. Człowiek oderwał zachowania seksualne od prokreacji, co nie oznacza, że zachowania seksualne uwolniły się od tego prymitywnego bodźca. Po prostu, mamy inne motywy prowadzące do tych samych zachowań osobniczych, co u zwierząt. Są to racjonalne motywy, odnoszące się – a jakże – do kwestii prokreacji. Pojawiająca się możliwość oderwania prokreacji od seksu stwarza możliwości spełniania przez zachowania seksualne różnych funkcji, oderwanych od rodzicielstwa. Jest to  normalna reakcja prowadząca do ewolucji sposobów bytowania człowieka, równoległa do materialnych możliwości, które także są efektem procesu ewolucji.

Lewica usiłuje zakonserwować pewien trend, który odkryła niczym Amerykę w konserwach, czyniąc z niego fetysz na wzór tego, jaki tradycyjny, klasowy model społeczny uczynił z rodziny tradycyjnej. Pod tym względem, lewica jest równie konserwatywna, co najbardziej konserwatywni konserwatyści. Dzisiejsi konserwatyści są wczorajszymi rewolucjonistami, tyle że z Alzheimerem.

Pytanie (pojawiające się w dyskusji pod wpisem Molla) godne lewicy: co by się stało, gdyby nagle zniknęły pielęgniarki, przedszkolanki czy opiekunki społeczne? Pytanie dość naiwne, ponieważ w społeczeństwie klasowym te funkcje nie bardzo mają powód do zniknięcia, skoro są opłacane i stanowią źródło utrzymania. Ciekawiej byłoby zapytać: co by się stało, gdyby nagle zniknęły matki spełniające te wszystkie funkcje w ramach rodziny? Odpowiedź jest prosta: zostałyby zastąpione przez zawodowe opiekunki społeczne itp. Ba, traktowane jako zawodowe opiekunki, matki przestają odróżniać się od nich. Małżeństwa homoseksualne najlepiej pokazują, że rola matki-opiekunki stała się przeżytkiem. Po cóż więc utrwalać za pomocą budżetowego dofinansowania znikającą funkcję? Czy tylko w ramach typowej dla lewicowych ekologów troski o ginące gatunki?

Pandemia zresztą udowodniła nam, że państwo skutecznie przejmuje wszystkie prywatne funkcje rodziny, odcinając rodziny od umierających na Covid. Tutaj radykalna lewica i najciemniejsza konserwatywna prawica idą ręka w rękę, pokazując nam, że podział na radykalną lewicę i konserwatywną prawicę stał się przeżytkiem.

W odniesieniu do zasadniczej kwestii klasowej, nie ma w tym nic dziwnego.

Pewne przemiany społeczne są naturalnym wynikiem logiki danego procesu ewolucji. Tarcia między zwolennikami zachowania tradycyjnego modus vivendi a zwolennikami nowych trendów są równie naturalne. Ponieważ jednak stanowisko zwolenników nowego trendu podtrzymuje kierunek ewolucji wypracowany przez istniejące społeczeństwo klasowe, nie jest niczym innym, jak tylko obroną dotychczasowej logiki ewolucyjnej, czyli obroną status quo, skuteczniejszą niż upieranie się przy przebrzmiałych i niefunkcjonalnych rozwiązaniach z przeszłości. Ostrość starcia bieżącego nie powinna nam jednak przesłaniać zasadniczej zgodności interesów obu obozów zwolenników obrony status quo.

*

Moll postuluje, aby po prostu przyznać, że dzieci ucząc się, wykonują pracę. Z założenia nie chce wdawać się w rozpatrywanie sposobu, jak rozwiązać ten problem – chodzi mu o przyznanie samego faktu: dzieci pracują.

Mamy tu do czynienia z ciekawym podstawieniem pojęć. Faktycznie, uczenie się jest wydatkowaniem energii: sam proces przyswajania wiedzy, a także związane z tym inne rodzaje wysiłku, jak np. dźwiganie plecaka. Prawda jest taka, że cała nasza egzystencja polega na wydatkowaniu energii: rano wstajemy i musimy dźwignąć się z łóżka, przygotować sobie śniadanie (lub nie), w ogóle: ruszyć się! To wszystko jest wydatkowaniem energii na rzecz kapitalisty. W tej logice, w ogóle podtrzymywanie naszego życia jest działaniem na korzyść kapitału. Tylko się zabić. Ale to też przyniosłoby zysk kapitaliście.

Jak zauważaliśmy wcześniej: wszystko w społeczeństwie klasowym przynosi ostatecznie korzyść klasie panującej i co w tym nadzwyczajnego?

Nie o to więc chodzi.

Myślenie drobnomieszczańskie ma naturalną tendencję do uogólniania na podstawie własnego doświadczenia. Łukasz Moll reprezentuje drobnomieszczaństwo najdoskonalszego typu, a mianowicie kastę pracowników nauki. Co jest charakterystyczne dla owej kasty? Otóż faktycznie, przyjmuje się, że w przypadku naukowca nie sposób odróżnić życia prywatnego od zawodowego. Praca naukowa nie zamyka się w określonych, ściśle określonych godzinach wyznaczonych wizytą w bibliotece. Prawdziwy pracownik nauki, nawet kiedy zajmuje się pracami oderwanymi od swego projektu, to i tak jego mózg cały czas obraca dany problem. Można powiedzieć, że nawet kiedy śpi, jego mózg nieświadomie szuka rozwiązania i często właśnie w wyniku tego je znajduje.

Kondycja naukowca jest więc kondycją siły roboczej aktywnej przez 24 godziny na dobę na rzecz kapitału (reprezentowanego przez kapitalistyczne państwo). Nie ma bardziej wyzyskiwanego sektora siły roboczej nad niewolnika nauki. Jeżeli więc liczyć wartość pracy wydatkowaną siłą roboczą, to nie ma stachanowca nad naukowca!

Niby po marksistowsku. Drobny problem polega na tym, że wartość mierzy się społecznie niezbędną pracą. W przypadku robotnika przemysłowego (czy dowolnego innego) wartość powstaje w momencie, kiedy wytworzony produkt uzyska społeczną aprobatę, czyli zostanie sprzedany, a więc wartość zmaterializuje się w zysku. Nie ma zysku, nie ma społecznie niezbędnej pracy.

Liczenie w kategoriach wartości jako takiej ma sens w warunkach prostej wymiany towarowej, co wiemy z lektury I tomu Kapitału. System kapitalistyczny nie jest systemem prostej wymiany towarowej. W warunkach prostej wymiany towarowej, kiedy siła robocza jest właścicielem środków produkcji, a więc i produktu, wymiana wedle wartości nie przynosi zysku, wszystko się kompensuje w ramach wymiany.

W warunkach kapitalizmu (społeczeństwa klasowego), praca nie przynosząca wartości dodatkowej jest opłacana z zysku. Dlatego też sektor usług domaga się logicznie korzystnych dla siebie zasad redystrybucji tej części wartości dodatkowej, która pozostaje po opłaceniu kosztów produkcji reprodukującej warunki utrzymania społeczeństwa. Naukowcy argumentują, że ich praca przynosi korzyści ludzkości (każdy rodzaj pracy użytecznej pełni tę samą funkcję), ale w stopniu większym, ponieważ wyniki ich pracy są donioślejsze dla rozwoju społecznej prosperity.

Problem w tym, że nawet najdonioślejsze wyniki są wynikami przynoszącymi korzyść kapitałowi. Ale zaraz, zaraz… Opinia ogólna jest taka, że wysiłek przedstawicieli nauki przynosi korzyść całej ludzkości, zaś wysiłek „dzieciaczków” jest żałosnym wyrazem niewolnictwa przynoszącego korzyść wyłącznie kapitałowi. Cała nasza żałosna egzystencja przynosi korzyść naszym wyzyskiwaczom, a z nas czyni niewolników. Tylko nie z naukowców. To jest zupełnie inna sprawa, oczywiście!

Arystokraci ducha nie podlegają tym samym kryteriom oceny, co zwykli śmiertelnicy!

Arystokraci ducha nie gonią za szczęściem osobistym, ponieważ mają na uwadze wyłącznie szczęście godnego współczucia plemienia bezwolnych niewolników. Ogólnie rzecz biorąc, każdy system wyradza się w system arystokratyczny, kiedy już przejdzie kulminację odpowiedniej dawki heroizmu. Tendencje do okrzepnięcia trwałego porządku społecznego, z zamknięciem dotychczasowych kanałów społecznej mobilności, są charakterystyczne dla okresu starczej degeneracji ustroju – co dziś jasno przeżywamy. Grupy i warstwy społeczne walczą o swoje miejsce w systemie, który na dłuższy czas przestanie być dynamiczny, a awans społeczny stanie się – jak wcześniej – nieosiągalną perspektywą. Uproszczenia postrzegania świata są wyrazem quasi-klasowego interesu. Warstwy pośrednie zbierają się i konsolidują szeregi w ogonie klasy stanowiącej jeden z biegunów głównej, zasadniczej osi konfliktu: antagonizmu klasowego.

W takim właśnie okresie żyjemy. Członkowie społeczeństwa dają wyraz swojemu postrzeganiu konfliktu i w ogóle – sprzeczności bieżącego momentu historycznego. Każdy opisuje swój punkt widzenia, a one wszystkie składają się na mniej lub bardziej zobiektywizowaną wizję świata.

Praca jest nieodłącznym elementem ludzkiej kondycji. Używa się tego pojęcia w dwóch znaczeniach i celowo zaciemnia różnicę. Człowiek nie byłby człowiekiem bez pracy.

Lewica używa jednak często pojęcia pracy jako inwektywy. Praca dla kapitału jest przekleństwem, jest siłą alienującą. Takiej pracy nie przeciwstawia się jednak pracy rozwijającej, twórczej jako warunku człowieczeństwa. Takie postawienie sprawy postuluje bowiem logiczny wniosek, że praca twórcza jest celem gatunkowym człowieka. Tymczasem, w systemie klasowym, pozostaje narzędziem wyzwolenia z najniższego kręgu piekielnego i przejścia na wyższy krąg. To się wiąże z przejściem do obozu klasy panującej, nawet jeśli niekoniecznie z uzyskaniem pozycji równej przedstawicielom klasy panującej.

W marksizmie mamy do czynienia z wypowiedzianym wprost takim wnioskiem: praca twórcza jest celem i warunkiem człowieczeństwa.

Klasy podporządkowane dostrzegają w edukacji przebłyski realizacji prawa do wykonywania pracy twórczej. Drobnomieszczaństwo, w tym naukowe, usiłuje przedstawić swoją pracę jako równoznaczną pracy nietwórczej, zdjąć z niej etykietkę narzędzia jakiegokolwiek wyzwolenia. Sami bowiem autentycznie czują się wyzyskiwani, oszukani, sprowadzeni do poziomu lokajstwa (to wszystko jest najprawdziwszą prawdą), a sama praca jawi się jako odarta z momentu kreatywnego.

Jednocześnie, nie są w stanie przyłączyć się do walki klasowej, ponieważ ich warunki egzystencji wiążą ich z redystrybucją wtórną, a nie z podziałem pierwotnym wartości dodatkowej. Dlatego nie potrafią – poza rewolucyjnymi jednostkami – wyrwać się z tego lokajskiego myślenia, które wiąże ich z klasą panującą. Stąd fantazjowanie o misji humanitarnej, o własnej szlachetności, a w przypadku lewicy – desperackie próby interpretacji warunków życia innych grup społecznych na własny obraz i podobieństwo. Prowadzi to do zderzenia, w którym lewicowe pięknoduchostwo doznaje szoku widząc, że dla klas podporządkowanych linia antagonizmu tkwi wciąż w kwestiach produkcji materialnych warunków bytu. Sami stawiają się po drugiej stronie barykady, przeżywając głębokie rozczarowania i nie pamiętając o tym, że dla marksistów postawa rewolucyjna wiąże się z zanegowaniem własnego interesu grupowego i podporządkowanie go interesowi klasy robotniczej. Wiąże się to z przezwyciężeniem obcości społecznej, która jest obiektywna. Rewolucjoniści doskonale to rozumieli.

Moment jest idealny dla zwolenników krytycznego myślenia, ponieważ jest ogrom materiału do przemyśleń, zaś rozwiązania nie są dane z góry. Żyjemy w niezwykle ciekawych czasach. I jednocześnie – niezwykle groźnych. Myślenie dialektyczne jest tu niezastąpionym narzędziem pomocnym w zrozumieniu rzeczywistości.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski 
19 kwietnia 2021 r.