Lewica wybrała jako płaszczyznę konfrontacji z prawicowym konserwatyzmem sferę obyczajową, ponieważ w kwestiach społeczno-ekonomicznych opozycja natychmiast rozpada się na drobne kawałki odbijające konglomerat mniej czy bardziej sprzecznych interesów materialnych reprezentowanych grup społecznych.

A i tak pole konsensusu jest wąskie – ogólnikowo pojęta praworządność (formalno-burżuazyjna w istocie, więc lewica woli nie wnikać w szczegóły) oraz możliwość aborcji w przypadku nieodwracalnego uszkodzenia płodu.

W ten sposób ustanawia się pole walki nie interesów klasowych, ale Armageddon, gdzie Dobro walczy ze Złem wedle prawideł ustanowionych w oderwanych od przyziemnej rzeczywistości zjawisk.

Fajne jest to, że obie strony stroją się w pióra Dobra pozostawiając rolę Zła stronie przeciwnej. Oczywiście, legitymizacja utożsamienia siebie z Dobrem pozostaje arbitralnym wyborem widza, co mocno wkurza aktorów niechętnych do pozostawienia owego wyboru biernym widzom. Tymczasem sprawa jest o wiele prostsza i zrozumiała w kategoriach racjonalnych.

Strona konserwatywna obyczajowo, reprezentowana przez Kościół i rzeszę hipokrytów ciasno z nim splecioną czysto ziemskimi interesami, wywodzi swój rodowód ze średniowiecza, z epoki feudalnej, gdzie nierówność społeczna była rzeczą oczywistą i nie wpływającą na status Dobra, jakie instytucja legitymizująca ową nierówność mogła sobie przypisać. Po prostu – takie jest odwieczne, naturalne prawo boskie, które z definicji jest DOBRE.

Z tym modelem, jawnie antydemokratycznym i totalitarnym w swej istocie (brak możliwości mobilności społecznej poza wyjątkowymi przypadkami) wiąże się realny sposób zmiękczania reguł, które inaczej byłyby całkowicie nie do wytrzymania. Otóż, jak zwykle w przypadku totalitarnej instytucji, życie wymusza odstępstwa od przestrzegania surowych reguł. Odbywa się to pod hasłem, że człowiek jest ułomny i nie potrafi w pełni doskonale przestrzegać DOBRYCH z definicji praw i przykazań boskich. Jasne jest też, że klasy uprzywilejowane w większym stopniu korzystają z tej „dyspensy” czy pełnego hipokryzji usprawiedliwienia niż klasy poddane, ponieważ mają bezpośredni, egalitarny kontakt z dysponentami praw boskich na ziemi, czyli z Kościołem.

I tak, odrzucanie biblijnej sodomii (homoseksualizmu) w teorii religijnej całkowicie mija się z przyzwoleniem na nią w religijnej praktyce Kościoła. Dotyczy to również i innych grzechów, jak łamanie celibatu czy udział w politycznych rozgrywkach świeckich, nie mówiąc już o błogosławieniu narzędzi zabijania na przeróżnych, usprawiedliwianych przez Kościół wojnach i zbrojnych tłumieniach rebelii ludu, który ma dużo mniejsze możliwości skorzystania w Kościelnej łaski i dyspensy, czyli – mówiąc wprost – z patrzenia przez palce. W końcu ktoś musi świecić przykładem, w końcu na kimś Kościół musi pokazać swoją wierność boskim przykazaniom. Trudno, żeby zaczynał od siebie, skro za każdą obrazą dowolnego księcia Kościoła czai się groźba rozłamu czy schizmy, nie mówiąc już o cofnięciu subwencji, co boli jeszcze bardziej. A gołodupiec to może instytucji boskiej tylko nagwizdać.

Antytotalitarna opozycja, pałająca słusznym gniewem wobec nieludzkiego charakteru praw i zasad, przy których obstaje w sposób „niezrozumiały” Kościół, pomija milczeniem fakt, że chodzi właśnie o rozdźwięk między prawem, zasadą, a życiem codziennym, wymuszającym złagodzenie owych praw.

Rozumowanie instytucji religijnej jest takie: ludzie są grzeszni i mają grzeszne potrzeby. Homoseksualizm jest w przypadku Kościoła lepszym wyjściem niż zniesienie celibatu, ponieważ nie grozi podziałem majątku instytucji feudalnej, jaką w swej istocie pozostaje Kościół rzymskokatolicki. A rozpad materialnej bazy spójności instytucji duchowej nieuchronnie pociągnie za sobą rozpad samej duchowej instytucji. Albowiem jakoś tak jest, że nawet duchowe interesy muszą mieć solidne, materialne spoiwo, gdyż inaczej wracają tam, skąd przybyły – do niebytu.

Obstawanie Kościoła przy zasadach i prawach „boskich” (chroniących materialne interesy instytucji, ale to zauważamy tylko skromnie i mimochodem) jest formalno-prawnym zagwarantowaniem przywilejów tej instytucji. Niemniej, w opinii społecznej, owa instytucja uosabia gwarancję trwałych, solidnych, niepodlegających koniunkturalnym wahaniom, praw regulujących życie społeczne. Społeczeństwo, nie bez podstaw, obawia się, że eliminacja takich praw, jakby nie były one oparte na czystej hipokryzji, spowoduje chaos moralny, jednym słowem: „sodomię i gomorę”.

Kościół proponuje zakłamaną moralność opartą na surowych zasadach, popartych prawem boskim, i liberalne traktowanie odstępstw od tych zasad, szczególnie w przypadku klas i warstw społecznych, które mogą za swoje grzechy zapłacić brzęczącą monetą lub odrobić to pracą własną na rzecz Kościoła jako instytucji społecznej.

Rozumie się, że liberalna opozycja nie bardzo może potępiać homoseksualizm w Kościele. Może za to lać Kościół w pysk za jego obłudę. I robi to z całą, zrozumiałą satysfakcją. Niemniej, jest to tylko próżna satysfakcja, która poza chwilowym poczuciem dobrostanu, nie wnosi nic wartościowego. A to dlatego, że lewica nie chce rozumieć mechanizmów kryjących się za tymi zjawiskami. Tymczasem zrozumienie tych zjawisk daje możliwość znajdowania drogi dotarcia do ludzi, którzy z racji swego mizernego miejsca w strukturze społecznej nie bardzo widzą dla siebie możliwość skorzystania z instytucjonalnego liberalizmu instytucji Kościoła: nie mogą opłacić brzęczącą monetą dyspensy za swe grzeszne czyny. Dlatego typowe dla dołów społecznych jest nawoływanie do surowego przestrzegania zasad moralnych. To jedyna metoda, aby zmusić warstwy panujące i wyzyskujące do podlegania choćby w minimalnym stopniu normom przyzwoitości. Celem jest powściągnięcie owych warstw w ich niepohamowanej żądzy wyzysku, który następnie manifestuje się jako moralne rozprzężenie bijące po oczach biedaków opłacających swoją pracą możliwość rozpusty bogaczy.

Poza marksistami-bolszewikami i utopistami minionych stuleci, nikt nie kwestionował ładu społecznego opartego na wyzysku. Włącznie z dzisiejszymi liberałami, których tak dzielnie popierają rzekomi marksiści dzisiejsi. Dlatego klasie wyzyskiwanej pozostawało piętnowanie obłudy instytucji powołującej się na Boga-prawodawcę. Najśmieszniejsze jest to, że współcześni aktywiści liberalnych swobód zadowalają się dokładnie takimi samymi postulatami. A te okazywały się w ciągu minionych tysiącleci bezsilnymi utopiami naprzeciw świeckiej, materialnej władzy instytucji kościelnej, lekko traktującej sprawy moralne, chyba że chodziło o moralność maluczkich.

Swoista mądrość Kościoła polegała zawsze na tym, że osoby o wysokim statusie społecznym, wysokim poziomie wykształcenia, mogły grzeszyć, ale były świadome swego grzechu, swego łamania prawa boskiego. W pewnym sensie właśnie ta świadomość dawała satysfakcję mózgu, która leży u podłoża satysfakcji seksualnej, dość szybko wyczerpywalnej bez podniet towarzyszących. Elita dopuszczająca się grzechu nie zmieniała ładu społecznego opartego na rozwarstwieniu, a więc nie miała najmniejszego znaczenia z punktu widzenia boskiego ładu przewidzianego dla świata doczesnego. Grzech w Kościele nie ma znaczenia dopóki nie gorszy maluczkich budząc w nich zwątpienie co do zasadności praw boskich.

Dzisiejsza lewica nie orientuje się na pierwszą klasę społeczną, która ma materialne podstawy dla przeorganizowania sposobu wykorzystywania środków produkcji materialnego bytu, ale na ów przedkapitalistyczny lud, który usiłuje bezskutecznie nawrócić Kościół na ścisłe przestrzeganie surowych i absolutnych praw boskich, naturalnych, rzecz jasna! I tu lewica zderza się z wrogością, ponieważ ten lud traktuje z całą powagą moralne nauczanie Kościoła. Dlatego lewica pęta się pod nogami liberałów nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić.

Ta lewica proponuje ludowi styl życia warstw pasożytniczych, co skutkuje albo prostytucją ludu, albo wrogością, ponieważ ludowi, w przeciwieństwie do elity, nie wybacza się grzechów. Trudno zachować przykazania Dekalogu w sytuacji pobłażliwości dla masowego grzechu. W sytuacji pobłażliwości dla wybiórczych grup społecznych – istnieje doskonała harmonia między prawami boskimi a naturalnymi.

Wyższość moralna strony konserwatywnej wyraża się więc w tym, że wyznaje ona zasady absolutne, nie podlegające żadnym wyjątkom. Tylko tak rozumiane zasady mają bowiem boski placet. Ale w rzeczywistości społecznej, boska instytucja funkcjonująca w grzesznym świecie okazuje miłosierdzie grzesznikom, co czyni z niej instytucję wystarczająco elastyczną, by przetrwała zmiany ustrojowe i zachowała swój autorytet oparty na poważnym przyjmowaniu objawienia o istnieniu absolutnych praw boskich.

Liberalna opozycja wraz z lewicą o umysłowości Kandyda jawi się ludowi jako bestia Apokalipsy negująca absolutne prawa moralne, które z człowieka czynią człowieka, wyciągając go z poziomu zwierzęcia, jakim pozostaje, gdy niewolniczo ulega swoim prymitywnym instynktom.

Burżuazyjny naturalizm absolutyzuje instynkt jako najczystszy przejaw bezwarunkowej, zgodnej z naturą moralności o stopniu niewinności charakteryzującej tylko dzieci we wczesnym etapie rozwoju. Z drugiej strony, wszelkie instynkty, zgodnie z psychoanalizą i kulturoznawstwem, obnaża jako wytwór kultury i jej represyjności. Intelektualny tok rozumowania tej strony konfliktu jest więc w pewnym stopniu obarczony schizofrenią.

Problemy tożsamościowe przynależą do sfery kultury i organizacji życia społecznego, są podporządkowane wymogom tych instytucji, zaś natura ludzka elastycznie adaptuje się do potrzeb owych instytucji. Dokonuje się to bez przymusu, a tylko pod wpływem nieustającej, acz bardzo subtelnej presji społeczeństwa, które narzuca sztywne ramy doskonale wolnych wyborów jednostek w sferach ich najbardziej intymnych potrzeb.

I tak, ścierają się ze sobą hipokryci ze schizofrenikami.

Podobnie, jak ścierają się ze sobą poszczególne nacjonalizmy, a te wspólnie nacierają na „lewackich kosmopolitów”.

Kandyzowana lewica skacze na główkę do tego basenu nieczystości, gdzie odbywają się powyższe zapasy nie bacząc na to, że jako pomniejszego kalibru żaba nie ma najmniejszego wpływu na wynik owej walki, którą fundują nam zagrożone w swym panowaniu klasy wyzyskiwaczy. Każdy przebłysk zdrowej samoświadomości interesów klasowych byłby w stanie zagrozić ich panowaniu. Dlatego sprawą życia i śmierci jest dla nich utrzymywanie mentalnego chaosu w środowisku lewicy.

Jak na razie, robią to skutecznie.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
19 listopada 2020 r.