Protesty społeczne wywoływały w przeszłości przerażenie wśród klas panujących i elit zarządzających aparatem państwowym w ich imieniu. Każdy protest, każdy strajk wydawał się zapowiedzią rewolucji, która zmiecie klasy posiadające z powierzchni ziemi. Dużo czasu minęło od tamtej pory…

W latach 90-tych ub. wieku odkryto, że w społeczeństwie zachodnim protesty społeczne stały się normalną formą wyrażania żądań politycznych przez społeczeństwo. Można wręcz powiedzieć, że społeczeństwo zachodnie stało się społeczeństwem ruchów społecznych, czyli takim, w którym protest uległ instytucjonalizacji, a nawet stał się formą swoistego snobizmu.

Jednocześnie, protest wyzbył się swych niezbywalnych, wydawałoby się cech charakterystycznych – odwołania do przemocy wobec ludzi czy wobec własności prywatnej. Instytucjonalizacja aktywności społecznej spowodowała wyjście aparatu państwowego naprzeciw zapotrzebowaniu i skodyfikowała cały imponujący wachlarz legalnych form protestu, wyczerpujący wyobraźnię aktywistów. Demokracja zadbała o to, aby w społeczeństwie ruchów społecznych żadna grupa społeczna nie została wykluczona z dostępu do protestu jako środka wyrazu swoich politycznych intencji – w odróżnieniu od lat 60-tych i 70-tych XX wieku, gdzie społeczne protesty były zdominowane (by nie rzec – zmonopolizowane) przez lewicę. Współcześnie obserwuje się rozszerzenie się tego zjawiska na grupy prawicy i skrajnej prawicy, które z przywileju tego chętnie korzystają.

Dzięki temu, zresztą, akcje protestacyjne zyskały społeczną akceptację jako sposób wyrażania własnych interesów niezależnie od politycznej orientacji. Akcje te stały się również elementem świadomej strategii różnorodnych ruchów, które przeszły na etap profesjonalizacji, stając się równorzędnymi aktorami sceny publicznej i kontaktując się z partiami politycznymi. Ruchy te straciły na antysystemowości, ale mogą za to uczestniczyć w regulowaniu konfliktów społecznych w ramach legalnych kanałów instytucjonalnych.

Dużą rolę w ożywianiu społecznej aktywności odgrywają media. Nie pozostaje to bez wpływu na treści protestów. Coraz mniejsze znaczenie mają protesty dotyczące jakiegoś jednego zagadnienia – media dbają o to, aby koszyk konsumenta społecznych protestów był pełen atrakcyjnych ofert, zdolnych zainteresować każdego – co bez wątpienia wpływa na wzrost aktywności i liczebności protestów (dla każdego coś miłego!)

Należy jednak nadmienić, że w okresie między 1982 a 2008 rokiem rosła także liczba protestów gwałtownych, mimo instytucjonalizacji zjawiska. W Polsce, w tym okresie, obserwuje się spadek protestów organizowanych przez związki zawodowe przy jednoczesnym wzroście protestów organizowanych przez partie polityczne. Od 1995 r. obserwuje się schyłek protestów o charakterze robotniczym, co wiąże się z przegraną strajków robotniczych oraz pacyfikacją ruchów robotniczych przez postpezetpeerowską lewicę, która na fali owych protestów doszła do władzy, aby kontynuować proces transformacji i ochraniać go w momencie, gdy zawiódł parasol Solidarności. Mimo to, udział robotników w protestach społecznych nie maleje, chociaż nastąpił proces odejścia robotników od organizacji o charakterze lewicowym.

Przez jakiś czas gwałtowność protestów wiązała się z aktywnością rolników indywidualnych, co zostało w końcu skutecznie zażegnane dzięki praktycznej likwidacji chłopstwa, czego nie był w stanie dokonać przez ponad 40 lat żaden rząd krwiożerczej „komuny”.

Co oznacza instytucjonalizacja protestu społecznego? Praktycznie możemy to prześledzić na przykładzie ruchu Żółtych Kamizelek w Francji. Protesty niezinstytucjonalizowane są… praktycznie zmarginalizowane. Ogromna mobilizacja generuje parę, która idzie w gwizdek, nie powodując żadnych oczekiwanych reakcji ze strony państwa poza represjami nie wywołującymi żadnych słów potępienia ze strony obrońców demokracji, tak aktywnych w innych przypadkach, kiedy to chodzi o protesty organizowane przez uznanych „aktorów politycznych”.

W pewnym sensie, dochodzimy do sytuacji normalnej w tym znaczeniu, że wracamy do stanu, kiedy to autentyczne protesty odzwierciedlające konflikt klasowy są pozbawione najmniejszego choćby pozoru legitymizacji. Tylko takie ruchy mają charakter autentyczny, choćby i odzwierciedlały cofnięcie się ruchu o stulecie.

Instytucjonalizacja protestów społecznych jako normalnego środka wyrazu interesów politycznych skutkowała także postępującą profesjonalizacją tego zjawiska w skali międzynarodowej – podobieństwo struktur politycznych państw demokratycznych pociąga za sobą umiędzynarodowienie i koordynację akcji siostrzanych organizacji. Wspólnota przekonań demokratycznych powoduje większą skuteczność, która działa przekonująco na organizacje prodemokratyczne w krajach, które znajdują się jeszcze na poprzednim etapie (tu warto wspomnieć skuteczność akcji w obronie demokracji przeprowadzanych w trybie „kolorowych rewolucji”, „majdanów” czy „arabskich wiosen”).

Co ciekawe, zaistnienie tego zjawiska zdaje się tłumaczyć długoletni okres rządów lewicy socjaldemokratycznej i socjalistycznej w wysokorozwiniętych krajach Zachodu – instytucjonalizację protestów i ich kanalizację w ramach instytucji umożliwiło istnienie państwa dobrobytu. Uzasadniało ono skutecznie przekonanie, że istniejący porządek należy po prostu ulepszać, a nie zmieniać.

Dotyczy to, oczywiście, tylko zachodnich demokracji – w pozostałych przypadkach należy systemy jak najbardziej zmieniać na zachodni wzorzec, który można bez końca ulepszać.

Wspólnota poglądów antykomunistycznych lewicy i prawicy sprzyjała wspólnocie interesów związanych z polityką tzw. zimnej wojny. W tym względzie nastąpiło rozmycie różnicy między lewicowością a prawicowością – konflikt nie dotyczy już stosunku do kapitalizmu czy do klasy robotniczej. Dla lewicy radykalnej kwestie te straciły znaczenie kryterium wyróżniającego, stąd sukces wieloletniej walki o instytucjonalizację liberalno-lewicowego programu politycznego, który nie ma charakteru podrywającego państwo burżuazyjne. Lewica radykalna stała się lewicą socjaldemokratyczną, zaś lewica socjaldemokratyczna – lewicą burżuazyjną tout court. Program ten wyrażał się w konstrukcji wspólnej Europy socjalnej, realizującej utopię redystrybucyjną, umożliwioną przez istnienie straszaka dla opierających się kapitalistów w postaci alternatywy „realnego socjalizmu”. „Realny redystrybucjonizm” okazał się jednak równie efemeryczny, co „realny socjalizm”.

W narastającej sytuacji kryzysowej nie daje się zminimalizować pogłębiającego się rozziewu między różnymi grupami społecznymi. Różnice społeczne zamiast maleć, rosną. Konflikt rozgrywa się coraz wyraźniej na poziomie materialnym, spychając w niebyt fundament społeczeństwa obfitości legitymizujący liberalną lewicę burżuazyjną z jej programem socjalnym. Na tle tego ekonomicznego bankructwa lewicy wybija się prawica, która epatuje znaczeniem programu gospodarczego i materialnej strony życia społecznego, przyciągając tym robotników, dla których odstręczającą cechą lewicy jest w ogóle negowanie problemu na poziomie produkcji. Lewica sprowadza problem na poziom podziału, czyli na ten poziom, który dopiero interesuje drobnomieszczaństwo.

Lewica w tej sytuacji usiłuje zlekceważyć problem. Jednym z wyrazicieli tej tendencji jest Thomas Picketty, który zaleca studiowanie trendów gospodarczych w uspokajającej, długiej perspektywie. Podobnie jak aktywność ludzi nie ma wpływu na zmiany klimatu, tak i gorączkowe próby zmian w procesach gospodarczych nie są w stanie przeszkodzić ociężałym, inercyjnym ruchom tendencji gospodarczych świata. Stabilność, jaką imperium brytyjskie zapewniało inwestycjom w obligacje państwa, było lepszym narzędziem polityki ekonomicznej niż sięganie po narzędzia, które burzyły zaufanie „inwestorów” do rodzimej struktury gospodarczej i politycznej.

W przyszłej walce klasowej należy zdawać sobie sprawę z tego, że pod zasadniczym względem politycznym i gospodarczym, liberalna lewica jest tożsama z prawicą. Wyraża się to w tej samej antyrobotniczej postawie, do której sprowadza się istota niezgody między marksistami a resztą świata politycznego.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
7 grudnia 2019 r.