Z wykładu Tomasza R. Wiśniewskiego dowiedzieliśmy się, że marksizm kulturowy został wymyślony przez amerykańskich neokonserwatystów jako udana próba dyskredytacji marksizmu. Oczywiście, sprawa nie jest tak prosta, jak by się zdawało na pierwszy rzut oka. Jak przyznaje Wiśniewski, u podłoża koncepcji, która dała w efekcie pojawienie się tzw. marksizmu kulturowego, leżały poglądy i koncepcje tzw. Szkoły Frankfurckiej. Istotnie, przedstawiciele tej szkoły zwracali uwagę na kwestie kulturowe, którymi uzupełniali klasyczną teorię marksizmu jako że ta, jak w pełni podziela ów pogląd TRW, wymagała takiego uzupełnienia, które czyniło ją bardziej przystającą do realiów czasów po-Marksowskich.

Czy istnieje „marksizm kulturowy”?

Jednocześnie, wbrew zamiarom „frankfurtczyków”, późniejsza koncepcja, która stała się desygnatem pojęcia „marksizm kulturowy”, pozbawiła marksizm jego zasadniczych, konstytutywnych elementów, które czyniły z niej narzędzie skutecznej krytyki systemu kapitalistycznego. Pojęcie walki klas czy wyzysku świata pracy, a więc cały wymiar ekonomiczny zjawiska, zostały zarzucone. Zamiast więc uzupełniać marksizm, „marksizm kulturowy” zastąpił go popkulturową wersją komiksowej kontestacji, w której zamiast walki klasowej zaczęto się posługiwać narzędziami lingwistycznymi, aby zmieniać rzeczywistość tak usilnie, aby wszystko pozostało po staremu.

Zamiast walczyć, np. o zniesienie rasizmu, zaczęto zadowalać się nie stygmatyzowaniem ludzi ze względu na kolor skóry czy obalaniem (krótkotrwałym zresztą) pomników Krzysztofa Kolumba.

Wszystko to brzmi ładnie, niemniej…

Jeżeli, jak chce TRW i intelektualiści ze Szkoły Frankfurckiej, marksizm wymagał uaktualnienia już na początku XX w., w momencie, kiedy trwała ostra walka komunistycznego ruchu robotniczego, mająca jeszcze wówczas szansę na zniesienie systemu kapitalistycznego i to uaktualnienie przenosiło nacisk z walki klasowej robotników na walki różnych odłamów drobnomieszczaństwa, to działanie to nie miało charakteru obojętnego. Abstrahujemy już od faktu, że Marks całe życie zmagał się z przedstawicielami ruchu liberalno-demokratycznego, który był niejako prekursorski dla progresywistów różnej maści, a więc i dla „marksizmu kulturowego”. Zasadnicze znaczenie dla rozpatrzenia kwestii ma to, czy faktycznie teoria Marksa wymagała uaktualnienia w duchu I rewizjonizmu Bernsteina.

Teoretycznie, uzupełnienie marksizmu przez zwrócenie uwagi na czynniki kulturowe i psychologiczne, mające ogromne znaczenie w życiu społecznym, nie powinno zagrażać integralności marksizmu. Jednak z punktu widzenia Marksa, który – jak zauważa słusznie TRW oraz jego frankfurtcy idole – dziedzictwo oświeceniowe nie wymagało odrzucenia. Racjonalistyczna krytyka społeczeństwa arystokratycznego i nierówności między ludźmi nie musiała zostać zakończona na stwierdzeniu, że najlepszym z możliwych światów jest świat mieszczański. Przetarcie ścieżki racjonalnej krytyki społecznej otwiera drogę do stałego rozwijania owej krytyki i czynienia jej coraz bardziej przenikliwą.

Jednocześnie, dopiero społeczeństwo kapitalistyczne doprowadziło do ostatecznej perfekcji świat, w którym wszystko mogło zostać i faktycznie zostało skomercjalizowane. Z tym, że fakt owej komercjalizacji nie był bezwarunkowo przyjmowany przez klasy poddane wyzyskowi – w  przeciwieństwie do świata mieszczańskiego i drobnomieszczańskiego, który przechodził skuteczny trening nowego funkcjonowania w ramach kształtującego się mieszczańskiego społeczeństwa od dużo dłuższego czasu.

W sumie, świat kapitalistycznego wyzysku był dla proletariatu (zmarginalizowanych elementów pauperyzujących się klas i grup społecznych przedkapitalistycznych, stanowiących zaczyn klasy robotniczej) obcą, sztuczną częścią ich życia, a nie istotą i pryzmatem, przez który postrzega się świat. Inaczej niż w przypadku drobnomieszczaństwa, które było dziedzicznym beneficjentem systemu, nie znajdującym się wewnątrz mechanizmu kapitalistycznego sposobu produkcji, a więc nie rozumiejącym owego mechanizmu. W konsekwencji, drobnomieszczaństwo nie mogło w żadnym momencie wydostać się z oparów fałszywej świadomości, ponieważ nie było czynną stroną kapitalistycznego sposobu produkcji, napędzającego system.

Chcemy przez to powiedzieć, że w przeciwieństwie do drobnomieszczaństwa, które było głównie konfrontowane z ideologicznymi, tradycjonalistycznymi i innymi przytłaczającymi formami fałszywej świadomości, proletariat, a następnie klasa robotnicza, nie miał problemu z mgłą zaciemniającą percepcję antagonizmu klasowego.

Ale też z tego właśnie powodu, klasa robotnicza nie miała problemu z burżuazyjną tradycją kulturową, która tak mocno ciążyła drobnomieszczaństwu i ucieleśniała całokształt poczucia alienacji i zniewolenia. Gdyby ktoś miał wątpliwości co do powyższego, to powołamy się na empiryczny dowód wprost, czyli do faktu, że nie tylko w I połowie XX w. klasa robotnicza wydawała się drobnomieszczaństwu beznadziejnie niefrasobliwa pod względem swej fascynacji kulturą burżuazyjną, ale wręcz w czasach nam współczesnych jeszcze klasa robotnicza wykazuje przywiązanie do tradycyjnych wartości burżuazyjnych. Może nawet ściślej byłoby powiedzieć, że do wartości, które obyczajowość burżuazyjna w swej logicznej ewolucji zanegowała, a może tylko przezwyciężyła relikty obyczajowości prekapitalistycznej.

Rodzi się bowiem wielkie pytanie o to, czy kultura i obyczajowość tego, co nazywamy – słusznie bądź niesłusznie – „marksizmem kulturowym” jest tak naprawdę logicznym efektem naturalnej ewolucji moralności mieszczańskiej, która „ludowy” rygoryzm prekapitalistyczny przezwyciężyła w ramach rozwijania racjonalistycznej krytyki ograniczeń wynikających z konwencji. Oświeceniowy racjonalizm odwoływał się do natury jako arbitra między sztywnymi normami społecznymi, kulturowymi, a wodzonymi popędami, którym społeczeństwo nałożyło kaganiec. Nie ma nic dziwnego w tym, że społeczeństwo mieszczańskie, z jednej strony, dążyło do utrzymania surowego rygoryzmu w kwestiach obyczajowych, ale z drugiej – im było sztywniejsze, tym mocniej było rozsadzane przez wewnętrzne ciśnienie.

Paradoksalnie, proletariat, a następnie klasa robotnicza, nie odczuwała tego ciśnienia w swej całości, ponieważ ramy obyczajowe były tam mniej restrykcyjne. Wynikało to, oczywiście, z niemal całkowitego braku poszanowania dla godności ludzkiej proletariusza i pewnej samopogardy ludzi, którzy znają niską cenę swego życia. Normy obyczajowe nie będąc tak restrykcyjnymi, nie stanowiły takiego tabu, zaś ich przekraczanie nie było żadnym wyczynem śmiałka – było normą życia na dnie społecznym.

Frankfurckie drobnomieszczaństwo, podobnie jak cała ta drobnomieszczańska zbieranina okołoliterackich poputczików ruchu robotniczego, odkrywało atrakcyjność ruchu robotniczego jako okazję do kontestacji społeczeństwa mieszczańskiego, a nie kapitalistycznego sposobu produkcji.

Trudno nie zauważyć pewnej lekkiej ewolucji poglądów TRW, czy może raczej pewnego miarkowania się, wręcz ostrożności w radykalizmie drobnomieszczańskiej rewolucyjności. Ze szkodą dla spójności poglądów.

Jeżeli bowiem rewizjonizm klasycznego marksizmu dokładnie polega na odmowie podmiotowości historycznej klasie robotniczej – bo kontestować kapitalizm można też z pozycji obyczajowości, jeżeli odrzuca się Marksowską teorię wartości opartą na pracy, która nie istnieje bez pojęcia pracy produkcyjnej, to „uzupełnienie” marksizmu o Szkołę Frankfurcką przestaje być uzupełnieniem i staje się tym, czym jest w istocie – jego negacją.

Nie zaprzeczamy, że świat się zmienił przez ostanie 150 lat. Niemniej, jeśli poważnie traktować Marksa, to historia walk klasowych przewija się w dziejach ludzkości zawsze i niezmiennie wedle linii podziału na tych, którzy dostarczają środków do materialnego przetrwania, i tych, którzy ich wyzyskują. Nikomu nie przychodzi do głowy, że „rewolucja obyczajowa” rzymskiej arystokracji w starożytnym Rzymie wyzwoliła niewolników. Są nawet tacy, co twierdzą, że rozpad jak najbardziej klasowej cywilizacji rzymskiej wiązał się z nastaniem ery rygoryzmu obyczajowego i ukrócenia rozpasania przez nową religię chrześcijańską, bynajmniej nie liberalną pod tym względem.

Trudno zresztą powiedzieć, żeby odrzucenie tabu seksualnych czy odwrotnie, narzucenie rygoryzmu, miało jakiś wpływ na zniesienie społeczeństwa opartego na wyzysku klasowym. Tak jedno, jak i drugie prowadziło do modyfikacji, a nawet zastąpienia jednego społeczeństwa klasowego przez inne. Ani jedno, ani drugie nie rozwiązywało ekonomicznych problemów klasy bezpośrednich producentów, wyzyskiwanych przez klasę panującą. Dlaczego miałoby tak być w przypadku kapitalizmu?

Ale przecież – wedle TRW – nie chodzi o zaprzestanie walki klasowej. Problem w tym, że od czasu rewizjonistów marksizmu, do których należy i Szkoła Frankfurcka, postulat wyzwolenia przeniósł się na inne grupy społeczne. Klasa robotnicza jest drugą po chłopstwie klasą bezpośrednich producentów zaangażowanych w produkcję materialnego bogactwa dającego społeczeństwu możliwości rozwoju. Antagonizm klasowy dotyczy właśnie tego obszaru życia społecznego. Pod tym względem marksizm jest koncepcją zawężającą. Całkowicie odwrotnie do projektu Szkoły Frankfurckiej i rewizjonizmu, które to koncepcje usiłują rozszerzyć maksymalnie pole owego antagonizmu i przenieść go na wszystkie możliwe płaszczyzny relacji społecznych.

Kapitalizm nie jest pierwszym systemem klasowym. Wedle Marksa ma szanse, aby być ostatnim. Też byśmy tego chcieli.

Jest wiele niesprawiedliwości i nieprawidłowości poza sferą antagonizmu klasowego. Specyficzne dla kapitalizmu jest komercjalizowanie wszystkich sfer życia jednostki. Od sfery seksualnej po sferę rozwoju intelektualnego. Znosząc kapitalizm znosimy specyficzne formy alienacji owych sfer. Sprzeczności jednak pozostają. W społeczeństwie nieklasowym nie mają jednak mocy trwałego upośledzania sytuacji danej jednostki. Samego ustania sprzeczności nie ma możliwości wymusić na rzeczywistości, która ma charakter niezbywalnie dialektyczny.

Chyba zasadniczym błędem krytyków oświeceniowego racjonalizmu pozostaje to, że usiłują mimo wszystko zracjonalizować podejście do niezbędnego ich zdaniem wprowadzenia elementu irracjonalizmu, emocjonalności, spontaniczności itd. Skoro walka klas ma się odbywać w paradygmacie naukowej teorii (co narzuca marksizm), to nie ma innej możliwości. Jest to jednocześnie sprzeczność sama w sobie owej koncepcji. Dialektyka jest bowiem niewypowiedziana, bo nie sposób powiedzieć A i nie-A jednocześnie. Wypowiedziana przestaje być dialektyką i staje się sama równie sztywną ramą i ograniczeniem jak to zło, które usiłowała przezwyciężyć.

Można naukowo analizować mechanizmy, które są mniej lub bardziej udanymi efektami racjonalnych działań jednostek i które składają się na procesy społeczne. Takimi procesami są walki klasowe, ponieważ mamy po obu stronach racjonalne motywy i działania. Oszczędność jest tu złotym podejściem metodologicznym.

Zostaje nam jeszcze kwestia odwiecznego przedmiotu sporu. Czy klasa robotnicza nie jest przeżytkiem? Czy odwoływanie się do niej ma sens w XXI w.? Pisaliśmy już wyżej – chodzi o klasę produkcyjną, ponieważ podstawą rozwoju społeczeństwa jest materialne bogactwo. Trzeba mieć co jeść, aby móc dokonywać wymiany wzajemnych usług – mówiąc najbardziej skrótowo.

Nie wdając się jakieś subtelne rozważania filozoficzne (to innym razem, ale nie ulegajmy pokusom), można już dziś powoływać się na trywialną rzeczywistość. Kryzys, jaki powoli, acz nieuchronnie, rozwija się w UE uświadamia elitom rządzącym, że pozbawienie się przemysłu było zasadniczym błędem. Lewica wychowana na postmodernistycznych i postmarksistowskich bzdetach wciąż upiera się przy postulowaniu sprawiedliwego podziału kosztem bogaczy i wielkiego kapitału. Nie bierze pod uwagę, że bogactwo klasy panującej to przede wszystkim prawa własności do materialnych czynników produkcji (ziemia i to co w niej się znajduje). Tego nie na da się podzielić, bo to byłoby uspołecznienie środków produkcji. Przy wynikającym z dezindustrializacji braku podstawowych dóbr zaspokajających codzienne potrzeby podział pieniędzy miałby jako skutek wyłącznie galopującą inflację i sytuację społeczną jak w Republice Weimarskiej.

Nieoczekiwany (przez lewicę) wzrost suwerenistycznych ambicji krajów nowouprzemysłowionych i rozpaczliwa sytuacja Europy stanowi argument rozstrzygający na rzecz tego, że brak własnej klasy robotniczej i przemysłu nie jest modelem przyszłości, ale modelem upadku. Całkowicie mija się więc z rzeczywistością analiza TRW, który tych zjawisk nie dostrzega, pozostając ślepy na to, co się dzieje nie tylko w Azji, ale i na kontynencie afrykańskim.

Należałoby też skorygować ujawnione w trakcie niemal 2-godzinnej dyskusji dość ekscentryczne poglądy dotyczące roli rewolucyjnej awangardy i jej relacji z klasą robotniczą. Wbrew przedstawionej opinii, rola awangardy czy partii rewolucyjnej nie polega na zagrzewaniu robotników do walki, w tym do walki o zdobycze reformistyczne, do której to walki robotnicy nie ruszą sami z siebie, a tylko jeśli im wskaże palcem taką ewentualność jakiś samokreowany lider związkowy czy inny. Zadaniem awangardy jest i pozostaje zrozumienie sytuacji aktualnej i zadbanie o to, aby nawet najzaciętsza walka nie umarła śmiercią naturalną z tego tylko powodu, że zostały źle określone czynniki strategiczne.

Dzisiejsza walka, jakże imponująca, świata pracy we Francji i nie tylko, rodząca ponadnarodową solidarność w innych krajach, zakończy się fiaskiem, jeśli walczący nie zrozumieją, że gra nie toczy się o podział, ale o produkcję i jej organizację. W tym względzie nie można liczyć na lewicę. A jeśli z marksizmu pozostał już tylko „marksizm kulturowy” jako wyraz współczesności tego nurtu teoretycznego – jak padło w dyskusji – to nawet na marksistów liczyć się nie da. Szczególnie, jeśli upadek marksizmu zaznacza się nie tylko w Polsce.

We Francji przynajmniej część analityków i intelektualistów odkrywa na nowo Marksa, nie zdając sobie z tego sprawy, krytykując burżuazyjną metodologię ekonomii. Wciąż brakuje elementu decydującego o możliwości zmiany systemu, czyli podmiotu walki klasowej, nie tylko społecznej. Ale sądząc po szybkości, z jaką sytuacja się rozwija, to tylko kwestia czasu.

*

Swoją drogą, zapewnienia TRW, że „frankfurtczycy” w żaden sposób nie mieli do czynienia z CIA nie wydają się poważne. Przybywanie w latach 30. i 40. ubiegłego wieku do Ameryki imigrantów z Niemiec hitlerowskich trudno traktować jako neutralną wycieczkę turystyczną. Szczególnie w przypadku ludzi znanych z sympatii lewicowych, ba, marksistowskich. Nie sposób też zamykać oczu na fakt, że wielu spośród tych imigrantów zasiliło szeregi amerykańskiej sowietologii, dyscypliny wybitnie zideologizowanej. Nie mówiąc już nic o tym, że była to baza późniejszego neokonserwatyzmu, tak krytykowanego przez Tomasza R. Wiśniewskiego.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
15 kwietnia 2023 r.