Zwracanie się do rządów, do aparatu biurokratycznego państwa i komitetu zarządzającego interesami klasy kapitalistów jako całości, o zagwarantowanie dochodu (podstawowego, jak skomlą) grupom społecznym, których byt zależy od pańskiej łaski owych elit władzy, jest – z punktu widzenia lewicy – deklaracją podległości i lojalności wobec państwa burżuazyjnego.

Jednocześnie jest to deklaracja braku solidarności z klasą bezpośrednich wytwórców, których produkcja wchodzi w skład podstawowego koszyka dóbr, który składa się na ów dochód podstawowy. Sprawa jest jasna. Ta lewica nie tylko deklaruje służalczą postawę wobec klasy panującej, reprezentowanej przez rządy, do których lewica skomle o zapomogę, ale i deklaruje jawną wrogość wobec klasy, na której wyzysku opiera się możliwość przyznania owego żebraczego świadczenia.

Cały radykalizm lewicy polega na eskalacji stanowczości w domaganiu się tego świadczenia. Eskalowane czy nie, to domaganie się pozostaje żałosnym żebractwem. Pomijanie onegdaj obowiązującej formuły popierania walki klasy robotniczej o przejęcie własności środków produkcji ustąpiło więc bezpośrednim negocjacjom grup pośrednich z delegacją klasy panującej, z pominięciem robotników. Ta taktyka działania wynika wprost z odrzucenia Marksowskiej teorii wartości opartej na pracy i tego faktu, że wartość dodatkową w procesie pierwotnego podziału wartości wytwarza pracownik sfery produkcji materialnej, reprodukującej materialne środki reprodukcji społeczeństwa (czyli bogactwo będące efektem zastosowania siły roboczej do przetwarzania zasobów przyrodniczych).

Dlaczego lewica odrzuciła tę teorię? Na to pytanie nie raz i nie dwa odpowiadaliśmy w naszych tekstach, do których odsyłamy ciekawych. Czas na wnioski.

Radykalna lewica, za socjaldemokracją, przestała uważać za konieczne przejęcie własności środków produkcji. Grupy pośrednie posiadają własność swojej siły roboczej, którą traktują jako robociznę i jako środek produkcji. Przejmowanie własności innych środków produkcji, jak w przypadku samozatrudnienia, jest kłopotliwe i kosztowne. Więc ten punkt znika z listy postulatów lewicy reprezentującej warstwy i grupy pośrednie. Solidarność z robotnikami jest w tym rozumowaniu z gruntu niepotrzebna, ponieważ w dobie teoretycznego uzasadniania konieczności likwidacji pracy w ogóle, bycie robotnikiem jest stanem przejściowym w oczekiwaniu na pełną automatyzację i robotyzację. W praktyce, każdy ruch protestu klasy robotniczej jest traktowany jako jeden z ciągu przejawów radykalizacji postaw społeczeństwa, nie odróżniający się od manifestacji mniejszości seksualnych czy innych obrońców wybranej sfery izolowanych przywilejów w ramach niespójnej mozaiki swobód demokratycznych. W ten sposób, lewica sama się wycina z oddziaływania na klasę robotniczą, oddając ją bez walki prawicowym populistom.

W przeciwieństwie do bolszewików, taką właśnie strategię zastosowała niemiecka socjaldemokracja. Była ona zgodna z ugodowym wobec państwa burżuazyjnego programem socjaldemokratycznym, który był zwalczany przez Marksa (Krytyka Programu Gotajskiego), ale po jego śmierci górę wzięły zwalczane przezeń, stale obecne tendencje wyrażone w I rewizjonizmie E. Bernsteina. Efektem był wzrost możliwości oddziaływania na robotników przez prawicowy populizm podszywający się pod symbolikę partii robotniczej. Co było dalej, doskonale wiemy: skokowy wzrost popularności niejakiego Adolfa Hitlera.

Współczesna lewica krzyczy o zagrożeniu faszyzmem, ale jednocześnie prowadzi politykę do złudzenia przypominającą politykę ówczesnej socjaldemokracji. Nic dziwnego, że obecnie, jak ponad sto lat temu znajdujemy się na krawędzi wojny, ponieważ klasy panujące nie są skrępowane żadnym poważnym zakwestionowaniem ich prawa do rządzenia światem. Nie są skrępowane przecież żebraniem przez lewicę o okruchy z pańskiego stołu. Wystarczyło 30 lat, abyśmy znaleźli się w punkcie wyjścia sprzed stu lat z okładem. Ten historyczny regres zawdzięczamy nikomu innemu, jak nowoczesnej, radykalnej lewicy.

*

Mentalność współczesnego „proletariusza” oddaje dziś artykuł w „Tygodniku Powszechnym” pióra Marka Rabija pt. Co się stanie z naszą klasą? Autor przenikliwie przedstawił genezę współczesnej klasy średniej jako wynik działań władz jeszcze w okresie PRL-u: „Inżynier Karwowski miał bowiem egzemplifikować ważną społeczną zmianę, którą przynosi koniec lat 60. i dekada lat 70. Polska ma już wtedy za sobą industrializację i elektryfikację. Pokolenie urodzone tuż po wojnie zakłada rodziny i otwarcie kontestuje stary porządek społeczeństwa socjalistycznego, w którym wszyscy mieli być równi. W realiach sojuszu robotniczo-chłopskiego równość klas coraz częściej oznacza przecież nierówności: hołubieni przez partię robotnicy zarabiają lepiej od nauczycieli i urzędników.

Tymczasem gierkowska modernizacja kraju za zagraniczne kredyty potrzebuje nie tyle robotników, ile inżynierów, architektów i księgowych. Partia postanawia więc wyjść ze ślepej uliczki klasowego egalitaryzmu i pokazać jak ważni są dla niej właśnie Karwowscy (…)

W latach 70. i 80. zatrudnienie w przemyśle rośnie już tylko o 17 proc. W tym samym czasie liczba etatów w sektorach pozamaterialnych, jak usługi, edukacja i ochrona zdrowia, skacze aż o 50 proc., a dla podtrzymania tego trendu władze ograniczają liczbę miejsc w szkołach zawodowych na rzecz liceów ogólnokształcących i techników. Przewaga wynagrodzeń robotników nad dochodami inteligencji najpierw maleje, a pod koniec rządów Gierka zanika. W 1986 r. średnie wynagrodzenie robotników w przemyśle stanowi już tylko 92 proc. przeciętnego wynagrodzenia w sektorze niematerialnym. Do końca dekady stopnieje do niespełna 61 proc.” (tamże, s. 15-16).

Po pierwsze więc, mamy tu przyznanie, że w okresie powojennej odbudowy i modernizacji gospodarki polskiej (w tym wymienionej elektryfikacji) główny ciężar tego procesu ponosili robotnicy. Jeżeli ich płace były względnie wysokie, to warto zauważyć, że w pełni pokrywała je ich praca, która ponadto przynosiła wystarczającą wartość dodatkową, aby rozbudowywać i pozaprodukcyjne sfery życia społecznego.

Warto też zauważyć, że w okresie forsownej industrializacji, która pokrywała się z okresem stalinowskim, robotnicy byli wyzyskiwani do granic możliwości, a ich sprzeciw był bezwzględnie tłumiony. Całe społeczeństwo dzieliło się powojenną biedą, zaś zarobki robotników były wysokie w porównaniu z przedwojennym i wojennym poziomem. Główną wartością dla robotników pamiętających czasy przedwojenne była likwidacja bezrobocia, która zastępowała aspiracje płacowe. Jeżeli mówi się o przewadze płac roboczych nad pensjami urzędników, to warto pamiętać, że grupa pracowników umysłowych nie była wówczas rozbudowana, zaś klasę robotniczą, a późniejszą warstwę pracowników umysłowych zasilały rzesze ludności wychodzące ze wsi. Nie sposób więc porównywać uposażeń urzędniczych z płacami roboczymi, udając, że była to grupa analogiczna do tej, która okrzepła na bazie zbudowanej już ponadludzkim wysiłkiem robotników nowoczesnej gospodarki.

Poza tym, wszystkie analizy bijące w socjalistyczną dyrektywę rzekomej preferencji dla robotników „kosztem” reszty społeczeństwa (głównie chłopstwa, jeśli już, a nie urzędników i inteligencji) pomijają drobny szczegół: kariera robotnika kończy się wraz z jego zdrowiem, co następuje zwykle w okolicach 40-stki, w wieku, w którym inżynier Karwowski dopiero wkracza w szczytowy okres zawodowej kariery. Zarobki młodego robotnika są relatywnie wysokie na początku i krótko, a potem chylą się ku spadkowi wraz z siłą życiową. W przypadku robotnika działa ponadto prawo popytu i podaży jego siły roboczej, które jest dla niego ewidentnie niekorzystne. W przypadku pracowników umysłowych kwalifikacje rosną wraz z doświadczeniem, a więc i z wiekiem. Niskie początkowo uposażenia, kiedy aspirantów do zawodu jest wielu, rosną stabilnie w miarę upływu czasu. Najwyższe kwalifikacje są wynagradzane więcej niż godziwie.

Do tego należy jeszcze dodać okoliczność, że w realnym socjalizmie, przynajmniej w jego pierwszej fazie, główną rolę w dochodach ludności odgrywały społeczne fundusze spożycia. Tak więc, mimo niezbyt wysokich wynagrodzeń, grupy nieprodukcyjne korzystały nieodpłatnie z szerokiej gamy świadczeń społecznych, finansowanych tymże samym wysiłkiem klasy robotniczej, środkami pochodzącymi z nieopłaconej części ich pracy. Albowiem środki na opłacanie owych świadczeń, budżet państwa czerpał bezpośrednio z dochodów przedsiębiorstw, bez pośrednictwa podatków od dochodów indywidualnych. Z wynagrodzeń potrącano jakieś składki, które opłacał zakład pracy, nie było podatków od dochodów jako takich. Zakłady pracy były opłacane przez budżet państwa, a więc też przez środki wypracowane przez przedsiębiorstwa przemysłowe. Wynagrodzenia pracowników umysłowych należałoby więc podnieść o wartość bezpłatnych świadczeń, żeby pretendować do jakiejkolwiek uczciwej analizy. Wówczas te różnice w indywidualnych wynagrodzeniach okazać się mogą relatywnie mało ważące.

W każdym razie, przekazy historyków gospodarczych bynajmniej nie pozostawiają nam opisu robotników opływających we wszelkie dostatki. Rozumiemy, że współczesna lewica, która przyjmuje punkt widzenia postPRL-owskiej inteligencji, uważa bunty robotników w 1953, 1956, 1970 i w 1980 r. za przejaw robotniczej, nieuzasadnionej roszczeniowości. Gdy tymczasem inteligencja z obrzydzeniem do samej siebie pławiła się w tzw. małej stabilizacji.

Autor artykułu dalej pokazuje z rozbrajającą szczerością: „My, klasa średnia, wszyscy jesteśmy dziećmi inżyniera Karwowskiego. Wyrośliśmy w świecie, w którym praca fizyczna z definicji jest mniej ważna od naszych edytorów tekstów, arkuszy kalkulacyjnych czy programów do projektowania. Dopóki rytm cywilizacji wyceniał te umiejętności zgodnie z naszym systemem wartości, czyli wyżej od pracy robotnika, czuliśmy się na swoim miejscu. Ważni i potrzebni. Niestety, gdy rynek zorientował się, że cierpi na nadmiar magistrów socjologii przy jednoczesnym deficycie kierowców, zaczął płacić tym drugim zauważalnie lepiej niż tym pierwszym – a na to nie byliśmy gotowi” (tamże, s. 16).

W tym fragmencie ważne jest spostrzeżenie, że w systemie, gdzie mamy do czynienia z prywatną własnością środków produkcji, liczy się ten rodzaj pracy, który przyniesie pożądany zysk. Zapotrzebowanie na przemysłową siłę roboczą spadało w krajach rozwiniętych oraz dało się zauważyć w realsocjalizmie, jak to zauważa autor. Po okresie ekstensywnego uprzemysłowienia i wyczerpaniu jego możliwości pod koniec lat 60., gospodarka realsocjalizmu powinna przejść do etapu rozwoju intensywnego, czyli opartego na wkładzie myśli technicznej i lepszej organizacji procesu produkcyjnego. O ile jednak pierwszy etap industrializacji był realizowany skutecznie „dzięki” autorytaryzmowi władzy wobec klasy robotniczej (norma w krajach forsujących modernizację, np. w azjatyckich tygrysach) oraz dzięki likwidacji bezrobocia, o tyle etap intensywnej modernizacji przemysłu był uzależniony od innej grupy społecznej, która nie dawała się tak łatwo jak robotnicy spacyfikować lub przekupić paciorkami. W latach 70. spadło znaczenie społecznych funduszów spożycia jako narzędzia motywacyjnego, ponieważ na „inżyniera Karwowskiego” nie działał motywująco dostęp do, np. społecznej służby zdrowia, ale domagał się on dostępu do prywatnych gabinetów lekarskich, co wymagało znaczącego podniesienia dochodów indywidualnych. Społeczna służba zdrowia oraz inne usługi w tym systemie zaczęły być synonimem dziadostwa. Cały sektor usług pozaprodukcyjnych przestawił się na to samo dążenie do maksymalnej prywatyzacji dochodów kosztem społecznych funduszów spożycia. Klientem państwowej służby zdrowia pozostali robotnicy.

Najśmieszniejsze w tej całej epopei jest to, że pracownicy sfery nieprodukcyjnej najgłośniej domagali się wprowadzenia gospodarki rynkowej, gdzie pierwszym ruchem kapitału było potraktowanie owych grup społecznych jak… zwykłej siły roboczej. Czyli opłacanej zgodnie z prawem popytu i podaży, a nie zgodnie z socjalistycznym katechizmem ślepego uwielbienia dla „wyższych kwalifikacji”, które z koniecznością musiały się przerodzić w kapitalizmie w celebryctwo, ponieważ kwalifikacje na poziomie liceum ogólnokształcącego przestały być kryterium, skoro stały się masowe. W dalszej kolejności takim kryterium przestało być magisterium, w wyniku masowego pędu do zatrudniania podupadającej klasy średniej w podejrzanych placówkach o statusie uniwersytetów produkujących taśmowo pozbawionych kwalifikacji absolwentów.

Z okresu PRL pozostało jednak przekonanie, że za samo wykształcenie formalne i przejście do grona pracowników umysłowych należy się premia. Zapomina się, że w PRL wzrost wykształcenia społeczeństwa był traktowany jako inwestycja w postępującą modernizację zbudowanej od podstaw gospodarki. W Polsce potransformacyjnej nie było już czego modernizować. Stąd rodzima inteligencja stała się zbędna, poza tą, która może zasilić modernizację zagranicznych gospodarek. Dziś Polska boryka z problemami, które są wynikiem nie do końca udanej adaptacji do gospodarki europejskiej. Ujmując to eufemistycznie, rzecz jasna. Ponieważ jednak polska elita rządząca wciąż chce zachować pozory istnienia suwerennego państwa, bez czego jej rola byłaby skończona, musi borykać się z nieskończonymi problemami, które rodzi brak ekonomicznej rzeczywistości, na której można by się oprzeć. Jak to było za PRL, nawet w najtrudniejszych latach powojennych.

Społeczeństwo nadal wyobraża sobie, że gospodarkę można prowadzić na zasadzie wzajemnej wymiany usług i że nie jest do tego potrzebny żaden przemysł. Tymczasem, wymiana między jednostkami ma sens, kiedy owe jednostki posiadają środki produkcji. Jeżeli nie posiadają, to muszą mieć inne źródło dochodu (np. z budżetu państwa lub z pracy u właściciela środków produkcji), aby kupić niezbędne im dobra. Drobni właściciele nie mają szans na wielkie kokosy ze swej działalności, zaś siła robocza zatrudnionych przez kapitał prywatny podlega prawu popytu i podaży, co wróży zróżnicowanie wynagrodzeń bez żadnej gwarancji z góry. Wszystko zależy u jakiego kapitalisty delikwent się zatrudni. Niezależnie od tego, czy w grę wchodzą robotnicy, czy urzędnicy i inni pracownicy umysłowi, wolny rynek działa bardziej egalitarnie niż realny socjalizm.

Sprawę zamazuje nieco fakt, że nawet w najbardziej ubogich społeczeństwach mamy do czynienia z ogromnymi nierównościami społecznymi (co było przedmiotem westchnień dzisiaj znowu niezadowolonych inteligentów). Wynikają one stąd, że źródłem renty dla elity danego kraju jest faktyczna własność jego bogactw. Elity żyją więc kosztem wartości dodatkowej wytworzonej gdzie indziej, a która opłaca zakup przez kapitał dostępu do owych bogactw i zasobów. Nie starcza tej renty dla wszystkich mieszkańców, stąd nierówności. Przede wszystkim jednak, takie położenie w międzynarodowym podziale pracy wyklucza możliwości rozwoju własnego potencjału ekonomicznego. Polska wyrzekła się swego przemysłu, budowanego kosztem ogromnego wysiłku robotników, dla perspektyw zbudowania społeczeństwa opartego na nierównościach społecznych, które rzekomo miały być sprawiedliwe dla pracowników umysłowych, niedocenianych w PRL. Trudno z tą świadomością pielęgnować w sobie współczucie dla oszukanych na własne życzenie.

Autor wspomnianego artykułu przywołuje to, że niby rodząca się klasa średnia miała być „filarem i gwarantem zdrowej demokracji” (s. 16). Demokracji dla kogo? Dla robotnika miała być równoznaczna z obniżeniem jego statusu społecznego. Dla kapitału jest przeszkodą w agresywnej konkurencji na zewnątrz, ponieważ polityka konkurencji wymaga elastyczności, która z kolei oznacza brak stabilności dla zatrudnionych. A tylko skuteczne wyeliminowanie konkurencji pozwala danej gospodarce na luksus demokracji. Albowiem demokracja jest kosztowną zabawką, jeśli nie jest demokracją robotniczą.

Autor stawia kropkę nad „i” przy okazji analizy Polskiego Ładu: „Grupą najbardziej poszkodowaną przez Polski Ład są natomiast samozatrudnieni, którzy co miesiąc wystawiają faktury na kwotę ok. 6-11 tys. zł. brutto. Skąd ta dysproporcja? Odpowiedź mogą zawierać statystyki resortu finansów, z których wynika, że liczba podatników (…) którzy mieszczą się we wspomnianym progu 6-11 tys. zł miesięcznie, jest (…) ponad sześć milionów. W pewnym sensie padamy więc, jako klasa średnia, ofiarą własnej liczebności” (s. 16). Polska, wedle tego samego artykułu, ma klasę średnią na poziomie 52%. Najliczniejszą klasę średnią ma Szwajcaria (59%), najsłabszą zaś – Rosja (39%). Z czego prosty wniosek, że samo istnienie klasy średniej jest wskaźnikiem dobrobytu społecznego. Każdy kraj powinien więc hołubić swoją klasę średnią, a znikną jego problemy i demokracja rozkwitnie.

Opodatkowanie klasy średniej służy, wedle ustalonego jeszcze za PRL modelu rozumowania, opłacaniu leniwej klasy niższej, której nie chce się ani uczyć, ani solidnie pracować. Nie ma konfliktu z klasą wyższą, ponieważ ta sama siebie opłaca i łaski klasy średniej nie potrzebuje. Konflikt klasowy zarysowuje się więc wyraźnie: z klasą wyższą, przeciwko klasie niższej.

Niech nam ktoś powie, że robotnicy nie rozumieją, gdzie ów konflikt przebiega.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
31 stycznia 2022 r.