Wybory okazały się tą sytuacją, w której ujawniły się faktycznie istniejące podziały na lewicy. Niezależnie od wszystkich nawoływań o osławioną i ubóstwioną „jedność”. Okazało się, że tej jedności faktycznie nie ma, że jest sztucznie utrzymywana dzięki zalewaniu problemów modnymi tematami, które obracają się wokół samoświadomości drobnomieszczaństwa, które uzurpowało sobie miano lewicy. Drobnomieszczaństwo jest tradycyjnie różnokolorową (chciałoby się rzec – tęczową) mozaiką, rozdzieraną sprzecznymi interesami, ponieważ samo drobnomieszczaństwo jest bardzo pojemną kategorią. Co więcej, te same grupy zawodowe – w dobie upowszechnienia przywilejów elit społecznych – mogą znajdować się w najróżniejszych przedziałach dochodowych. Na to nakłada się różnorodność światopoglądowa, związana z poziomem wykształcenia drobnomieszczaństwa, które jest podstawą jego bytu, materialnym fundamentem jego istnienia. Stąd brak jednorodności tej grupy społecznej, jej niemożność stania się klasą społeczną.

Jednocześnie, tradycja drobnomieszczańska, wywodząca się z tradycji radykalnego skrzydła rewolucyjnej burżuazji francuskiej, sprawia, że podmiotem dla tej grupy społecznej jest… ona sama.

Jako odprysk burżuazji, drobnomieszczaństwo jest tradycyjnie wrogie plebsowi, dla którego sprzedaż siły roboczej na wolnym rynku pracy była awansem społecznym, poszerzeniem horyzontów i wyjściem z osobistego poddaństwa tożsamego z nowożytnym niewolnictwem.

Drobnomieszczaństwo obsługujące elity jest wrogie wobec tego plebsu przekształconego następnie w klasę robotniczą, a jednocześnie – dzięki edukacji – krytyczne wobec utrzymującej je elity. Ta krytyczność kondensuje się w świadomości, że drobnomieszczańscy słudzy elit są lepiej wykształceni niż owe elity, bardziej predestynowani do wykonywania służby państwowej, do reprezentowania innych grup społecznych, które ze względu na swój brak wykształcenia, nie będą zdolne do podjęcia służby dla społeczeństwa na takim samym poziomie, co wykształcone drobnomieszczaństwo.

Stąd poczucie krzywdy, poczucie marnowania niezwykłych talentów itd., itp., które drobnomieszczaństwo serwuje nam na co dzień w swoich obrażonych na cały świat komentarzach i wypowiedziach.

Jednocześnie, drobnomieszczaństwo dowodzi swej niezwykłej przenikliwości, kiedy uświadamia nam, prostakom i tępakom, jakie są najważniejsze problemy społeczne. Problemy dotyczące demokracji, a nie jakieś prostackie kwestie materialne. I tu dochodzimy do sedna, które współcześnie wyraża się w przekonaniu, że współczesny plebs, tak jak i dawny plebs, przedkładają kiełbasę wyborczą nad prawdziwe problemy społeczne. Wystarczy poczytać komentarze w facebooku, aby przekonać się, że oskarżenie o drobnomieszczański elitaryzm i pogardę dla „prostaków” nie jest wyssane z palca.

Samoświadomość i korzenie drobnomieszczańskiej lewicy ujawniają takie prace naukowe, jak np. „Romantyczny antykapitalizm” autorstwa Katarzyny Czeczot i Michała Pospiszyla – aby nie być gołosłownym. Lewica ta odwołuje się do ducha Jana-Jakuba Rousseau, nie do Marksa.
W miarę postępu w upowszechnianiu przywilejów elit (dostęp do usług edukacyjnych, rozrywki, ochrony zdrowia itp.), drobnomieszczaństwo przestało obsługiwać wyłącznie elity. Ta część, która obsługuje „doły społeczne” nie ma poczucia, że robi to dlatego, iż nie jest na tyle dobra, aby obsługiwać elity, ale ma poczucie, że jest nie gorsza niż koledzy po fachu „na topie”. Jest przy okazji obrażona na swoich „chlebodawców” z „dołów”, że nie są w stanie płacić tyle samo, co elity, za te same usługi. Stąd potrzeba obarczenia państwa odpowiedzialnością za poziom życia tej grupy społecznej, niesłusznie utożsamiana z akceptacją doktryny socjalistycznej własności, która to fałszywa samoświadomość daje drobnomieszczaństwu monopol na idee socjalistyczne – w sytuacji klęski ruchu robotniczego. Przy okazji robiąc z drobnomieszczaństwa podmiot klasowy.

Taki jest fundament współczesnego zagmatwania pozycji lewicy. Działacze lewicowi nie chcą uwypuklać tego konfliktu, który znajdował wyraz w biografii Karola Marksa, w jego walce ze „słusznymi” lewicowcami, czytaj lewicowymi liberałami po anarchistów włącznie, w organizowanym przez niego ruchu robotniczym. Stąd taki upór przy interpretowaniu „młodego Marksa” jako „Marksa jako takiego”, czyli przekreślanie dorosłego konfliktu Marksa z „lewicową rodzinką”, co znalazło wyraz następnie w nieoczekiwanym dla samego Lenina jego konflikcie z socjaldemokracją europejską. Ten sam konflikt przewija się w opozycji między „komunistami” (najczęściej utożsamianymi ze stalinizmem) a „antytotalitarnymi socjalistami” (antykomunistycznymi ojcami nowoczesnej sowietologii).

Tymczasem konflikt rzeczywisty przebiega między socjaldemokratycznymi socjalistami i neostalinowcami (w jednym obozie) a kontynuatorami tradycji marksowskiego ruchu robotniczego (drugi obóz). Przygniatająca przewaga liczebna pierwszego obozu nad drugim nie ulega wątpliwości. Jednak kryterium liczebności nie bywa kryterium prawdy.

Przedstawiana przez nas krótka historia lewicy jest dla wnikliwego czytelnika równoznaczna z odpowiedzią na dręczące pytanie o to, DLACZEGO LEWICA NIE PRZESTAJE BYĆ LEWICĄ BURŻUAZYJNĄ?

Pasmo klęsk lewicy burżuazyjnej (także drobnomieszczańskiej) stwarza warunki do upowszechnienia tego pytania. Do tej pory nie było konieczności tak drastycznego postawienia owej kwestii. Przez głowy co bardziej dociekliwych przedstawicieli „realnie istniejącej lewicy” przechodzi coraz częściej myśl o tym, że lewica w ogóle przestaje być komukolwiek potrzebna. Liberalna prawica zadba o prawa demokratyczne, no może nie tak radykalnie postawione, jakby to zrobiła lewica drobnomieszczańska, ale zawsze…

Populistyczna prawica zadba o jakiś socjal licząc się z zapotrzebowaniem państwa kapitalistycznego na mięso armatnie, którego dostarczą matki-Polki.

Problem z punktu widzenia drobnomieszczańskiej lewicy, traktującej samą siebie jako podmiot historyczny, rysuje się jednak inaczej. Powrót do kapitalistycznej normalności, w której robole są pozbawione urlopów i ochrony zdrowia, nie mówiąc już o edukacji i jakościowych rozrywkach, powoduje, że zwyczajnie zbędna staje się owa warstwa społeczna, którą drobnomieszczaństwo pogardza.

Problem jednak w tym, że państwo nie ma już potrzeby utrzymywania owej grupy społecznej, może wreszcie zaoszczędzić.

Radykalizm drobnomieszczańskiej lewicy wynika z bezpośredniego zagrożenia jej bytu. Zaczyna się więc rozglądać za podmiotem, który wzmocniłby jej własną podmiotowość. Okazuje się, że nie bardzo może już robić łaskę reszcie społeczeństwa, musi szukać sojuszników. Nic dziwnego, że trudno jej się z tym pogodzić. Sojusznik w postaci dotychczas pogardzanego robola wydaje się dnem klęski w oczach nowoczesnej lewicy.

Lewica drobnomieszczańska bije się więc między sobą o prawo do reprezentowania interesów „dołów społecznych”: prawa lokatorów, prawa niezaradnych biedaków, nie mówiąc już o prawach LGBT. Chwyta się każdego przejawu niezadowolenia, a pretekstów do tego jest sporo w epoce kurczącego się kapitalizmu socjalnego. Aktywiści tego typu mają poczucie wyższości nad resztą lewicowej rodzinki, ponieważ znaleźli sobie nisze krzywdy i poniżenia, którą mogą obsługiwać, nie utożsamiając się z podopiecznymi. Praca nieskończona, źródło dochodów i samozadowolenia – niewyczerpywalne. Czego chcieć więcej? No może tylko lepszych dochodów… Oczekiwanie oparte na przekonaniu o wykonywaniu ciężkiej i nierzadko niewdzięcznej, poniżającej pracy społecznej na miarę współczesnych Judymów. Ale najważniejsze pozostaje, że nisza jest niewyczerpalna. Chociaż pociąga za sobą konieczność rywalizacji między aktywistami. Nie do końca pociesza myśl, że sfera nędzy w kapitalizmie nieograniczonym konkurencją propagandową z jakimkolwiek „socjalizmem” wciąż będzie się poszerzała. Środki będą się rozkładały na coraz liczniejsze organizacje pomocowe sygnowane lewicowymi pieczęciami, czyli będą coraz skromniejsze.

Ideałem lewicy (najradykalniejszej, jaką tylko można sobie wyobrazić) pozostanie model społeczeństwa opiekuńczego, w którym biurokracja państwowa będzie pośredniczyła w pozyskiwaniu środków od kapitału wyzyskującego roboli burżujów cieszących się stałą pracą) po to, aby redystrybuować je na środowiska trwale zmarginalizowanych pauprów. Przy okazji zapewniających środki do życia dla wrażliwych społecznie działaczy, którzy stali się nie tyle zawodowymi rewolucjonistami, co zawodowymi Buddami od miłosierdzia, ewentualnie intelektualistami opisującymi zjawisko i z tego się utrzymującymi.

Wizja Marksa, w której każdy pracuje produkcyjnie po to, aby działalność kreatywną uprawiać gratis, jest dla nowoczesnej lewicy nie do przyjęcia. Lewica woli apelować o datki zamiast pracować, jak jej podopieczni. A jeśli pracuje, to tylko jako intelektualiści, czerpiąc natchnienie ze swojej działalności charytatywnej, naukowej lub politycznej.

W ten sposób, lewica obiektywnie podtrzymuje kapitalistyczne stosunki społeczne. I nie zmienią tego żadne postulaty demokratyzacji owego systemu.

*

Część lewicy ostrożnie pyta już o swe powinowactwa klasowe. Na przykład, Xavier Woliński, pod którego postem rozwinęła się dyskusja obrazująca wątki, o których była mowa wyżej:

„To jest problem konfliktu klasowego. Możemy się na lewicy wściekać, możemy się obrażać na zafałszowaną świadomość itd. Ale trzeba w końcu się z tym uczciwie zmierzyć, a nie udawać, że problemu nie ma, a każdego, kto go porusza zapędzać do rogu.

Oczywiście, nie wszyscy biedni głosują na Dudę, nie wszyscy robotnicy głosują na Dudę. Ale w dużym stopniu podział klasowy się nakłada na ten konflikt polityczny między dwiema prawicami. Czy mi się to podoba? Nie podoba mi się. Ale w tych dwóch odpowiedziach danych reporterce jest też wskazówka dla lewicy, jeśliby chciała dotrzeć z powrotem do swojego naturalnego kontekstu klasowego. Musi być wiarygodna i musi stać po stronie klasy pracującej i niezamożnych, a nie po stronie bogatych.

Aby tego dokonać nie może dać się skleić z establiszmentem liberalnym, bo inaczej umrze. To jest proste jak dwa dodać dwa. PO nie odda wielkomiejskiego zaplecza, ani nie odda inteligenckiego zaplecza. Lewica natomiast musi w końcu zauważyć toczący się konflikt klasowy w tym kraju i odpowiednio się ustawić w nim.

I nie, to nie oznacza ludomańskiego schlebiania wyobrażonemu „konserwatyzmowi” klasy pracującej, jakby chcieli niektórzy. Nie chodzi o to, żeby stać się drugim PiS-em. Natomiast wymaga to jednoznacznego opowiedzenia się po określonej stronie konfliktu ekonomicznego. Po stronie która znajduje się w sprzeczności z interesem większości zaplecza PO. I to doprowadzić musiałoby do zwarcia ze sporą częścią liberałów i liberalnych mediów, które i tak lewicy nienawidzą oraz jednocześnie starcia z PiS o klasę pracującą, która została zawłaszczona przez socjalkonserwę.

Bez tego nie ma lewicy i tyle. Nie ma innej drogi po prostu. Cokolwiek się komuś wydaje. Walka musi być brutalna i wymaga odważnych ludzi do tej roboty, którzy nie boją się zerwania często ze swoim własnym środowiskiem” – patrz:

Dzisiaj Trzaskowski był w miejscowościach na Mazowszu w których wygrywał Duda. W Faktach TVN pojawił się z tego…

Opublikowany przez Lewica Wolnościowa Czwartek, 9 lipca 2020

Oczywiście, Woliński zapętla się sprowadzając problem klasowości do problemu: biedni – bogaci. Nie widzi złożoności i sprzeczności wewnętrznych w ramach tzw. klasy pracującej (vel klasy pracowniczej). Wychodzą tu na jaw poważne braki teoretyczne lewicy, będące skutkiem świadomego fałszowania teorii Marksowskiej jeszcze za PRL-u – a co dopiero mówić o okresie potransformacyjnym – kiedy to dociekliwość teoretyczną na tym polu wykazuje bardziej prawica niż lewica.

Woliński pisze o konieczności „jednoznacznego opowiedzenia się po określonej stronie konfliktu ekonomicznego”. Lewica sprowadza ten właśnie problem do problemu bieda-bogactwo, ignorując analizę Marksowską. Dlatego problem staje się nierozwiązywalny. Pauperyzujące się drobnomieszczaństwo nie doprowadzi do jasności teoretycznej w analizie ekonomicznej.

Część głosów w dyskusji z oburzeniem odnosi się do „ekonomizacji” problemu klasowego. Lewica, która postrzega analizę ekonomiczną na poziomie PiS-owskiego socjalu jest żałosna, ale to ona wyznacza kryteria dumy i zażenowania na współczesnej lewicy.

Oczywiście, trudno odmówić racji tym, którzy utrzymują, że cywilizowane reguły gry w państwie demokratycznym, nawet kapitalistycznym, są korzystniejsze niż autorytarne metody zamordystycznego państwa. Problem w tym, że debilizmem lewicy jest zapominanie o prostym fakcie, że metody zarządzania interesami kapitału nie są dyktowane przez elity polityczne, ale przez sam kapitał. Liberalna klasa polityczna będzie wspierała totalitarne metody polityczne, jeśli tylko poczuje realne zagrożenie dla władzy kapitału. Autentyczna, robotnicza lewica, jest dla kapitału największym zagrożeniem, więc radykalizacja lewicy w tym kierunku spotka się z adekwatnym odporem burżuazyjnego rządu.
Elity liberalnej lewicy zdają sobie z tego sprawę, więc ich zasadniczym celem jest niedopuszczenie do rozwinięcia się społecznej, prorobotniczej lewicy. A tylko ta lewica jest warunkiem, gwarantem wyjścia lewicy z impasu politycznego i klasowego.

Należy sobie zdać z tego sprawę, aby nie zdziwić się rozwojem sytuacji. Tendencja do postrzegania właściwego rozwiązania klasowego dla lewicy, dla jej znaczenia politycznego, zaczyna dojrzewać wśród działaczy lewicy. Raczej nic już nie powstrzyma tego procesu. Niestety, będzie on musiał z konieczności, przejść przez etap ostrego podziału lewicy. Podziału nawiązującego do podziału, który istniał w czasach Marksa i który zadecydował o wyjątkowości marksizmu i o jego niemożności do stopienia się z drobnomieszczańskimi odmianami socjalizmu utopijnego. Ten melanż okazał się nie do utrzymania na dłuższą metę. Podobnie jak po upadku tzw. komunizmu ujawniły się zamrożone podziały nacjonalistyczne i rasowe, tak nie do powstrzymania jest ujawnienie się podziału klasowego. I co z tego, że znajduje on swoje odbicie także w ideologicznej konstrukcji lewicy?

Prawicowy, drobnomieszczański odłam lewicy, z definicji niesamodzielny wobec wielkiej burżuazji, zyskał sobie przewagę ze względu na słabość marksistowskiego ruchu robotniczego, w czym ogromną rolę odegrał stalinizm, nie potrafiący przezwyciężyć dziedzictwa II Międzynarodówki. Dla samego Lenina teoretyczne przezwyciężanie tego dziedzictwa było zaskakujące i wynikające z uprawianej przezeń sztuki polityki. Dla słabszych umysłów teoretycznych ta ewolucja była zbyt trudna do przyswojenia. Jeżeli zresztą czyta się różne teksty współczesnych Leninowi, widać jak bardzo obarczone koncepcjami odnajdowanymi we współczesnej lewicy obyczajowej były umysły jego towarzyszy walki.

Trudno się temu dziwić, skoro kontrowersje interpretacyjne mogą dotyczyć nie tylko „młodego Marksa”, ale i konkretnych koncepcji politycznych najbliższego Marksowi przyjaciela i duchowego bliźniaka – Fryderyka Engelsa.

Dlatego nie sposób zbyć naszych krytyk wzgardliwą diagnozą „ortodoksji”, niemożności wyjścia poza horyzont XIX wieku. To nasi oponenci raczej nie potrafią wyjść poza XIX-wieczną krytykę Marksa z pozycji drobnomieszczańskiego liberalizmu. Dlatego nie potrafią zinterpretować historii ruchu robotniczego inaczej, jak z pozycji „Manifestu komunistycznego”, dodatkowo jeszcze z pozycji apologii dziejowej roli burżuazji. Klasa robotnicza dla nich nie istnieje poza konstruktem w głowie Marksa. Dziś ta klasa staje się problemem dla lewicy.
Teoria Marksa nie zakłada niewolniczej akceptacji społecznej świadomości danej klasy społecznej. Świadomość klasowa wymaga klasy dla siebie. Zakłada to aktywność partii robotniczej. Lewica drobnomieszczańska, traktując samą siebie (klasa najemnych pracowników) jako podmiot, zdaje się na spontaneizm i na intuicyjność samoświadomości społecznej, ponieważ utożsamia się z podmiotem. Partia nie jest jej do niczego potrzebna. To jest wierne odbicie i kontynuacja linii teoretycznej anarchizmu, z którym marksizm pozostawał w ostrym konflikcie ideowym na tym właśnie tle. Dziś lewica zaakceptowała rozwiązanie anarchistyczne z powyższego powodu. Dlatego należy najpierw uporządkować kwestie teoretyczne, aby zdać sobie sprawę z tego, co różni marksizm od reszty lewicowych nurtów, co czyni go wyjątkowym na scenie politycznej. I tylko ta wyjątkowość czyni go zdolnym do skutecznego przezwyciężenia kapitalizmu i wprowadzenia społeczeństwa bezklasowego. To właśnie było przedmiotem negatywnego dowodu przeprowadzonego przez cały XX wiek i przez ruch robotniczy.

Chcecie przedłużać dowód? Przedłużacie tylko własną agonię. Jak sobie chcecie. Mamy demokrację… póki co. Potem będziecie już po drugiej stronie barykady. Wraz z całym antyrobotniczym drobnomieszczaństwem.

Ktoś napisał w dyskusji: jeńców nie bierzecie.

Jakby co – my też, ale i tak was kochamy.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
10 lipca 2020 r.