Nadzieje pokładane w wydarzeniach w USA wiążą się nie z iluzją dojrzałości ruchu, który się właśnie wyłonił. Liczni komentatorzy utrzymują ton wstrzemięźliwy, dostrzegają niekonsekwencje i brak politycznej dojrzałości, które ujawniają się w praktyce. Poparcie rodzi się z nadziei na rozhuśtanie nastrojów, które w jakimś momencie dojrzeją spontanicznie i przyniosą jakościową zmianę.

Swoje żądania ujawnili protestujący w Seattle. Fakt, nie porażają one potencjałem rewolucyjnym. Stanowią raczej zbiór dość pobożnych życzeń, których realizacji przeczy samo zjawisko, które owe życzenia zebrało i upubliczniło. Ni mniej, ni więcej, protestujący żądają od władz miasta i państwa, aby zajęło się urzeczywistnieniem zgłoszonych postulatów. Jak każdy ruch o charakterze utopijnym, protestujący argumentują tym, że owe postulaty są zdroworozsądkowe i oczywiste z perspektywy każdego zdrowo myślącego człowieka i konieczności wyrażającej się w takim ładzie społecznym, aby wszyscy byli zadowoleni, a przez to nie musieli uciekać się do przemocy w realizacji swych postulatów.

Jako że protesty są pokojowe, protestujący oczekują, że władze powinny ulec zdrowemu rozsądkowi, który nakazuje wybierać to, co dobre, przeciwko temu, co złe. Protestujący okupują ulice, a nawet zajęli (na krótko) posterunek policji w Seattle, domagając się zniesienia owej policji, a jednocześnie nie chcą zdać sobie sprawy z tego, że właśnie dlatego władze nie są skłonne ustąpić. Każdy protest przestaje być pokojowy z punktu widzenia klasy panującej, kiedy tylko staje się skuteczny. Pokojowy protest, z definicji, jest łatwo rozbijany przez siły porządkowe. Aby ustalić, czy protest jest, czy nie jest pokojowy, policja musi urządzać prowokacje. To jak, nomen omen, z powiedzeniem, że „dobry Murzyn to martwy Murzyn”, czy jak z procesami czarownic – dopóki czarownica nie daje się utopić, pozostaje czarownicą w oczach Inkwizycji. Dopiero jak utonie będzie to dowodem na jej niewinność.

Protesty Żółtych Kamizelek we Francji również miały ogromny potencjał buntu. To doświadczenie pokazuje, że nie trzeba wcale zdusić protestu, wystarczy go zignorować, traktując jak zwykłe chuligaństwo. Sytuacja stała się niejako groteskowa – można to nazwać „protestem à la Berdyczów”, coby brzmiało z francuska.

Zamieszki w USA są, oczywiście, mniej pokojowe, choćby z powodu amerykańskiej dumy z prawa do posiadania prywatnej broni. Niemniej, istota pozostaje taka sama – z bronią czy bez, żywiołowe masy mogą co najwyżej działać na jednostki reprezentujące władzę, ale nie na sam system władzy. Co więcej, pozostała, nie ukrywajmy, większość społeczeństwa bynajmniej nie przestanie liczyć na policję, że ta upilnuje stęchłego i przegniłego porządku.

W sposób całkowicie komiczny, wyrywające się spod uroku establishmentu, żywiołowe, młodociane społeczności naśladują działania establishmentowe – tyle że zamiast głosowaniem chcą wymusić reformy systemu presją jakiejś przemocy.

Jeśli chodzi o lewicę antysystemową (wahamy się, by użyć pojęcia – rewolucyjną), to upatruje ona swojej szansy w tej właśnie niedojrzałości „mas”, których słusznym gniewem chciałaby pokierować w słusznym kierunku. Ale jak to zrobić, jeśli pretendenci do roli przywódców są nie mniej infantylni od swoich niedoszłych owieczek?

Oczywiście, każda rewolucja musi mieć jakieś ognisko zapalne, jakieś podłoże, aby rozniecić iskrę, z której rozgorzeje płomień. Cały szkopuł w tym, że – odmiennie niż w czasach Lenina – „nie ma takiej partii”. Punktem honoru dla lewicy od jakiegoś pół wieku jest wielbienie „spontaneizmu” i fałszywe zachwyty nad żywiołowością mas. Samokastracja nie jest wcale mniej kastrująca niż kastracja z cudzych rąk.

Jeżeli rewolucja rosyjska osiągnęła sukces mimo balastu „poputczików”, których interesowały niemal wyłącznie artystyczne – jak byśmy dziś powiedzieli – projekty polegające na kreśleniu programów wyzwolenia seksualnego (skąd my to znamy?) czy innych form działania kreatywnego, to dlatego, że to poputczicy żerowali na ruchu robotniczym, a nie odwrotnie – przywódcy „robotniczy” we wrogiej opozycji do klasy robotniczej, usiłujący żerować na tzw. nowych ruchach społecznych, zrodzonych z kapitalistycznej prosperity.

Czarny protest w USA nie był zrośnięty z amerykańskim ruchem robotniczym, na co składało się wiele przyczyn, w tym specyfika owego ruchu robotniczego. Nie wolno go idealizować ani zamykać oczu na jego nierzadki rasizm. Obiektywnie jednak klasa robotnicza oraz jej czarny segment mają wspólne interesy. Czarnej ludności USA nie poprawi się w społeczeństwie klasowym. Bez zmiany systemu społeczno-gospodarczego będziemy mieli tylko rywalizację obu grup społecznych, w której rolę arbitra będzie odgrywała postępowa lewica proponująca klasie robotniczej dobrowolne ustąpienie z przywilejów na rzecz bardziej pokrzywdzonych, bardziej wyzyskiwanych nie tylko ekonomicznie, ale i genderowo oraz etnicznie.

Najlepszym rozwiązaniem byłoby, rzecz jasna, gdyby ze swych przywilejów (i stanu posiadania) zrezygnowali sami kapitaliści, a szczególnie drobni przedsiębiorcy, którzy dla sprostania wymaganiom systemu muszą dokręcać śruby swoim pracownikom. Nie to, co korporacje, których zatrudnieni wiedzą dla jakiego szmalu znoszą to wszystko i dadzą się pokroić za utrzymanie wysysającego ich systemu.

Oczywiście, kiedy już minie im okres młodzieńczego buntu i zaliczą efektywny „długi marsz przez instytucje”.

Doprawdy, nie jest problemem to, że „masy” ulegają swoim złudzeniom. Nie może być inaczej. Jeżeli jednak za uświadomione polityczne elity lewicowe uważa się ludzi, którzy upajają się złudzeniami utrzymując się w fałszywym przekonaniu, że na fali powszechnego infantylizmu tzw. Nowej Lewicy nie stracili busoli politycznej, to dopiero mamy problem.

Lewica najpierw utrzymuje, że reprezentuje 99% wyzyskiwanego społeczeństwa i grozi każdemu, kto śmiałby zamachnąć się na jedność owych 99%, po to, aby w momencie jakiegoś ruchu (całkowicie wewnątrzsystemowego, jak większość ruchów tzw. obywatelskich w Europie) agresywnie odciąć się od części, wcale niemałej, tego społeczeństwa. Jeszcze wcześniej lewica zdołała się odciąć od klasy robotniczej – ideowo, ponieważ ta zdradziła nomenklaturę „realsocjalizmu”, oraz pragmatycznie – ponieważ wspiera Ciemnogród. W ten sposób lewica, niczym salami we własnej osobie, odcięła sobie to i owo, a teraz dziwi się, że śpiewa falsetem.

Kiedy Marks tworzył swoją wizję ruchu robotniczego, miał przeciwko sobie wszystkich tych, którzy – niczym współczesna lewica – postrzegali sprzeczności jasne i proste jak drut, leżące na powierzchni i kłujące w oczy. Dobrzy przeciwko złym, zwolennicy wolności przeciwko autorytarnym, samozwańczym liderom nie mającym oparcia we własnoręcznie zbudowanym ruchu i żerującym na „cudzym” dorobku liberalno-demokratycznego pokolenia postburżuazyjnej wizji równości, wolności i braterstwa, uświęconego pożarami Wiosny Ludów stwarzającej nacjonalistycznych przywódców młodych narodów, znoszących różnice klasowe w obliczu jedności narodu.

Nie jest prawdą, jakoby radykalna lewica nie dostrzegała słabości wydarzeń w USA. Już zniechęcające doświadczenie Żółtych Kamizelek mogło posłużyć za kubeł zimnej wody na rozpalone głowy. Nie liczymy na to, że radykalna lewica przyzna się do błędów przy okazji entuzjazmu dla „kolorowych rewolucji” i tym podobnych wydarzeń, które – ku ich naiwnemu zdziwieniu – doprowadziły do sytuacji odwrotnej do oczekiwanej i, co więcej, do dalszej utraty pozycji owej lewicy.

Trudno jednak, aby mini-masowe partie stworzone na bazie „szerokich i najszerszych sojuszy”, wyciągały wnioski z tych doświadczeń. Są one przymuszane do galwanizowanego entuzjazmu przez poczucie rywalizacji między sobą, rywalizacji o to, która z owych megalomańskich grupek utrzyma kontakt z „masami” i wykasuje konkurentów w ramach sloganu, że „nie ma wrogów na lewicy”, „w jedności siła” i tym podobne banialuki, w które wierzą może nowi adepci przez pierwsze pół roku członkostwa.

Lewica ma jednak nadzieję, że przykład USA może rzucić iskrę (patrz:)

która stworzy szansę w jakimś innym obszarze czy kraju. O ile jednak w Polsce doświadczenie uczy, że radykalna lewica zawsze masowo kończy w ogonie orszaku liberalnego nurtu centro-prawicy, o tyle w Rosji możemy się spodziewać, że iskra może wywołać bratobójczą walkę na lewicy. Tam jest ona bowiem bardziej różnorodna, mimo postępującego konformizmu wzorowanego na zachodniej lewicy. Pośród sił, które przyznają się do lewicy, mamy nurty cechujące się nieprzejednanymi sprzecznościami, uniemożliwiającymi kompromis. Niezależnie od złożoności sytuacji w Rosji, na rosyjskiej lewicy, ta arena wydaje się bardziej obiecująca niż to, co się dzieje w Stanach. Z tego powodu, że wydarzenia w Rosji mają szansę ukazać prawdziwe pęknięcia. W USA natomiast mamy rozgrywkę wewnątrzestablishmentową, walkę o to, która strona lepiej ochroni interesy kapitału. Wygrana przeciwników Trumpa zjednoczy lewicę w opozycji do rodzimego Ciemnogrodu. Socjalizm młodzieży amerykańskiej to socjalizm Bernie Sandersa. Mimo udawanej pokory wobec żywiołowości, biała klasa średnia wykorzystuje sytuację czarnej mniejszości, aby uzasadnić swoje postulaty, uczynić je wiarygodnymi, bo zakorzenionymi w spontanicznych odczuciach ludności, a faktycznie, aby uzasadnić pretensje Partii Demokratycznej do rządzenia w nadziei, że ta partia będzie starała się przywrócić złote lata kapitalistycznej prosperity osadzonej na hegemonicznej pozycji USA w świecie.

Autorytaryzm polityki Trumpa na arenie wewnętrznej wynika z zachwiania, a może nawet utraty przez USA niekwestionowanej pozycji światowego żandarma. Trump odziedziczył po swych republikańskich poprzednikach, inteligentnych inaczej, sytuację nie do pozazdroszczenia polegającą na pyrrusowym zwycięstwie świata Zachodu nad uosabiającym wszelkie zło „komunizmem”. Ucieleśniane przezeń pryncypia ideologiczne każą mu wierzyć, że wielkość Ameryki wynika z jej wewnętrznych cnót, a nie z ogrywania konkurencji i bezwzględnego niszczenia wrogów. Demokraci nie podzielają tego optymizmu. Wiedzą swoje. Dla nich polityka Trumpa jest samobójstwem dla kraju. Nie oni się prosili o prostackie i dość naiwne likwidowanie malowanego stracha na wróble, jakim był tzw. obóz socjalistyczny, a tak naprawdę, to kura znosząca złote jajka, która zapewniła kapitalizmowi niemal stulecie trwania, a które właśnie się skończyło 30 lat temu.

Trudno jednak nie zauważyć, którą opcję mogą popierać ludzie, dla których nie ma znaczenia sięganie po cudze, kiedy wydaje im się, że mogliby spokojnie żyć i pracować na swoim. Jakby wyśpiewał klasyk rosyjskiego romansu: skażycie, poruczik Galicyn, zaczem nam czużaja zemlja?

Obie opcje są równie utopijne i ułudne. Jednak strona Ciemnogrodu wskazuje na prawdziwy problem, który strona konkurencyjna usiłuje zamaskować frazesem o wolności i demokracji – problem ekonomiczny. Problem ekonomiczny jest też fundamentem koncepcji marksowskiej. Nie chodzi o to, aby przyjmować rozwiązanie akceptowalne dla tzw. zdrowego rozsądku. Ale należy mu znaleźć właściwe rozwiązanie, na gruncie teorii. Druga strona – światła i progresywna niczym soczewki okularów – natomiast robi wszystko, aby zasadniczą kwestię zakłamać i ukryć.

Dlatego nowoczesna lewica lgnie do niej niczym do miodu.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
15 czerwca 2020 r.