Jak już pisaliśmy niekoncesjonowana lewica udowodniła przewagę swego radykalizmu nad tchórzliwym wykorzystywaniem niezadowolenia drobnych przedsiębiorców dla korzyści wyborczej i ukazania dwulicowości obecnie rządzącej ekipy, której zabezpieczenia dla small biznesu nie są satysfakcjonujące. W ten sposób, w praktyce, radykalna lewica zredukowała liczebność swych potencjalnych zwolenników odejmując drobny biznes od 99% społeczeństwa i przesuwając go do obozu wielkiego kapitału, który normalnie traktuje ów biznes jako kozła ofiarnego, jako bufor chroniący wielki kapitał przed skutkami kryzysu. Racjonalność takiego postawienia sprawy w odniesieniu do własności, która w przypadku przemiany ustrojowej nie jest na samej radykalnej lewicy przewidywana do nacjonalizacji ani nawet do zniesienia w pierwszym rzucie najważniejszych zadań nowego ustroju, wydaje się mocno wątpliwa.

W kapitalizmie drobny biznes stanowi tradycyjnie bufor chroniący wielki kapitał przed skutkami kryzysu. Pomoc państwa musi być w tej sytuacji niekonsekwentna i niewystarczająca. Ktoś musi ponieść koszty kryzysu. Im głębsza destrukcja, tym większa pewność, że będzie co odbudowywać po kryzysie, a gospodarka wystartuje jak rakieta, bo będzie miała od czego się odbić.

Po co więc lewica miałaby starać się o przeciągnięcie na swoją stronę paskudnych, drobnych wyzyskiwaczy, po co miałaby zajmować się górnikami z ich „fałszywą świadomością”, która każe im żądać prawa do pracy zamiast bezwarunkowego dochodu gwarantowanego oderwanego od alienującej zasady świadczenia pracy?

A zawsze wydawało się, że lewica podlicza swe siły na 99% społeczeństwa. Aha, jasne, to 99% społeczeństwa powinno popierać lewicę, a nie odwrotnie.

A tu nagle wraz z protestami small biznesu wychodzi, że część nowej radykalnej lewicy dostrzegła nowego przeciwnika – drobnomieszczaństwo – który rzekomo „pomylił barykady”.

JAK DO TEGO MOGŁO DOJŚĆ, ZAKŁADAJĄC ŻE PAWEŁ Be MA RACJĘ?

Paweł Be: „Ktoś kto jest przewodnikiem czy sprzedaje kiełbaski przy wejściu na szlak turystyczny nie jest żadnym burżujem lecz klasą robotniczą, która walczy z tym zjebanym systemem o każdą pajdę chleba! Ja też prowadzę firmę turystyczną – zupełnie fairtrade. Obsługuję głównie (z racji na ceny usług) bogatych klientów z Europy, zatrudniam jedynie Azjatów, pracujemy jak rodzina, przyjaciele i każdy – włącznie ze mną zarabia tyle ile uczciwie wypracował swoją WŁASNĄ pracą i ile chce dostać za tą usługę. Nikt nikogo nie ściemnia i dzielimy się zyskiem. Od samego początku projektu Ambitne Podróże to uczciwość względem pracownika, a nie zysk, jest punktem bazowym do ustalania całego cennika firmy. Wielokrotnie bywało, że np. pracujący ze mną kierowca zarobił na danym kliencie więcej niż ja…

A biedniejsi turyści? Których nie stać na nasze usługi? Biedni podróżnicy i włóczędzy nawet miesiącami mieszkają u mnie w domu za darmo i jak mam możliwość, to za darmo pokazuję im Kambodżę – pod warunkiem, że zdecydują się na wolontariat w wiejskiej szkółce czy jakimś sierocińcu” (głos w dyskusji na profilu Jacka Cezarego Kamińskiego na fejsie).

Można by rzec, wręcz ideał wg Bruno Drweskiego – nie dość, że fairprzedsiębiorca (typowy dla branży drobnej przedsiębiorczości?!), skubiący bogatych turystów z imperialistycznej Europy, to jeszcze zatrudniający „samych Azjatów” (i to nie bynajmniej z tego powodu, że to tańsza i mniej wymagająca siła robocza niż Polacy, co więcej, mająca mniej pokus i okazji do tego, by po zarobieniu jakiejś sumki założyć pod bokiem konkurencyjny biznes).

Zatrudnianie imigracyjnej siły roboczej jest w końcu jakimś uderzeniem w rodzimych pracowników. Ale przecież w przywoływanej koncepcji nie chodzi o jakieś tam kwestie wewnętrzne, ale o starcie bloku imperialistycznego z antyimperialistycznym. Zatrudnianie Azjatów w tym konkretnym przypadku zdaje się wynikać z kierunku ambitnych podróży oferowanych bogatym klientom – Azji. Współpracownikom-podwładnym w krajach azjatyckich nie opłaca się inwestować w poszukiwanie bogatych klientów z Europy. Są zbyt zajęci walką o codzienne przetrwanie w rzeczywistości o wiele bardziej skomplikowanej i dramatyczniejszej niż w polskim „zjebanym systemie”. Stąd rola naszego dzielnego fairprzedsiębiorcy jest w gruncie rzeczy rolą pośrednika-naganiacza. Jak to określa prof. B. Drweski – komiwojażera.

Trudno zgodzić się z samoidentyfikacją fairprzedsiębiorcy jako robotnikiem. Termin ten jest użyty w tym przypadku jako synonim pracownika. W tej nowolewicowej terminologii klasa robotnicza zostaje zastąpiona pojęciem „klasa pracownicza”, szerszym, ale mimo to uważanym za synonim. Tymczasem nietożsamość obu pojęć wynika z definicji, którą Lenin wypracował w oparciu o swoje studia nad teorią Marksa, a która zwraca uwagę na pozycję, jaką dany pracownik zajmuje w społecznym sposobie produkcji oraz od sposobu pozyskiwania swego dochodu.

Jest to definicja, która nawiązuje do Marksowskiej koncepcji opartej na fundamentalnym rozróżnieniu między rodzajami pracy, które są pracą na cudzy rachunek i niesprzyjającymi własnemu rozwojowi, a tymi, które jako pracę traktują wszelką aktywność człowieka, w tym aktywność umysłową, samorozwojową. Sedno wyzysku polega bowiem na pracy, która nie tylko wzbogaca kogoś innego w każdym aspekcie – materialnym i duchowym, ale przede wszystkim – zubaża tego, kto ją wykonuje.

Jest to więc definicja klasowa, ujmująca kwestię relacji między pracą a zatrudniającym ją pracodawcą w jej historycznym wyrazie, nawiązującym do konkretnych walk klasowych na przestrzeni historii.

Kapitalizm skomplikował te relacje, włączając w proces proletaryzacji i komercjalizacji przedstawicieli zawodów, które historycznie znajdowały się poza tą relacją. Te zawody dołączyły do zajęć, na których kapitał zbija zyski. Jednak sam kapitał zróżnicował się na produkcyjny i nieprodukcyjny. Antagonizm klasowy dotyczy tych stosunków społecznych, które stanowią fundament niesprawiedliwego społecznego podziału pracy, a więc sfery gospodarki, sfery ekonomii, sfery produkcji materialnej.

Ta sfera jest miejscem, gdzie zrodził się zalążek stosunków klasowych. Władza polityczna opiera się bowiem na tym, kto monopolizuje zysk z wytwórczości materialnej. Ten podstawowy stosunek klasowy obrósł wieloma nadbudowanymi stosunkami społecznymi. Ulepszanie relacji na każdym z tych dodatkowych poziomów faktycznych stosunków eksploatacji jest działaniem nie sięgającym do istoty sprawy. Nie zmieni tego nazwanie dowolnych profesji wchodzących w relacje z kapitałem mianem „robotniczych”. To tylko nazwa.

Rozbudowana część gospodarki, której sens polega na tworzeniu tytułów do uczestniczenia w podziale wtórnym dochodu i dochodów, pozostaje ekstremalnie wrażliwa na wahania koniunktury ekonomicznej. Wynika to z jej zależności od masowości dóbr wypracowanych w sferze produkcji materialnej oraz od dochodów, które zostały tam osiągnięte. Fizyczna masa towarowa jest rzeczywistym pokryciem dla masy środków pieniężnych, które mogą zostać bezpiecznie wrzucone w obieg gospodarczy.

Przejmowanie tych środków jest możliwe dzięki wymianie między sektorem produkcyjnym a sektorem usług. Następnie dokonuje się przemieszczanie środków między poszczególnymi segmentami sfery nieprodukcyjnej. Im lepsza kondycja gospodarki w sektorze produkcyjnym, tym więcej środków przepływa do sfery pozaprodukcyjnej. Na sile sektora produkcyjnego (jeśli dany kraj nie cieszy się sytuacją przewagi technologicznej) opiera się też zasobność budżetu państwa, które w sytuacji kryzysu może lub nie może pozwolić sobie na szczodrą politykę wsparcia, kiedy normalne kanały przepływu środków między oboma sektorami przestają być drożne.

Państwo bierze na siebie odpowiedzialność za rozbudowaną warstwę pośrednią, ponieważ nie jest ona przedmiotem troski kapitału. W trudnościach materialnych najpierw rezygnuje się z „luksusu”. W relacjach społecznych, „luksusem” są usługi – o czym świadczy instynktowny wybór społeczeństwa decydującego o kierunku swych wydatków.

Warstwa drobnomieszczańska dalej się różnicuje wewnętrznie. Drobni przedsiębiorcy oczekują od państwa pomocy i wsparcia w trudnych momentach. Grupy opłacane z budżetu oczekują nie wsparcia, ale zagwarantowania stałego dochodu. Te podejścia doskonale różnicują obiektywną sytuację społeczną obu grup tej samej warstwy. Grupy opłacane bezpośrednio z budżetu czerpią korzyść z bliskości zasobów pochodzących z bezpośredniego przymusu wykonywanego przez aparat państwa burżuazyjnego wobec sfery gospodarczej i finansowej. Nie bez zakłóceń i sprzeciwów, których skuteczność zależy od siły państwa. Dla tych grup finansowanych z budżetu, racjonalnym rozwiązaniem jest dochód gwarantowany. Państwo zawsze ma środki, choćby nie wiadomo jaki kryzys.

Ta grupa ma swoją siłę polegającą na tym, że odmowa gwarancji dochodu, a tym bardziej redukcja pensji, jest odbierana jako uderzenie i wywołuje sprzeciw grup mających nośność społeczną i zasoby intelektualne mogące wyrządzić biurokracji państwowej duże szkody. Grupa drobnych przedsiębiorców jest pozostawiona samej sobie i zdana na łaskę państwowej pomocy. O tę grupę nie upomni się nikt znaczący – ani wielki kapitał, ani inni drobnomieszczanie. Jest bowiem dla nich konkurentem do państwowej kasy. Ideologicznie uzasadnia się tę sprzeczność interesów faktem, że drobny biznes to jednak relacja wyzysku.

Co nie przeszkadza korzystać z usług tego biznesu w okresach dobrej koniunktury.

Sprawa jest bardziej skomplikowana. Ułatwia rozeznanie tylko trzymanie się klasowego podejścia i perspektywy klasy robotniczej. Co nie oznacza ignorowanie tych trudnych problemów. Chodzi tylko o nić przewodnią, o metodę, która pozwoli na właściwe postawienie problemu. Co, jak wiadomo, jest połową odpowiedzi.

Jeśli więc rozebrać sprawę na części pierwsze, to zaczyna się okazywać, że pierwszy rzut oka, który by promował Pawła Be na stanowisko antyimperialistycznego super-fair-agenta, był mylący. Sprawność firmy wykorzystuje różnice między poziomami życia w Europie i w Azji. Dla obu stron pojawiają się korzyści, wynikające z tych właśnie różnic. To analogiczna sytuacja do tej, która z Polski czyni rezerwuar taniej siły roboczej dla bogatszej Europy Zachodniej. Powodzenie tego procederu bazuje na fakcie, że firma zachodnia daje możliwość relatywnie lepszego zarobku. Lepszego w relacji do tego, co mogą zaoferować rodzimi przedsiębiorcy. Czyli, deformuje proces kształtowania się rodzimych stosunków rynkowych, jak najbardziej klasowych. Osłabia rodzimą drobną burżuazję rozbijając zawiązywany „antyimperialistyczny front”.

Duma z braku wyzysku we własnej firmie jest więc w rzeczywistości krucha. Opiera się na tym, że zysk (wyzysk) wynika nie ze stosunków w konkretnej firmie, ale z relacji globalnej, relacji wyzysku na poziomie międzynarodowym, między bogatym Centrum a ubogą Peryferią. Włączenie w globalny system wyzysku jest obiektywnym faktem, niezależnym od najlepszej woli konkretnego przedsiębiorcy.

W tym sensie, wywody B. Drweskiego są oparte na realiach, a wnioski – racjonalne i logiczne. Nie w tym punkcie istnieją rozbieżności między nami a B. Drweskim.

Konkurencja między kapitalistami też nie jest sprawiedliwa. Są tacy, którzy są bardziej bezwzględni i skuteczni, oraz tacy, którzy są ofiarami swych skuteczniejszych kolegów. Z punktu widzenia robotnika jednak obaj są wyzyskiwaczami. Nie należy traktować kapitalistów schematycznie, należy wykorzystywać istniejące między nimi sprzeczności interesów dla przeciągania na swoją stronę, ale zdawać sobie sprawę z tego, że przeciąganie robotników na stronę walczącej burżuazji jest równie brzemienne w skutki – nieodmiennie niekorzystne dla robotników.

Stosunki kapitalistyczne istnieją zarówno w Centrum, jak i w Peryferiach. Tworzące się konstelacje i doraźne sojusze, przeciwstawione wyzyskowi umownego Centrum ulegają rozerwaniu ze względu na partykularne interesy poszczególnych sojuszników. Faktycznie elementem spajającym walkę narodowych burżuazji jest trwałość interesu klasy robotniczej spowodowany tym, że jej walka jest obliczona na dłuższą perspektywę niż walka burżuazji narodowej, wciąż chwiejnej, czy przypadkiem rola kompradorska nie dałaby jej więcej korzyści.
Podobnie jak w rewolucji rosyjskiej partie robotnicze zapobiegły zgniłemu kompromisowi, który unicestwiłby sukcesy polityczne rosyjskiej burżuazji. Jednak cena, jaką mieliby zapłacić robotnicy za sukces burżuazji, za który ona sama niechętnie oddałaby życie, jest zbyt wielka.
Dlatego populistyczna prawica szuka sojuszu z lewicą społeczną, ponieważ potrzebuje tej determinacji, której próżno szukać w odgrywającej rolę hegemona w sojuszu burżuazji.

Co do przywoływanego w dyskusji postu Łukasza Marcina Jastrzębskiego (Łukasz Marcin Jastrzębski: Kryzys idzie ogromny a jesień będzie gorąca, patrz: jego profil na Facebooku), z mety można mieć do niego zastrzeżenie, że wzorem propagandy oficjalnej obarcza on epidemię odpowiedzialnością za wybuch kryzysu gospodarczego. Co wypacza perspektywę już na samym wstępie. Epidemia tylko ujawniła słabości kapitalistycznej gospodarki, a kryzys na poziomie tego z lat 30-tych był zapowiadany przez ekspertów od co najmniej roku.

Zaledwie miesięczne zatrzymanie działania drobnych firm postawiło je na skraju bankructwa. To świadczy o modelu gospodarczym, w którym przyszło im funkcjonować. Jednak wykorzystanie mechanizmu napędzania popytu celem ratowania gospodarki kapitalistycznej, czyli narzędzie keynesowskie, już od końca lat 70-tych przestało być równie skuteczne, co wcześniej. Sytuacja wraca do wolnorynkowej „normy” sprzed keynesizmu – drobny biznes jest buforem chroniącym wielki kapitał. To pasuje do wizji powtórzenia Wielkiego Kryzysu lat 1929-1933.
Łukasz Marcin Jastrzębski pisze: „Ludzie są pogubieni i szukają łatwych definicji. A sytuacja jest wykorzystywana przez różnych politycznych hochsztaplerów. Ale dziwi mnie postawa kolegów, którzy oczekują pogłębionej analizy politycznej ze strony pani Basi, właścicielki zakładu fryzjerskiego, która jest zmuszona zwolnić swoje dwie pracownice. Nasze miejsce jest po stronie krzywdzonych, zwalnianych i poniżanych. Po stronie tych co mówią nie obecnemu kapitalistycznemu reżimowi. Również tych, z którymi politycznie się nie zgadzamy.”

Wyciąga z tego wniosek, że: „Ci ludzie nie czytali Hegla ani Żiżeka. I znają prędzej książki Karola Maya niż Karola Marksa. … dziwię się zdziwieniu kolegów.”

Wszystko fajnie, tylko że ci skrzywdzeni i poniżeni niekoniecznie mówią „nie” systemowi kapitalistycznemu. Należy to rozumieć, ale wystarczy tym grupom społecznym nie przypisywać roli wiodącej.

Ważne jest natomiast to, co mają w głowach działacze lewicy wychodzący poza schematyzm. Charakterystyczne dla różnej maści aktywistów, których dewizą jest „robić, nie dyskutować!”, pozostaje programowe odżegnywanie się od refleksji teoretycznej.

Drugą cechą charakterystyczną jest niepohamowana nienawiść do wszystkich, którzy chcieliby wyjść poza „zdrowy rozsądek”, prowadzący – jak naocznie widać – donikąd. Poza, oczywiście, gwałtownym protestem z niejasnym celem ponadjednostkowym. Jak widać w przywoływanych w dyskusji reportaży z protestów small biznesu

uczestnicy już w trakcie jednej akcji zaczynają sobie uświadamiać, że zwracają się z prośbą o pomoc pod chyba niewłaściwym adresem.

Pozostaje dziecięca wiara w to, że policja jest zła i że działa bez pełnomocnictwa rządu.

Z ich perspektywy sytuacja jest tym bardziej irytująca, że ludzie żądają tylko zniesienia zakazu swobodnego wykonywania swej działalności gospodarczej. Żadnych postulatów zmiany systemowej czy jakiegokolwiek innego radykalizmu. Upór władzy wydaje się im irracjonalny. Kwitną więc koncepcje, które zaprzeczają zagrożeniu epidemiologicznemu.

Gdyby gospodarka polska i globalna miały się świetnie, nic nie stałoby na przeszkodzie, aby pompować pomoc społeczną, która pomoże w przyszłości, przy napędzaniu koniunktury pokryzysowej. Ale gospodarka globalna nie ma się dobrze, a wraz z nią – gospodarka polska.
Zniesienie zakazów i ograniczeń może spowodować kolejny rzut niewydolności służby zdrowia, którą może pogłębić przewidywany kryzys. A to zawraca lewicę do punktu wyjścia, czyli do apelowania do państwa, czyli nie pozwala na wyjście poza zdroworozsądkowy ogląd „zwykłych ludzi”.

Rozwiązanie nakładających się piętrowo problemów nie jest możliwe bez refleksji teoretycznej. Istnieje wiele konkurujących ze sobą koncepcji politycznych, tak na lewicy, jak i na prawicy. Jeśli sytuacja dojrzeje do formułowania rzeczywistej alternatywy, to wybór będzie między istniejącymi koncepcjami, a przewagę będą miały te najlepiej zinstytucjonalizowane. Albo najbardziej adekwatne, ujmujące problemy najbardziej kompleksowo.

Ta dyskusja tylko dowodzi, że mamy rację. Obie strony „barykady” mogą się wykłócać bez końca, ale przecież nie w tym rzecz – jeśli patrzeć z perspektywy lewicowej. Przedsiębiorcy są grupą bardzo zróżnicowaną. Część z nich utrzymuje się ledwo, ledwo na powierzchni unikając cudem zepchnięcia do poziomu proletariatu. Miesięczne wahnięcie powoduje, że ta krucha równowaga załamuje się.

Lewica może rozumieć takie grupy społeczne, ponieważ mogą one być sprzymierzeńcem klasy robotniczej, ale nie musi się z nimi utożsamiać. Akurat te grupy są najłatwiej poświęcane w interesie kapitału. Nie ma sensu rozliczać ich tylko dlatego, że lewica nie może rozliczyć wielkiego kapitału – to zwyczajnie małostkowe.

Weźcie pod rozwagę doświadczenia Francji i protestów Żółtych Kamizelek – pat może trwać długo. Lewica nie była w stanie zaproponować nic, co by zmieniło sytuację. Nie potrafiła nawet zmienić własnej sytuacji.

Nawoływanie Bruno Drweskiego do „uczenia się od mas” odczytujemy jako w pewnym stopniu demagogiczne – nauczyć się czegoś może tylko ktoś przygotowany do tej nauki. Lewica traktuje to zalecenie jako udawanie, że utożsamiamy się z masami, że jesteśmy tabula rasa. A to tylko udawanie. A jeśli nie, to tym gorzej dla lewicy.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
17 maja 2020 r.