„Kiedy pod koniec lat 60. i na początku lat 70. wybuchła druga fala feminizmu, byłyśmy na krawędzi [chyba lepiej byłoby powiedzieć: w punkcie zwrotnym], a myślałyśmy, że nadal działamy w bezpiecznym, socjaldemokratycznym czy zarządzanym przez państwo ustroju kapitalistycznym. Wydawało się nam, że zdobycze, które ten ustrój przynosi, są mniej lub bardziej bezpieczne i że możemy stamtąd przejść do bardziej radykalnego, egalitarnego i demokratycznego świata, w którym feminizm byłby jednym z ważniejszych graczy.

Jednak zamiast tego przyszedł kryzys socjaldemokracji, który właśnie wtedy się rozpoczynał, i gwałtowny rozwój neoliberalizmu, Była to zupełnie nowa forma kapitalizmu, a feministki – i nie tylko one, lecz także wiele postępowych ruchów społecznych – uświadamiały to sobie z opóźnieniem” (wywiad Nancy Fraser dla „Global Dialog”, przeprowadzony przez Christine Schckert, patrz: „Krytyka Polityczna”- Feminizm dla 99 procent ).

Nancy Fraser dobrze charakteryzuje nastroje panujące wśród przedstawicieli Nowej Lewicy, którzy po śmierci Stalina (1953) i propagandowym samobójstwie Chruszczowa (1956) przyklepanym sformalizowaniem odejścia socjaldemokracji od marksizmu w Bad Godesberg (1959), uwierzyli Margaret Thatcher, że dla kapitalizmu nie ma alternatywy, ale że to także nie jest większy problem dla postępowej ludzkości. Dodajmy: ludzkości wreszcie wyzwolonej od widma totalitaryzmu, a konkretniej – lewicującej inteligencji zaczadzonej przez ćwierć wieku naciąganego propagandowo sukcesu ZSRR i inne używki.

Fraser, podobnie jak większość tzw. nowej radykalnej lewicy, w ogóle nie potrzebuje alternatywy dla kapitalizmu. Kapitalizm – różne jego formy – są wystarczającymi alternatywami same dla siebie. Staje się więc zrozumiały sposób myślenia tej formacji – komunizm, jak i, np. faszyzm, są tylko aberracyjnymi, ekstremalnymi systemami karmiącymi się obiektywnymi sprzecznościami procesu rozwojowego społeczeństwa, przebiegającego meandrami, przeżywającego wzloty i upadki, co jest zupełnie normalne w przypadku każdego zdrowego, żyjącego organizmu. W tej optyce, w ogóle nie bardzo ma sens mówienie o ustrojach, ponieważ są to tylko umowne terminy opisujące najbardziej wyraziste cechy systemu, które ujawniają się w jego szczytowym momencie, ale nie ulegają skostnieniu w zdrowym organizmie, a więc nie mogą trwać wiecznie. Zaburzenia i zawirowania są normalnymi zjawiskami, nie obejmującymi całości społeczeństwa, lecz zajmującymi tymczasowo miejsce najistotniejszego (w danym momencie) problemu.

Ze względu na ograniczoność (z założenia) najistotniejszego w danym momencie zjawiska czy problemu, całościowe i radykalne zaangażowanie się zainteresowanych i innych, popierających je, grup społecznych nie może z definicji grozić rozsadzeniem istniejących ram społecznych. Z punktu widzenia owego systemu, taki ruch „masowy” pozostaje więc CAŁKOWICIE BEZPIECZNY. W przeciwieństwie do ruchów, które zakładają świadome, całościowe (totalne!) zastąpienie danego systemu przez inny. I z tego względu będą to na pewno ruchy totalitarne z definicji.

Nowa Lewica wtóruje więc neoliberalnemu, zdroworozsądkowemu podejściu do kwestii społecznych – społeczeństwo nie istnieje! To tylko konstrukt myślowy, by nie rzec – ideologiczny. Tak naprawdę to istnieje tylko biznes, a w wydaniu Nowej Lewicy – stosunki międzyludzkie. To drugie brzmi prawie po marksistowsku, nieprawdaż?

Tak uzbrojonej teoretycznie tzw. nowej radykalnej lewicy nie wzruszą nasze denuncjacje socjaldemokratycznego oportunizmu. Twarde jak skała zręby teorii społecznej stanowią skuteczną gwarancję odporności na jakiekolwiek alternatywne rozumowanie teoretyczne. Zakochanych w wolności ludzi myślących, intelektualistów z najwyższej półki, mogą – jak dowodzi historia – przekonać wyłącznie… fakty, najlepiej brutalne fakty, im brutalniejsze, tym lepiej. Byle jakie fakty nie zdołają przebić muru teorii, która bazuje na automatyzmie, niewidzialnej ręce we wszystkich kwestiach, nie tylko rynku.

Ponieważ nie sposób intelektualnie, świadomie ogarnąć wszystkich związków i relacji społecznych w ich najdrobniejszych subtelnościach i mieniącej się wszystkimi barwami zmiennościach, a tym bardziej – skutecznie kierować tymi zmianami w zamierzonym kierunku, jedynym znośnym środowiskiem dla człowieka pozostaje system, w którym dowolne działania jednostek nie naruszą konstrukcji całości. Takim systemem jest kapitalizm. Takim systemem nie jest pozytywistyczny, a tym samym stalinowski, socjalizm.

Nie musimy być zachwyceni kierunkiem zmian narzuconym przez spontaniczną ewolucję społeczeństwa ludzkiego, ale zawsze mamy możliwość buntu i domagania się zaspokojenia naszych żądań. Postęp polega tu na stopniowym osiąganiu tych celów, a kumulacja tych drobnych osiągnięć skutkuje utrwaleniem ewolucji całości w kierunku mniej lub bardziej pożądanym. Bez cudów, ale stabilnie – jak to formułuje Nancy Fraser.

A tu masz ci babo placek! Wszystko szło w odpowiednim kierunku, komunizm się skompromitował, socjaldemokracja odzyskała utraconą cześć, ale zamiast cieszyć się dziewictwem jak nowym, nieoczekiwanie została skonfrontowana z neoliberalizmem, który zakwestionował państwo socjalne, co z kolei utorowało drogę „faszyzmowi”, który zastąpił „totalitarny komunizm”. Spontaniczna ewolucja zakłada, rzecz jasna, jakieś regresy, ale nie w kwestiach zasadniczych, których zakwestionowanie stawia pod znakiem zapytania słuszność rozumowania i dotychczasowej teorii! Inteligencja znowu staje się niebezpiecznie podatna na radykalne, realnie antysystemowe hasła.

Szczególnie, że poszczególnych kwestii wymagających pełnego zaangażowania zainteresowanych nawarstwiło się bardzo wiele: od postulatów obyczajowych, przez ekologię, do poważnych kwestii społecznych. Pełne zaangażowanie na tych wszystkich polach grozi masą krytyczną, która może jednak, mimo wbudowanych bezpieczników, zagrozić stabilności ewolucyjnego procesu zmian społecznych. Ze względu na programowy brak programu dotyczącego dialektycznej zmiany jakościowej, demokratycznie zdecentralizowane i nastawione na utrzymanie ustrojowego status quo ruchy społeczne mają szansę wprowadzić chaos bez perspektywy nowego porządku. Wizja nowego porządku jest bowiem aktem przygotowawczym nowego totalitaryzmu z definicji.

W tym pęknięciu ujawnia się rzeczywisty obraz społeczeństwa, materialne podstawy konstrukcji, która wydaje się tak nieobalalna: ruchy społeczne mogą wykonywać dowolne, najbardziej radykalne akcje skierowane przeciwko sposobowi zarządzania społeczeństwem i nie niesie to ze sobą żadnego zagrożenia dla ładu i porządku, dopóki poza sferą działania pozostaje mechanizm gospodarczy.

Kwestia jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje zwolennikom tezy o sprzeczności skupiającej się na konfrontacji między 99% niewinnego świata pracy a 1% pazernych, wielkich kapitalistów z transnarodowych korporacji. Sfera kapitalistycznych stosunków produkcji przenika całość tkanki społecznej dzięki poszerzeniu zakresu komodyfikacji relacji interpersonalnych.

Strategia tworzenia enklaw wolnych od stosunków towarowych wymaga wyrzucenia tych stosunków poza daną enklawę, niemniej tym bardziej jest zależna od dobrego funkcjonowania stosunków towarowych między enklawami. Konsekwentne realizowanie tej russoistycznej strategii zakłada zbyt daleko posunięty regres w zdobyczach cywilizacyjnych. Strategia socjaldemokratyczna polega na przekonaniu o możliwości wprzęgnięcia kapitału w dzieło zabezpieczania bezpiecznej przestrzeni dla spontanicznego, niczym poza wyobraźnią nie ograniczonego działania w celu realizacji własnego, ograniczonego interesu jednostkowego bądź grupowego. Ta ograniczoność nie jest w tej sytuacji zarzutem, ale zaletą, ba, nawet cnotą. Człowiek ograniczony zewnętrzną kontrolą jest nieszczęśliwy i niezadowolony, więc jego postulat, nawet w jakiś sposób podjęty systemowo, nie zostaje zaspokojony i pozostaje rozsadnikiem przyszłych buntów, które nie stanowią motoru postępu, ale są rdzą w mechanizmie ewolucji, która zakłada jednak osiąganie poszczególnych etapów, a nie kręcenie się w kółko.

Również niewiele daje wewnętrzna cenzura, która czyni z człowieka świadomą, ale nieszczęśliwą jednostkę – co najwyżej świadomą, że wolność to zrozumienie konieczności. Ale co jest do przyjęcia w sferze myśli, w sferze życia rzeczywistego, praktycznego, stanowi coś na kształt grabi, które wciąż nie są usunięte z drogi i coraz to walą człowieka w łeb. Nie sposób działać spontanicznie, jeśli wciąż trzeba uważać, aby na te przeklęte grabie nie nadepnąć. Jedne grabie, to jeszcze nic, ale jeśli pułapek i zasadzek jest więcej? Nici z mechanizmu spontanicznej ewolucji. Człowiek myśli o rewolucji, czyli o uporządkowaniu przestrzeni życiowej na nowo – czysty bolszewizm!

Dlatego też, dla Nowej Lewicy (od lat 60-tych XX w.) koniecznym aksjomatem staje się zabezpieczenie przestrzeni dla względnie spontanicznej działalności gospodarczej (niewidzialna ręka rynku), do której zostanie spędzona niczym do rezerwatu całość nierozwiązywalnych problemów związanych z pokonywaniem sprzeczności i konfliktów nieusuwalnie towarzyszących celowej aktywności ludzkiej).

Na tej bazie wyznaczającej możliwą i dostępną przestrzeń wolności od grawitacji społecznej będzie mogło kwitnąć życie pozaprodukcyjne, co nie oznacza wykluczenia wymiany międzyludzkiej, w tym biznesowego typu. Jedyna różnica to ta, że jest to sfera pozaprodukcyjna. O ile sfera produkcyjna, na kształt Natury, powinna być ukształtowana w taki sposób, aby gwarantowała egalitarny dostęp do jej produktów, o tyle sfera pozaprodukcyjna jest tą sferą, w której możliwe są zróżnicowania osiągane dzięki własnym, indywidualnym zasługom merytorycznym, nie opartym na różnicach w statusie społecznym, majątku czy kolorze skóry lub orientacji seksualnej. Tu możliwe są wszelkie działania wynikające z najbardziej skrajnych pobudek egoistycznych, bez wewnętrznej, a tym bardziej – zewnętrznej – cenzury. Dzięki temu, że sfera produkcji materialnej jest oddzielona od sfery wolności, konflikty na tle zróżnicowania statusu nie przerodzą się w sprzeczności klasowe.

Taka jest wizja Nowej Lewicy w pigułce, przekonująca dzięki swej prostocie.

Szkopuł w tym, że sama Nancy Fraser pisze: „Liberalną interpretację równości nazwałabym interpretacją merytokratyczną. Zakłada ona, że kobiety jako jednostki powinny mieć możliwość i szanse zajścia tak daleko, jak ich jednostkowe talenty im pozwolą – tak samo jak mężczyźni. […]

Po pierwsze, chcę zaznaczyć, że jest to ideał uwarunkowany klasowo. Tak naprawdę oznacza, że kobiety chcą być równe heteroseksualnym, białym mężczyznom z tej samej klasy co one. Dla mnie feminizm jest bardziej radykalną formą równości, w której nie chodzi o urozmaicenie hierarchii płciowej, ale o jej obalenie – albo przynajmniej znaczące osłabienie. Zatem tej merytokratycznej równości nigdy bym nie nazwała równością. Liberalna merytokracja jako wizja równości przyniosła wiele korzyści, ale tylko wąskiemu gronu kobiet.”

Współczesne feministki odpowiedziałyby na to mentalnemu dinozaurowi ruchu feministycznego w rodzaju Nancy Fraser, że we współczesnej wizji socjaldemokratycznej, opartej na wprowadzeniu podstawowego dochodu gwarantowanego, jej obawy o klasowość nierówności opartych na zasługach merytokratycznych są pozbawione podstaw. Społeczeństwo tak zorganizowane znosi nierówności klasowe, ponieważ – jak wiadomo – nie sposób ich sprowadzać wyłącznie do nierówności dochodowych. To, że są one związane z antagonistycznym stosunkiem istniejącym w sferze produkcji, to już nie interesuje Nowej Lewicy w dowolnym kształcie ideowym.

O ile Fraser podkreśla, że pułapem ambicji kobiety z klasy niższej jest osiągnięcie równości szans z mężczyzną z jej klasy, co nie rozwiązuje problemu klasowego, to zniesienie klas w społeczeństwie, gdzie panuje dochód gwarantowany, znosi problem pułapu aspiracji kobiet z nizin społecznych – mogą one aspirować bez przeszkód do równości szans z mężczyznami z warstw najwyżej stojących w hierarchii społecznej, na równi z kobietami z owej warstwy. Ciekawe tylko, czy ku zadowoleniu tych ostatnich?

Fraser rozsądnie zauważa: „Podstawa oparta na tożsamości może nas jednak sprowadzić na manowce. […] Chodzi zasadniczo o to, że nie wszystkie kobiety jadą na tym samym wózku i nie wszyscy niebiali jadą na tym samym wózku. Istnieją pewne krzyżowe strukturalne asymetrie; asymetrie władzy, przywileju lub jego braku itp. Feminizm mówiący: ‘nie będziemy się przyglądać tym kwestiom, skupimy się na kobietach’, będzie ostatecznie reprezentował wyłącznie grono kobiet uprzywilejowanych. Myślę, że to właśnie stało się z liberalnym, merytokratycznym feminizmem. Feminizm musi być uwrażliwiony na klasę, rasę i na każdy inny wektor opresji w społeczeństwach kapitalistycznych”. Ale rozsądek nie idący w parze z wrażliwością na subtelne przemiany ideowe we własnym ruchu nie jest zaletą. Ze swej pozycji osadzonej w latach 60-tych czy 70-tych XX w., Fraser nie bierze pod uwagę zmiany uwarunkowań, które od tamtego czasu zaszły, a które pokrótce opisaliśmy wyżej.

Prostota tzw. nowych ruchów społecznych zasadzała się na tym, że była paralelą do prostoty (jak chcą niektórzy – prostactwa) koncepcji klasowej opartej na działaniu ruchu robotniczego. Obecnie, gdy nie ma tego odnośnika, nowym odnośnikiem staje się koncepcja wolnego rynku jako powrotu do idyllicznych czasów, kiedy to kapitalizm prężnie się rozwijał, a burżuazja była pełna optymizmu i bojowości. Bajanie o klasowości nie robi wrażenia na feminizmie.

Klasowość związana z pracownikami najemnymi to dla Nowej Lewicy i nowoczesnego feminizmu kaszka z mlekiem – nie będzie ich Fraser uczyła! Problemy kapitalizmu jako takiego – w które, nota bene tzw. nowa radykalna lewica nie bardzo chce wierzyć – odnowiły zainteresowanie lewicowców akademickich tzw. ludem. Z owym „ludem” łączy ich poczucie krzywdy związane z obiektywnym kryzysem kapitalizmu, w którym kapitaliści szukają możliwości własnego przetrwania (co jest postępowaniem kosztownym – trzeba dużo zainwestować, żeby coś konkretnego mieć z tego), a upadek pokracznej alternatywy rozwiązuje im ręce, którymi mogą teraz sięgać po zdobycze socjalne ruchu robotniczego procentujące dla całego społeczeństwa. Teoretycznie więc, „klasa kreatywna” czuje się zepchnięta do poziomu klasy robotniczej, a nawet gorzej, bo odrodzenie kapitalizmu wiąże się paradoksalnie z reindustrializacją, co pociąga za sobą większy popyt na siłę roboczą robotnika, a nie intelektualisty. W tej sytuacji „klasa kreatywna” czuje przypływ wspólnoty i solidarności z plebsem, licząc na jego zdolności mobilizacyjne i bojowe. A tu taki afront – plebs zapatrzył się na prawicowych populistów, którzy zamiast głosić solidaryzm społeczny, grają na klasowych sprzecznościach, ujawniając, po której stronie barykady znaleźli się buntownicy i dysydenci Nowej Lewicy.

Dla Nowej Lewicy niezrozumiałym pozostaje to, dlaczego „lud”, a zwłaszcza jego żeńska część, idzie za mizoginicznymi przywódcami zamiast entuzjastycznie popierać tzw. nowe ruchy społeczne. Powszechny model tłumaczenia tego zjawiska jest zakorzeniony w tradycyjnym sposobie postrzegania klasy robotniczej jako bezkształtnego, pozbawionego zdolności rozumowych motłochu, którym mogą manipulować dowolne siły polityczne wedle własnego uznania. W odróżnieniu od codziennej krzątaniny politycznej czy społecznej, w której robotnicy mogli doskonalić się jako jednostki, nie stanowiąc zagrożenia dla systemu – odwieczny ideał lewicy niemarksistowskiej (lub marksistowskiej z historycznego musu, a nie z przekonania), robotnicy jako masa dokonująca rewolucji byli postrzegani jako żywioł co najmniej niebezpieczny, działający w sposób nierozsądny z własnego, indywidualnego punktu widzenia w imię narzuconej im wizji, która jest spójna wyłącznie na poziomie ponadjednostkowym, teoretycznym. Z tej też perspektywy działalność rewolucyjna robotników wydaje się absurdalna, a w związku z tym – jest dowodem ich ograniczonego potencjału umysłowego. Stosunkowa łatwość manipulacji jest pomniejszona o inercję raz pobudzonego tłumu, sterowanego tylko umiejętnie podawanymi emocjami.

Dla marksistów praca uświadamiająca robotników nie odbywa się podczas rewolucji – to jest już tylko sprawdzian pracy wykonanej wcześniej. To postulaty robotnicze są drogowskazem dla partii robotniczej podczas rewolucji. Metody polityczne są odpowiedzialnością owej partii i tu nie ma sentymentów. Jednak wiarygodność i rzetelność partii robotniczej wynika ze zdolności zrozumienia, czego domagają się robotnicy w danej, konkretnej sytuacji. Oni sami najlepiej wiedzą, jak przekładają się na stosunki społeczne różne zmiany w taktyce kapitału w sferze produkcyjnej. Dla pozostałych nurtów politycznych, poza marksizmem, żywiołowa intuicyjność robotników jest podporządkowana taktyce politycznej, gdzie podmiotami są partie polityczne, a nie klasa robotnicza. Dlatego chodzi o utrzymanie poparcia robotników dzięki spełnianiu minimum ich postulatów bytowych, a nie o dostosowywanie gry politycznej do strategicznych postulatów robotników jako klasy. Różnica jest zasadnicza, chociaż dotyczy wydawałoby się innego rozłożenia punktów ciężkości.

Fraser, odpowiadając na pytanie o poparcie kobiet dla seksistowskiego Trumpa i możliwość ich przekonania do feminizmu, odpowiada: „[…] niektóre z nich są zupełnie jak mężczyźni, którzy głosowali na Trumpa; są republikankami, które nienawidzą Hillary Clinton, i nie chciały na nią głosować, są ludźmi biznesu, chcą wolnego rynku itd. […] Niektóre są kobietami z klasy robotniczej z poprzemysłowych terenów, które zrujnowało przeniesienie produkcji poza Stany. Część z nich to kobiety z Południa, gdzie przeszła nowa fala industrializacji, często bez związków zawodowych, a które też w ostatnich latach podupadło. To także uderzyło w kobiety. Są też kobiety z terenów wiejskich, z małych miasteczek, gdzie jest ogromne bezrobocie, wysoki odsetek ludzi uzależnionych od opiatów itd. Chodzi o to, że to nie są ludzie, którzy mogą cokolwiek zyskać na neoliberalnym feminizmie albo na jakiejkolwiek innej wersji progresywnego neoliberalizmu”.

Zauważmy tu ciekawe zjawisko. O ile przez cały czas Fraser (podobnie jak i reszta liberalnej obyczajowo lewicy) mówiła o neoliberalizmie jako o przeciwniku Nowej Lewicy, to w tym miejscu – w konfrontacji uciekającej się do klasowego odniesienia – okazuje się, że liberalna lewica, to w gruncie rzeczy neoliberalny feminizm czy progresywny neoliberalizm. Jeżeli kryterium politycznym staje się stosunek do kwestii obyczajowych, to zasadnicza linia podziału przebiega między (neo)liberalizmem a konserwatyzmem. Liberalizm bezprzymiotnikowy okazuje się ostatecznie zaledwie zabiegiem słownym.

Powoływanie się na klasowość w przypadku Fraser mimochodem ujawnia ten zabieg.

Sama jednak klasowość w pojmowaniu Fraser nie idzie dalej niż 60 lat temu.

Z konsekwentnie klasowego punktu widzenia należałoby odesłać (neo)liberalizm do jednego worka z konserwatyzmem, co nie jest możliwe, bo w tymże worku znaleźliby się przedstawiciele Nowej Lewicy.

Z naszego punktu widzenia, jeżeli robotnicy opowiadają się za populizmem prawicowym, który odwołuje się do konserwatyzmu i do skrajnie rozumianego wolnego rynku, pokazuje to tylko zasadniczą linię podziału politycznego. Liberalizm społeczny jest tylko neoliberalizmem gospodarczym przeniesionym na grunt społeczny. Z klasycznym liberalizmem neoliberalizm nie ma wiele wspólnego. Mówią o tym z uporem godnym lepszej sprawy konserwatywni zwolennicy Misesa, dla których neoliberalizm z jego ingerencją państwa i polityką protekcjonizmu na różnych szczeblach jest tylko jakąś wersją socjalizmu. Jeśli socjalizmu antykomunistycznego, to mają sporo racji, choć propagandowo wygodniej im udawać, że nie dostrzegają różnicy. Skoro lewicowość polega już wyłącznie na walce o prawa LGBT…

Stary socjalizm to protekcjonizm, dla niepoznaki nazywany keynesizmem, i uwzględniający uwarunkowania współczesne.

Różnica między neoliberalizmem a nawiązującym do konserwatyzmu prawicowym populizmem polega na wzajemnym stosunku obu sfer życia: sfery produkcyjnej i sfery nieprodukcyjnej.

Jak pisaliśmy wyżej – tzw. nowa radykalna lewica (dziedziczka koncepcji Nowej Lewicy) postuluje izolację obu sfer i podporządkowanie sfery produkcyjnej żądaniom zabezpieczenia egzystencji grupom nieprodukcyjnym. Dla zwolenników pełnego wolnego rynku, gdzie własność (środków produkcji) pozostaje zasadniczym narzędziem zachowania wolności osobistej, jest to żądanie prowadzące do zniewolenia.

In extremis, wolność osobistą mogą posiadać też grupy (jak robotnicy), którzy mają własność swej siły roboczej i zużytkowują ją w sferze produkcji, która jest fundamentem materialnej egzystencji człowieka, a więc praca dla nich będzie istniała zawsze, choć ich brak wykształcenia i ambicji profesjonalnych lub inne przypadki losowe (bynajmniej nie klasowe!) może być powodem, że nie będzie się im powodziło dobrze. Ale w tej mierze, w jakiej są niezbędnym elementem sfery produkcji, ich życie jest sensowne w najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa (jak i właścicieli środków produkcji), nie potrzebujące innego, ideologicznego uzasadnienia, jak to się dzieje w przypadku grup niezwiązanych z produkcją, które muszą sobie uzasadnienia produkować – tworząc kulturę i cywilizację.

Z braku klasowej doktryny marksizmu przemawiającej do klasy robotniczej, która by pokazywała sens istnienia klasy robotniczej w innym, politycznym wymiarze, robotnicy opowiadają się za tymi nurtami politycznymi, które im przyznają W OGÓLE jakieś miejsce w społeczeństwie, poza rolą wyrostka robaczkowego w chorym organizmie.

I tak, zradykalizowana świadomość społeczna robotników przerasta o głowę radykalną świadomość tzw. nowej radykalnej lewicy i ustosunkowuje się do tej percepcji rzeczywistości w taki sposób, jaki jest im jako klasie dostępny. Ale można to zauważyć tylko przypatrując się ruchom klasy robotniczej traktowanej podmiotowo. Na leninowski sposób.

Dla potomkiń Nowej Lewicy najważniejsze jest, aby Nancy Fraser określić jako profesorę. I to jest sukces lewicowych radykałów na miarę ich ambicji i możliwości!

Ewa Balcerek i… Włodek Bratkowski
3 sierpnia 2019 r.