Dostrzegamy już pierwsze jaskółki odradzania się myśli teoretycznej na lewicy. Jak tak dalej pójdzie, to kapitał zadrży w posadach. Otóż, Filip Ilkowski, na facebooku (8 czerwca 2021 r.) wylał swoje oburzenie pomysłem „moratorium migracyjnego” zgłoszonego przez Rafała Wosia. Oburzenie płynie z oczywistej oczywistości:

„… 1) większość migracji ma charakter wewnętrzny, zwykle ku lokalnym metropoliom, gdzie o pracę jest łatwiej i zarabia się lepiej (…), 2) migracje nie wpływają ani na poziom bezrobocia, ani na przeciętny poziom płac – oba nie zależą bowiem od liczby ludności w danym miejscu, ale od stanu gospodarki (…)”.

Wszystko proste jak drut. Tak łatwo można przezwyciężać sprzeczności kapitalizmu, tylko należy kierować się jego własną logiką wolnorynkową, a mianowicie wolnym przepływem kapitału i siły roboczej. Tą właśnie logiką kierowała się radykalna lewica posttrockistowska, kiedy popierała prokapitalistyczną (sorry, prodemokratyczną, a więc prowolnościową) transformację w Polsce lat 90-tych. Po prostu kapitaliści zostali oszukani i wykorzystani przez konserwatywne, profaszystowskie siły antygejowskie, które przejęły władzę polityczną i dlatego należy je zwalczać.

Jak na profesora uniwersytetu, Filip Ilkowski rozumuje nieco zbyt prosto, by nie rzec – prostacko. Po pierwsze, ruch Żółtych Kamizelek chyba nam trochę przybliżył obraz sielanki, którą przeżywa francuska prowincja po zastosowaniu recepty propagowanej dla Polski przez Filipa. Po drugie, jak by nie patrzył, stary Marks okazał się gorszym marksistą od Ilkowskiego, kiedy odsłaniał chytrość kapitalistów, którzy używali zagranicznej siły roboczej dla celów łamania walki strajkowej we własnym kraju, nie wspominając już o roli, jaką Marks przypisywał rezerwowej armii pracy.

Niemniej, Filip Ilkowski ma w jednym absolutną rację: fundamentalnie rzecz biorąc, poziom płac (i nie tylko) faktycznie zależy od stanu gospodarki.

I tu mamy crème de la crème lewicowej myśli teoretycznej.

Nowoczesna lewica nie przyjmuje do wiadomości jakichś dziaderskich bredni o strukturalnym kryzysie starczego kapitalizmu. Fundamentem nowolewicowej myśli teoretycznej jest najgłębsze przekonanie o doskonałym funkcjonowaniu gospodarczym świata. Może to się na pierwszy rzut oka wydawać paradoksem, ponieważ lewica wciąż pomstuje przeciwko kapitalizmowi i kapitalistom. Ale przy bliższym oglądzie zauważamy, że dla lewicy nie ma problemu prosperowania gospodarki globalnej, która nadal generuje nadwyżki wartości. Te jednak są zawłaszczane przez pazernych kapitalistów i dlatego większość społeczeństwa cierpi niedostatek.

Rozumowanie nowej lewicy opiera się bowiem na jakże słusznym, marksistowskim założeniu, że wszelką wartość generuje praca żywa. W epoce Marksa, praca była utożsamiana z pracą w sferze produkcji materialnej, dostarczającej dóbr niezbędnych dla podtrzymania życia i reprodukcji fizycznego bytu społeczeństwa. Marks pisał, że dopiero na bazie zabezpieczenia elementarnych potrzeb materialnych może się rozwijać kulturowa, cywilizacyjna nadbudowa. Wraz z rozwojem usług nieprodukcyjnych i objęciem kapitalistycznym (nie tylko feudalnym) wyzyskiem różnych rodzajów prac, które wcześniej należały do obowiązków domowej służby (sprzątanie, gotowanie, opieka nad dziećmi, obsługa rozrywek towarzyskich itp.), pojęcie pracy w kapitalizmie utraciło swe produkcyjne znaczenie. Jeśli pracą jest wszelki wydatek energii, to nie ma nic, czego nie można by do tej kategorii przypisać. Burżuazyjna lewica przyjęła burżuazyjną perspektywę: znaturalizowała czysto kapitalistyczne kategorie społeczne nadając im sens naturalnego podziału pracy. Przy okazji (i o to właśnie chodziło) umożliwiła wycenę każdego rodzaju wydatku energii zamieniając relacje międzyludzkie w relacje wyzysku, ponieważ wydatkowanie energii w ramach gospodarstwa domowego z założenia nie podlega wycenie. Jest bowiem realizacją dążeń jednostki ludzkiej, które wiążą się z innymi ludźmi.

Marks uważał, że praca wkładana w podtrzymanie materialnej bazy życia społecznego jest obiektywnym przymusem wynikającym z naszego osadzenia w świecie przyrody. Jest to trud, przymus, który tylko w społeczeństwie jedne grupy społeczne mogą przerzucić na barki innych (tylko w społeczeństwie – z jego prawami własności – można umrzeć z głodu, kiedy wkoło mamy pod dostatkiem dóbr). Inne rodzaje prac, przede wszystkim praca umysłowa, są pracami rozwijającymi kreatywność osobniczą. A więc są przywilejem, a nie trudem.

Społeczeństwo burżuazyjne, gdzie skomercjalizowaniu uległo wszystko włącznie z czcią i sumieniem (znowu Marks!), wszystkie te przejawy aktywności zyskały pieniężną wycenę. System gospodarczy jest zbudowany piętrowo. U podstawy leży działalność produkcyjna, będąca przymusem fizycznym w naszych stosunkach z przyrodą. Na tej podstawie jest nadbudowana sfera działalności, która w kapitalizmie dopiero uzyskała status pracy jako takiej. Kapitał działający w sferze nadbudowy czerpie środki z przejmowania wartości dodatkowej wytworzonej w sferze produkcji materialnej. Służący przestał być „domownikiem”, a stał się niezależnym obywatelem, którego prywatnym losem nie interesuje się nabywca jego usług. Przejmowanie wartości dodatkowej przez sferę nieprodukcyjną wymaga zatrudnienia siły roboczej, która podlega „normalnemu” kapitalistycznemu wyzyskowi i służy uzasadnieniu przejmowania owej nadwyżki wartości. Natomiast sama nie potrafi wytwarzać nowej wartości, która by zastąpiła produkcję w sferze materialnej. Obrót środkami finansowymi w sferze nadbudowy jest ograniczony możliwościami generowania wartości dodatkowej w sferze produkcyjnej.

W ostatecznym bowiem rozrachunku, sprzedaż siły roboczej także w sferze usług nieprodukcyjnych służy pozyskiwaniu środków do materialnego przeżycia ludzi w niej zatrudnionych. Dlatego rozrost tej sfery jest uzależniony od stanu sfery produkcji materialnej. I to właśnie oznacza stwierdzenie, które przytoczył Ilkowski: poziom płac (a więc zdolność społeczeństwa do przeżycia) zależy od stanu gospodarki.

Silna gospodarka, oparta na silnej bazie produkcyjnej, jest w stanie rozwijać także i sferę produkcji oraz usług niematerialnych. W sytuacji kryzysowej, taka gospodarka jest w stanie przetrwać konkurencję z innymi gospodarkami. Reindustrializacja, którą obserwujemy jako proces przyspieszony i nieco chaotyczny, jest wiele mówiąca. Oczywiście, kraje, które mają rozwiniętą myśl i technologię, mogą dyktować swoje ceny, jeśli jest popyt na ową myśl. Kraje „bloku wschodniego” mogły się długo opierać rywalizacji kapitalistycznej, ponieważ miały bazę produkcyjną. Po transformacji straciły bazę, ale nie zyskały potencjału myśli technologicznej. Dlatego są dziś bezbronne wobec konkurencji.

Tymczasem lewica rozumuje całkiem inaczej: stan gospodarki musi być świetny w każdym momencie, ponieważ wartość dodatkowa jest tworzona przez każdy rodzaj pracy, a każda praca przynosząca zysk kapitaliście jest pracą produkcyjną. Gdyby tylko zmusić kapitał do podzielenia się zyskiem, to nie byłoby potrzeby zarzynania kury znoszącej złote jajka. Na tej wszak koncepcji opierała się ideologia „socjalnego kapitalizmu”, której radykalna lewica nie przezwyciężyła po dziś dzień.

Cofnijmy się nieco do tego, co powiedzieliśmy ciut wyżej: sfera usług utraciła zatęchłe i uwłaczające godności miejsce „domownika”, ale zyskała wolność osobistą. Drobnomieszczaństwo ma swoją idée fixe: zrobić tak, aby odzyskać status „domownika”, czyli odzyskać ochronę i opiekę, ale bez utraty wolności osobistej. Taką możliwość obiecuje państwo.

Państwo przejmuje funkcję „rodziny”, natomiast jednostka pozostaje osobiście wolna, otrzymując za swoje usługi zapłatę, która tę wolność przypieczętowuje. Dlatego też lewica, pozornie nielogicznie, domaga się od państwa, aby to ono płaciło gospodyni domowej, a nie mąż, co byłoby bardziej logiczne, skoro to mąż jest tu „kapitalistą-wyzyskiwaczem” siły roboczej swojej żony. Ale nie doszukujcie się logiki w rozumowaniu całkowicie obcym wszelkiej logice.

Państwo, jak rodzina, może ulegać przemianom. Dzieci zyskują więcej praw, rodzice stają się mniej autorytatywni. Na tym koncentruje się uwaga współczesnej lewicy. Powtórzmy, gospodarka jest OK, tylko należy wymusić od rodziców większe kieszonkowe.

*

Pozornie odmienną, ale jednak taką samą logiką kieruje się na swoim profilu na facebooku Tymoteusz Kochan, kiedy postuluje, aby odebrać pojęcie pracy systemowi kapitalistycznemu oraz aby nadać status normy byciu nieproduktywnym dla kapitału. Uzasadnia to faktem, że „znaczna część pracy użytecznej kapitalistycznie jest: szkodliwa społecznie, szkodliwa ekologicznie i amoralna” (facebook, 6 czerwca 2021 r.)

Zarówno Tymoteusz Kochan, jak i Filip Ilkowski przyjmują aksjomatycznie, że wszelkie wydatkowanie energii jest już pracą przynoszącą wartość. Czyli pracą produkcyjną. Jedna jej część, praca użyteczna dla kapitalisty, jest szkodliwa i społecznie, i ekologicznie, a więc – amoralna. Akurat ta część, która dotyczy tego, co wyżej określiliśmy jako baza. Czyli praca, która jest wykonywana na styku społeczeństwa i przyrody. Jest to poniekąd prawda. Budowa cywilizacji zawsze opiera się na zawłaszczaniu przyrody. Społeczeństwa stagnacyjne, które ten proces niszczenia przyrody spowolniły i potrafiły w jakimś stopniu zneutralizować, padły jak muchy w konfrontacji z systemem dynamicznego kapitalizmu, który przyniósł wyzwolenie osobiste wcześniejszym wyzyskiwanym „domownikom” panujących rodów.

Utopia współczesnej lewicy opiera się na przekonaniu, że skoro praca nieprodukcyjna przynosi wartość dodatkową, to możemy obejść się bez pracy produkcyjnej (w sensie Marksowskim). Wszyscy bowiem bez różnicy wykonujemy prace użyteczne, które możemy bezpośrednio wymieniać między sobą. Każda z nich ma jednak swoją wartość, dość zróżnicowaną (merytorycznie). Dlatego też, nauczyciel akademicki (za którym nie stoi państwo ani prywatny kapitalista) nie boi się konfrontacji z robotnikiem, za którym także nie stoi żadna nadrzędna siła.

Historycznie rzecz biorąc, dopóki nie wytworzyła się władza państwa, niepracujący produkcyjnie (materialnie) usługodawcy byli nieliczni, ponieważ popyt na ich usługi był znikomy. Praca nieprodukcyjna była zajęciem, któremu można się było poświęcić w tzw. wolnym czasie. Społeczny podział pracy był zalążkiem przyszłych relacji klasowych, kiedy to podział na pracę produkcyjną (zdominowaną dzięki istnieniu władzy państwa) i twórczą został utrwalony.

Doświadczenie uczy, że kiedy władza państwowa z jakichś swoich powodów wycofuje się z regulowania relacji między grupami społecznymi (Kambodża Pol Pota, rewolucja kulturalna w Chinach), sytuacja grup nadbudowy robi się mało ciekawa. Obecnie obserwujemy kolejny eksperyment z tego cyklu, związany z pandemią. Póki co, rządy jakoś, lepiej lub gorzej, kontrolują sytuację, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ze względu na sytuację ekonomiczną usiłują przekształcić strukturę społeczną, tak aby lepiej ją dostosować do potrzeb konkurencyjnej gospodarki. Gospodarki, gdzie decydującą rolę odgrywa sfera produkcji materialnej.

W sumie więc wygląda na to, że obecny moment jest najgorszym momentem dla zgłaszania roszczeń pod adresem państwa. Słabość państwa nie jest czynnikiem sprzyjającym roszczeniom lewicy, ponieważ biurokracja państwowa szuka pretekstu dla umycia rąk i pozostawienia czynnikom obiektywnym pracy na rzecz takiej restrukturyzacji społeczeństw, która sprowadzi się do proletaryzacji grup dotychczas znajdujących się w sferze nieprodukcyjnej.

Natomiast powoli i nieuchronnie pojawia się najbardziej sprzyjający moment dla odrzucenia państwa burżuazyjnego jako strażnika społeczeństwa klasowego.

Niezauważany przez lewicę kryzys strukturalny kapitalizmu redukuje do minimum zapotrzebowanie na pracę nieprodukcyjną. Pojawia się ogromna nadwyżka zbędnej siły roboczej. Kapitałowi potrzebna jest prosta siła robocza, stąd pozornie niezrozumiałe ruchy ze ściąganiem takiej siły roboczej w sytuacji, kiedy mamy nadmiar własnej. Tymczasem własna jest akurat niedostosowana do aktualnych potrzeb.

Tymoteusz Kochan kreśli wizje społeczeństwa, w którym rozwiązywanie problemów społecznych będzie podlegało zbiorowej kompetencji, co radykalnie zmniejszy groźbę konfliktu. Pisze: „Będąc bezrobotnym, będąc gospodarzem domowym, zajmując się kameralnym pisaniem wierszy, pomagając wolontariacko potrzebującym, głaszcząc bezdomne psy w schronisku czy np. nie zaśmiecając lasów jesteś dużo bardziej pożyteczna_y społecznie i pracujesz dużo lepiej od wszystkich złodziejskich maklerów i innych”.

Zgoda, ale…

Możliwość wykonywania wszystkich tych czynności zakłada swobodny dostęp do tanich (lub bezpłatnych) środków utrzymania. Produkcją tych środków ma się zająć, jak zawsze, klasa pracowników produkcyjnych, którzy mają zapewniać obfitość dóbr, natomiast pozostała część społeczeństwa ma z nich korzystać na zasadzie swobodnego dostępu. Bez władzy państwowej (klasowej) trudno sobie wyobrazić, że jakiś robotnik będzie chciał tak po prostu oddać to, co z nakładem pracy wytworzył. Jeżeli stanie się właścicielem środków produkcji, nie ma siły, aby go zmusić do odstąpienia swoich produktów gratis. Wywłaszczenia ze środków produkcji może dokonać tylko władza klasowa. W interesie wolnego społeczeństwa według radykalnej lewicy będzie więc leżało utrzymanie ujarzmienia klasy robotniczej, jej nie podmiotowego statusu. I to właśnie widzimy. Wolna wymiana usług nieprodukcyjnych na materialne dobra konsumpcyjne, w dobie kryzysu ekologicznego, zakrawa na kpinę. Wystarczy zaproponować akademikom, aby utrzymywali się ze sprzedaży swoich książek i artykułów na wolnym rynku, żeby mieć nowy 1968 rok. Nie bez kozery wolą oni pracować na kapitalistyczne państwo, które zajmie się redystrybucją zakładającą grabież wartości dodatkowej wytworzonej w sferze produkcyjnej.

Marks miał świadomość tych wszystkich niuansów i sprzeczności, kiedy pisał o tym, że wbrew anarchistom, robotnicy słusznie powinni oddawać większą część wartości dodatkowej na potrzeby rozbudowy nadbudowy kulturowej społeczeństwa. Zasadniczą sprawą dla niego było jednak zastrzeżenie, że to robotnicy, bezpośredni producenci, mają mieć prawo do decydowania, na jakie potrzeby społeczne owe środki zostaną wydatkowane. Udział w tym procesie decyzyjnym zapewnia obywatelowi jego udział w pracy produkcyjnej, a nie choćby i najbardziej merytoryczne kryteria jego zasług pozaprodukcyjnych. Sprawiedliwość redystrybucji ma zawsze charakter klasowy. Rzecz w tym, która klasa decyduje.

Tymoteusz Kochan zauważa, że „pomysł żeby o twoim przeżyciu decydowało bycie produktywnym w tym zdegenerowanym systemie jest przestarzałym absurdem. Żadna redystrybucja ani zarządzanie ekonomią kapitalizmu nic tu nie zmieni”. Wedle lewicy oraz samego Kochana, rozróżnienie pracy produkcyjnej i nieprodukcyjnej nie ma sensu, ponieważ produkcyjną jest każda praca najemna, przynosząca wartość dodatkową kapitaliście. Kochan sugeruje zniesienie kapitalizmu jako takiego. Jednak jego wizja jest bardzo niedoskonała. Pozostaje kwestia podziału pracy i uspołecznienia środków produkcji. Uspołecznienie uniwersytetów a uspołecznienie środków produkcji materialnej, tu pojawia się problem.

Uspołecznienie uniwersytetów oznaczałoby ingerencję w samorządność uczelni i dyktowanie treści nauczania przez ludzi postronnych. Tymczasem, uspołecznienie środków produkcji jest zwyczajowo na lewicy rozumiane jako prawo całego społeczeństwa do decydowania o tym co i za ile będzie się produkowało. A następnie o redystrybucji dóbr wedle kryteriów „obiektywnych”, czyli merytorycznych zasług.

Kochan sam to obrazuje pisząc o tym, że „minimum programu socjalistycznego w kapitalizmie, to w związku z powyższym walka o zmniejszanie spektrum prywatnej własności. Dlatego jeśli Krajowy Plan Odbudowy, to nie przez pośrednictwo prywatnych firm. Jeżeli lepszy system ochrony zdrowia, to bez kontraktów dla prywatnych jednostek. Jeśli inwestujemy w OZE z budżetu, to niech zajmują się tym publiczne firmy dające dobre warunki pracy dla tych, którzy tracą pracę w górnictwie. Jeśli robimy program wymiany pieców, to niech robi to publiczne przedsiębiorstwo albo spółdzielnia… Itd…

Środki publiczne tylko w podmioty publiczne.”

Problem w tym, że podmioty publiczne w dzisiejszym rozumieniu, to podmioty prywatne, gdzie własność przynależy do akcjonariuszy, czyli udziałowców. „Prywatne” jest zarezerwowane dla własności jednego właściciela, akcjonariat jest tożsamy z „publicznym”. Zastąpmy akcjonariat pracowniczy kolektywami, które będą narzucały robotnikom na każdym szczeblu własne kryteria podziału i mamy to samo, co w kapitalistycznym akcjonariacie. Dokładnie tak to ma wyglądać w modelu dobrego społeczeństwa wedle lewicy – decydują osoby zainteresowane, a nie pracujący tam, choć ci ostatni mogą być częścią owego akcjonariatu.

Współczesny model anarchistyczny nie przyznaje robotnikom władzy w ich przedsiębiorstwie, ponieważ byłaby to ich prywata z krzywdą dla reszty społeczeństwa. I słusznie – byłoby to zastosowanie modelu kapitalistycznego, który posłużył w swoim czasie jako taran dla ideologii czystego liberalizmu ekonomicznego, wykorzystany przez Balcerowicza jako sposób pozbycia się własności państwowej. Pierwszy stopień do pełnej prywatyzacji przez tzw. samorządność pracowniczą. Faktyczna, marksistowska samorządność zakłada dyktat klasy robotniczej również i politycznie przede wszystkim w procesie redystrybucji wartości dodatkowej. Nie załogi danego przedsiębiorstwa, ale klasy jako podmiotu politycznego w skali ogólnokrajowej i globalnej, ponieważ tylko wówczas idea bezklasowości ma szansę na powodzenie i trwałość.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
9 czerwca 2021 r.