W dniu 12 maja 2022 r., w Toronto, odbyła się debata firmowana przez Aurea Fundation, dotycząca wojny rosyjsko-ukraińskiej. Udział w niej wzięli: John Meirsheimer i Stephen Walt  kontra Michael McFaul i Radosław Sikorski. Debata miała przekonać publiczność do opowiedzenia się za lub przeciw tezie, że dla rozwiązania tego najgroźniejszego od pokoleń kryzysu należy zacząć od uwzględnienia rosyjskich interesów dotyczących jej bezpieczeństwa. Przedwstępnie głosy rozkładały się mniej więcej po równo, z lekką przewagą głosów za przedstawioną tezą (53-47%). Jednocześnie publiczność deklarowała w ok. 80%, że jest otwarta na argumenty i gotowa zmienić zdanie w zależności od przedstawionej argumentacji.

John Mearsheimer oraz Stephen Walt bronili proponowanej tezy, którą atakowali ich oponenci.

Argumenty prof. Mearsheimera są od dłuższego czasu dość dobrze znane i cieszą się popularnością w mediach społecznościowych. Podczas debaty Mearsheimer nie przedstawił żadnych nowych myśli ani argumentów. W przeciwieństwie do Stephena Walta, nie atakował na polu wykazywania, że USA uciekały się do rozwiązań militarnych bez zbędnych ceregieli, kiedy tylko uznały jakiś kraj za zagrażający interesom amerykańskim, posługując się najróżnorodniejszymi pretekstami, w tym zwykłymi kłamstwami. Prof. Mearsheimer samoograniczał się do utrzymywania jak najbardziej wyraźnej linii, w pewnym sensie wyabstrahowanej z konkretnej, materialnej rzeczywistości, sprowadzając swoją argumentację do oczywistości, że Rosja traktuje rozszerzenie NATO jako egzystencjalne zagrożenie, a wszystkie mocarstwa reagują bardzo silnie na takie, nierzadko subiektywne, ale mające przełożenie na realność, poczucie zagrożenia. To, rzecz jasna, sprowadzało do zera zarzuty wobec agresywnej polityki USA, czyli część argumentacji, która mogłaby działać na rzecz proponowanej tezy.

Z dużą łatwością, w efekcie, oponenci mogli skontrować argumenty duetu Mearsheimer-Walt, przedstawiając zagrożenie Rosji jako urojenie Putina wynikające z jego imperialistycznych zapędów. Na tym tle słabo brzmiało zapewnienie Mearsheimera, że Putin nigdzie nie dał powodu do podejrzewania go o dążenie do eskalacji żądań terytorialnych pod adresem kolejnych suwerennych państw europejskich. No tak, słowo honoru, nawet profesora, nie może w takiej sytuacji wystarczyć.

Z profesorskiego samoograniczenia wynika fakt, że ani on, ani Stephen Walt nie powołali się na narzucający się wręcz argument o tym, że Porozumienia mińskie proponowały rozwiązanie kompromisowe, które bynajmniej nie sprowadzało się do likwidacji suwerenności Ukrainy. Porozumienie, które zadowalało Rosję i było gwarantowane przez mocarstwa europejskie, pozostało – z pełną zgodą i aprobatą Zachodu – na papierze. Nie został wykorzystany argument o tym, że odrzucenie Porozumień mińskich nie zgadza się z demokratycznymi standardami, których modelem wzorcowym miałaby być podobno Ukraina. Trudno powiedzieć dlaczego nie podjęto tego argumentu, skoro prof. Mearsheimer odwoływał się do niego w swoich innych wypowiedziach.

Warto prześledzić argumentację, która funkcjonuje wśród lewicowych przeciwników pronatowskiej propagandy i w jaki sposób jest ona kwestionowana przez stronę przeciwną. Powyższa debata daje doskonałą okazję dla takiego ćwiczenia.

Rzecz dotyka bowiem całej historii politycznej od czasu rozpadu ZSRR i stanowi kość niezgody dzielącą samą lewicę.

Cofając się więc do tego momentu startowego nowej ery poradzieckiej, powstaje pytanie – postawione zresztą przez Putina w swym słynnym przemówieniu z lutego 2022 r. – dlaczego Rosja nie została integrowana w struktury NATO po upadku ZSRR. To zagadnienie ma kluczowe znaczenie w świetle dzisiejszej wojny. Sam Putin miał na ten temat do powiedzenia tylko tyle, że zagadnięty o akcesję do NATO Bill Clinton zrobił tylko głupią minę. Radek Sikorski ma nam więcej do powiedzenia w tej kwestii: otóż nie było żadnej przeszkody dla przyjęcia Rosji do NATO – a sam Sikorski był gorącym orędownikiem tego kroku – pod jednym wszakże warunkiem. Tym warunkiem był system demokracji w Rosji. No cóż, koledzy, krygował się w domyśle Sikorski, nie ja ustanawiałem te kryteria. Byłem za, a nawet przeciw…

Zaraz, zaraz, lata dziewięćdziesiąte, lata rządów Borysa Jelcyna, są dziś uznawane za jedyny czas, kiedy to w Rosji istniała demokracja. I to jaka! Po dziś dzień Zachód pielgrzymuje do mauzoleum Jelcyna w Jekaterynburgu. Żarty o jakichś oligarchach, którzy wtedy zostali stworzeni, są nieadekwatne, ponieważ chodzi przecież o bojowników liberalnej demokracji, takich jak Chodorkowski czy Czubajs. Tylko przy okazji są oni oligarchami – po prostu system demokratyczny sprzyja jednostkom przedsiębiorczym i odważnym. Po Jelcynie, oligarchowie to już tylko zastraszone kreatury Putina.

Więc raczej nie było przeszkód dla akcesji Rosji do NATO w latach 90-tych.

Tym bardziej, że odnośnie dzisiejszej Ukrainy nie działa argument o braku demokracji. Każdy wie, że demokracja w Ukrainie nie jest w gorszym stanie niż w Rosji, w latach demokratycznej świetności Jelcyna.

Na bok żarty. Żadnemu uczestnikowi debaty nie przyszło na myśl, aby zakwestionować racjonalność istnienia NATO po rozwiązaniu Paktu Warszawskiego. A istnienie NATO po tym fakcie ma wyraźny, agresywny charakter, skierowany na pojedynczy cel. Może świadczyć o tym, że Zachód bał się i nadal boi się Rosji.

Na ten fakt też nikt raczej nie wskazywał podczas debaty. Tymczasem akurat pasuje to dobrze do opisu paranoidalnej sytuacji, której cechy przypisuje się tylko Rosji. A być może cechy paranoidalne nie są jej wyłącznym przywilejem. Jeżeli rozpatrywać obiektywnie fakt nie rozwiązania NATO po rozwiązaniu Układu Warszawskiego i to, że mimo zapewnień Zachodu ostrze Paktu jest de facto wymierzone w Rosję (w co Rosja desperacko usiłowała nie wierzyć przez 30 lat), to samo istnienie NATO powodowało dynamikę sytuacji w Europie.

Jest to ilustrowane doskonale przez dzisiejsze zachowanie Finlandii i Szwecji. Ich akcesję do NATO przedstawia się jako wynik lęku przed atakiem ze strony Rosji. Biorąc pod uwagę rzeczywistość i stosunek sił, a także – last, but not least – naturalne ciążenie klasy panującej w Rosji do burżuazyjnej, kapitalistycznej normalności, czyli szukanie na Zachodzie zrozumienia i partnerstwa mimo wszystko i wbrew oczywistości, zachowanie Finlandii i Szwecji jest raczej podyktowane lękiem przed staniem się kolejną ofiarą proxy war między Rosją a USA.

Jakie są realistyczne motywy dla rosyjskiej ekspansji imperialistycznej w warunkach upadłości ekonomicznej i społecznej po rozpadzie ZSRR? Prof. Mearsheimer jasno deklaruje, że żadne. Ale, oczywiście, powinniśmy wierzyć raczej McFaulowi i Sikorskiemu. A to z jednego powodu – otóż Rosja okupuje terytoria skolonizowane przez carat w minionych stuleciach. Dlatego też, nawet gdyby Rosja nie ruszyła się na centymetr poza swoje granice, imperialistyczna okupacja suwerennych ziem ma miejsce w jej granicach. Przy takim widzeniu zagadnienia, nie da się obronić żadna teza mówiąca o tym, że Rosja nie ma imperialistycznych zapędów. Z góry będzie to rosyjskie kłamstwo.

Przyznajemy, że w tym punkcie dyskusja nie wychodząca poza ramy świata i polityki kapitalizmu jest przegrana z pozycji obrońców prorosyjskiej racjonalności. Musi się ona sprowadzać do przyznawania, że uwzględnianie rosyjskich interesów bezpieczeństwa jest ustępstwem na rzecz agresywnego imperializmu.

Ale jak to pogodzić z twierdzeniem, że Rosja Jelcyna mogła być demokracją, zaś ta sama Rosja, w tych samych granicach, ale pod rządami Putina już jest antagonistą demokracji? Jeżeli nie zobaczymy stosunku do Rosji w długiej perspektywie, nie jesteśmy w stanie niczego zrozumieć. Co jest udziałem większości lewicy. Niestety. Rosja Jelcyna, rozkradana przez oligarchów, znajdowała na najlepszej drodze ku dezintegracji. Sens epoki Jelcyna bardzo dobrze zrozumiała inteligencja rosyjska i całość jej elit. Do tej pory elity te marzą tylko o tym, aby Rosja stała się „normalnym” państwem europejskim, średniej wielkości, demokratycznym, zasobnym i w ogóle cywilizowanym. Nie wychodząc poza realia kapitalizmu, trudno coś temu marzeniu przeciwstawić.

Tyle opcji dla lewicy! Można ad libidum zajmować się lokatorami, działką związkową i pomocą charytatywną dla poszkodowanych w ramach demokratycznej transformacji!

Warto w tym kontekście przywołać stwierdzenie Radka Sikorskiego, które padło w omawianej debacie: „jeśli jest się liderem politycznym, nie można robić ustępstw terytorialnych”. Oczywiście, słowa te padły w kontekście prezydenta Zelenskiego. Nie dotyczą one, w sposób oczywisty, prezydenta Putina. Trzeba było jednak długiego wstępu, aby pokazać, że w rywalizacji między USA i Rosją chodzi o kontynuowanie rozpadu ZSRR na ciele Federacji Rosyjskiej. Debaty mają to do siebie, że wygrywają je ci, którzy odwołują się do powszechnych przekonań, do stereotypów funkcjonujących w społeczeństwie, a więc do idei, których nie trzeba długo tłumaczyć, wprowadzać do świadomości i dopiero na nich budować przekonujące ciągi argumentacyjne.

Dopiero tu widać, że „narracja” lewicowa została w okresie propagandy sukcesu kapitalistycznego reformizmu skutecznie rozbita dzięki zastąpieniu pojęć oryginalnego marksizmu przez ich nowolewicowe podmiany. W efekcie to, co stanowiło o innym spojrzeniu na rzeczywistość kapitalizmu, zostało rozmyte w wartościach typowych dla burżuazyjnego społeczeństwa, a w konsekwencji spowodowało, że lewica nie mówi językiem zrozumiałym na poziomie emocjonalnego odczucia. A kiedy usiłuje mówić na tym poziomie, usta same wygłaszają burżuazyjne banały.

Argumentacja lewicowa jest więc równie przegrana, jak argumentacja poprawnych naukowo, ale pozbawionych więzi z rzeczywistością uczonych typu prof. Mearsheimera.

Elita rosyjska gotowa jest zapłacić cenę terytorialną za dostęp do demokratycznej rodziny Zachodu. W tym oligarchowie. A więc i ich polityczny reprezentant, W. Putin. Dlaczego jednak Rosja nie może sobie na to pozwolić?

Lata 90-te były złotymi latami dla powstających oligarchów rozkradających majątek społeczeństwa radzieckiego. Jednak dla samego społeczeństwa to był najgorszy koszmar. Społeczeństwo chciało się odbudować w takich warunkach, jakie były możliwe. W zasadniczym stopniu więc to społeczeństwo jest prawdziwą przeszkodą na drodze demokracji. Warto sobie to uświadomić, jeżeli odwołujemy się do doświadczeń szacownych demokracji świata. Coraz wyraźniej społeczeństwa z reguły rozchodzą się z prawdziwą demokracją. Cóż bowiem obserwujemy od kilku dekad, a szczególnie mocno od rozpoczęcia nowego stulecia?

Gospodarka rzeczywista, na której opiera się funkcjonowanie społeczeństw, kurczy się coraz bardziej. Państwa rozwinięte są uzależnione w rosnącym stopniu od produkcji realnej prowadzonej gdzie indziej. Utrzymywanie standardów życia staje się coraz trudniejsze, ponieważ – jak w przypadku ropy i gazu – wymiana usług różnego typu może mieć miejsce tylko w warunkach łatwego i taniego dostępu do podstawowych dóbr codziennego użytku. Jednocześnie, ze względu na oderwanie wysokorozwiniętych społeczeństw od produkcji materialnej, brakuje powiązania między pracą jednostek a dostępem do owych dóbr. Mogą one mieć dostęp do różnych dóbr kultury, których jest w nadmiarze. Ale ostatecznie ich twórcy domagają się w zamian dostępu do dóbr codziennego użytku, do pożywienia, ogrzewanego mieszkania itp. Jeżeli twórcy dóbr wyższego rzędu mogą się wymieniać jedynie dobrami wyższego rzędu, to nie wynika z tego żadne zabezpieczenie socjalne.

Weźmy postulaty lewicy, aby zapewnić wszystkim podstawowy dochód gwarantowany. O czym świadczy taki postulat? O tym, że dzięki pracy nie gwarantujemy sobie dostępu do podstawowych dóbr. Postulat opiera się na zakorzenionym przekonaniu, że tych dóbr jest w bród, tylko chciwi kapitaliści wszystko zagarniają dla siebie. Za tym przekonaniem, kryje się stara myśl, że system produkcji kapitalistycznej jest OK, tylko źle pomyślany jest podział zysków.

Dlatego współczesna lewica nie walczy z kapitalizmem, poza sferą frazeologii, też coraz wyraźniej odrzucanej.

Co to ma wspólnego z Rosją?

Państwa, które przystały na rozwalenie własnego przemysłu stały się zależne od innych na własne życzenie. Wystarczy porównać ewolucję Rosji i Chin w ostatnich 3 dekadach.

Programem Jelcyna było rozbijanie dotychczasowych struktur ekonomicznych. Koszt społeczny owych reform był potworny, nieporównywalny z tym, co przeżywaliśmy w Polsce i innych krajach posocjalistycznych. Niemniej, cel, jakim była demokratyzacja Rosji i rozpad Federacji wymagał dalszego pogłębiania owych kosztów. Jak możemy sobie wyobrazić integrację ekonomiczną z Europą kraju, który nie posiada zdolności zaspokojenia podstawowych potrzeb własnych mieszkańców we własnym zakresie, a ponadto nie posiada własnych zasobów. A tak by się miało, gdyby miała nastąpić dezintegracja Federacji Rosyjskiej. Unia Europejska miałaby kolejne małe państwa do utrzymania do czasu unormowania się sytuacji, przeżywając spotęgowany chaos ekonomiczny, z którym już się borykała dzięki poszerzeniu Unii. Koszt integracji Rosji i państw powstałych na bazie rozpadu Federacji przekraczałby możliwości gospodarki zachodnioeuropejskiej.

Rosja przyjęła status europejskiej półkolonii surowcowej. Ale, aby zachować ten niewolniczy status, oligarchowie musieli zachować integralność Federacji – dyspozycję bogactwami Syberii.

Jak można się domyśleć, w tych warunkach perspektywa demokracji w Rosji to kwestia pół wieku, wieku, i to w sprzyjających okolicznościach. Stawianie więc warunków, że państwo musi spełniać kryteria demokracji jest czystym absurdem. To zresztą wypunktował Stephen Walt odpowiadając Sikorskiemu o demokratycznym statusie niektórych reżymów przynależnych do NATO.

Nie wspominamy już o tym, że rządzących w Rosji bolało serce o dalsze pogrążanie Rosjan w nędzy, bo zapewne to było ich ostatnią troską, ale mówimy o tym, że wymagania Zachodu były i pozostają irracjonalne. Można postawić śmiało tezę bez ryzyka przegranej, że były to żądania i warunki intencjonalnie irracjonalne.

Biorąc pod uwagę całkowity brak odzewu na rosyjskie wysiłki dyplomatyczne, aby doprowadzić do jakiejś normalnej dyskusji czy negocjacji, możemy z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że ignorowanie tych wysiłków Rosji, podyktowanych oczywistym interesem oligarchicznej gospodarki (bo jakiej by innej?) było intencjonalne i świadomie prowadziło do eskalacji napięcia i do wybuchu otwartego konfliktu. Podobny mechanizm działał już w przypadku prowokacji irackiej, więc scenariusz był już wcześniej przećwiczony.

Inna sprawa, że kryzys rosyjski tylko odbija obiektywnie katastrofalną sytuację świata kapitalistycznego. Jeżeli nie półkolonia surowcowa, to Rosja nie ma innego scenariusza ani propozycji na integrację z Europą. Jednoczesna dezintegracja Unii Europejskiej pod hasłem powrotu do ojczyzn narodowych nie daje wyboru. Czymże jest usilna polityka Polski, aby przywrócić świat sprzed II wojny światowej, jak nie wyborem polityki narodowej, by nie rzec nacjonalistycznej? Czyżby biurokratyczna machina UE nie dokonała trafnej diagnozy tej choroby dużo wcześniej niż nastąpił ostry konflikt między Rosją a Ukrainą? Czyżby były jakieś wątpliwości, że polityka PiS prowadzi do rozkładu UE przeciwstawiając ideę narodową koncepcji integracji ponadnarodowej?

Obecny pozór jedności unijnej jest wynikiem nadzwyczajnej sytuacji, która stwarza poczucie zagrożenia i konieczność zjednoczenia wobec Rosji, a nie odbudowę koncepcji jednolitego kontynentu, gdzie rywalizacja została zastąpiona przez kooperację. Znamy ocenę konserwatystów-nacjonalistów owej koncepcji kojarzonej z lewactwem, kosmopolityzmem i obrazą europejskich wartości cywilizacji chrześcijańskiej. Jeżeli w tym kontekście rozpatrywać poważnie to, co powiedział Sikorski, a mianowicie, że Rosja ma szansę przyjęcia do NATO pod warunkiem spełnienia kryteriów demokracji, to z perspektywy nacjonalistów z PiS (opcja piłsudczykowska w opozycji do opcji endeckiej) Rosja nie ma takiej szansy pod żadnym pozorem, przy spełnieniu dowolnych kryteriów.

Wbrew pozorom, stanowisko Sikorskiego (liberalnego) jest tyle samo warte w odniesieniu do Rosji, co stanowisko Kaczyńskiego. Warunki postawione przez liberałów są tak samo utopijne, jak brak warunków współczesnych neopiłsudczyków. Efekt dla Rosji jest zasadniczo taki sam: warunkiem zaprzestania postrzegania Rosji jako państwa o ambicjach imperialnych, czy to carskich, czy to radzieckich, jest rozpad Federacji Rosyjskiej.

Problem w tym, że w warunkach Europy jako kontynentu ojczyzn narodowych, jest to recepta na odrodzenie konfliktów narodowościowych na tle dążenia do podporządkowania sobie słabszych państw, w liczbie których znajdzie się także Rosja jako Księstwo Moskiewskie. Jeżeli do przeszłości odchodzi Europa jako unia państw w sferze gospodarczej, politycznej i polityki społecznej, to wymaganie od Rosji, aby zrezygnowała z ekspansjonistycznych ambicji, jest nie fair. Europa zmienia się na naszych oczach w kontynent rywalizujących o byt suwerennych państw. Dawne wartości tracą sens. Ubieganie się o przyjęcie do UE w oczekiwaniu na uniknięcie konfliktów wynikających z konkurencji na różnych polach, w tym ekonomicznym i politycznym, traci także sens.

Jeżeli gospodarkę europejską w gruncie rzeczy ciągnęła gospodarka Niemiec, to obecnie – bez rosyjskich surowców – staje się to nierealne. Michael McFaul zadał w trakcie debaty retoryczne, zdawałoby się, pytanie: „czy Rosja zyskała sojuszników na świecie?”, oczywiście – dzięki swej polityce wojny. I odpowiedź, jakiej sam natychmiast udzielił, brzmiała: „Nie!”

Skąd ta pewność, panie McFaul? Zdecydowana większość kontynentu afrykańskiego zajęła stanowisko sprzyjające Rosji lub neutralne, ze wskazaniem na Rosję. Sprawa jest zdecydowanie poważna dla Europy. Rozumiemy, że z perspektywy USA można to lekceważyć. Do czasu.

Dużo mówi się o uzależnieniu Europy od rosyjskich surowców, w tym od gazu. Znane są perypetie z dywersyfikacją opartą na europejskiej produkcji gazu, np. norweskiego. Niemniej wątpliwe jest zastąpienie gazu rosyjskiego przez dostawy amerykańskie, biorąc pod uwagę nie tylko brak infrastruktury przerabiającej gaz skroplony na gaz gotowy do wykorzystania, ale i na ceny, które zapewne nie będą filantropijne. Mówiąc krótko, Europa jest uzależniona, jeśli nie od Rosji, to od innych krajów. Uzależnienie od Rosji jest umowne w tym sensie, że jest ono korzystne dla gospodarki niemieckiej. Niemcy i Europa w ogóle reprezentuje wobec Rosji wyższą technologię, co sprowadza Rosję do roli półperyferii, a ściślej – półkolonii europejskiej. W tym sensie uzależnienie jest odwrotne, niż by na to wskazywała formalna własność surowca. Tak jest w przypadku wymiany nieekwiwalentnej, a relacja między Rosją a Niemcami spełnia warunek relacji miedzy kolonizatorem a kolonizowanym. Z tym, że dla oligarchów rosyjskich jest to relacja jak najbardziej do przyjęcia, a nawet pożądana. Elita rządząca w Rosji na zlecenie zachodnich mocodawców i przy ich wsparciu ma trzymać w uzależnieniu rosyjskich ludzi pracy, biorąc na siebie obowiązek radzenia sobie z ewentualnym niezadowoleniem społecznym. Dlatego „uzależnienie” od rosyjskiego gazu nie spędza snu z powiek europejskich przedsiębiorców. Nie przeszkadza, a nawet jest korzystne dla ich zysków. To dlatego tak trudno im zrezygnować z ekspansji na rosyjski rynek, nawet w imię obrony zachodnich wartości metodą sankcji gospodarczych. Można zaufać przedsiębiorcom, że „uzależnienie” ekonomiczne od Rosji jest korzystne ekonomicznie dla zachodnioeuropejskiego kapitału.

Obecny „bunt” państw afrykańskich obnaża zasadniczy aspekt europejskiego pojęcia uniezależnienia od rosyjskiego gazu i innych surowców. Uzasadnia nerwową reakcję Ursuli van den Leyden na faktyczne poparcie dla Rosji w konflikcie z Ukrainą, czytaj: ze Stanami Zjednoczonymi. Kontynent europejski w ogóle nie jest niezależny surowcowo. Ani też nie jest wolny od problemów związanych z likwidacją własnego przemysłu w ramach delokalizacji w postkolonialnym świecie. Jeżeli Europa tak butnie odcięła się od rosyjskich surowców, to dlatego, że swoją „niezależność” surowcową wiązała z pewnikiem, iż surowce rosyjskie zostaną łatwo zastąpione przez surowce afrykańskie. To był wręcz aksjomat, wynikający z tego, że Afryka wydawała się uzależniona od „cywilizowanego” świata od dekad. Europa jest w szoku, ponieważ doszło do niej, że Afrykańczycy nie będą się bili między sobą o zaszczyt bycia wyzyskiwanymi przez Europę. I tak, niechcący okazało się, że Francja znajduje się de facto w stanie wojny z Rosją na kontynencie afrykańskim. W tej odsłonie koniunktury Afryka opowiada się po stronie Rosji w imię własnych, dobrze pojętych interesów. Bynajmniej nie z sentymentu, chociaż ten także odgrywa pewną rolę z uwagi na czasy ZSRR.

Z perspektywy amerykańskiej, sankcje pełnią rolę czynnika dopełniającego ekonomicznej dezintegracji UE. Są metodą powstrzymywania przedsiębiorstw europejskich, a nie rosyjskich. Z perspektywy Europy, Niemcy znalazły jedyny słuszny sposób (oczywiście, w ramach kapitalistycznych stosunków produkcji) na integrację gospodarki surowcowej Rosji z gospodarką europejską. I opłacalny z pozycji rachunku ekonomicznego. Jednak podważenie jedności europejskiej w imię suwerenności państw członkowskich rodzi sytuację podejrzenia (w ramach kapitalizmu całkowicie uzasadnionego), że nadzwyczajna korzyść jednej gospodarki (niemieckiej) prowadzi do jej przewagi nad pozostałymi partnerami europejskimi. I znowu – z punktu widzenia kapitału i elit rządzących ma to minimalne znaczenie, ponieważ solidarność elit ponad podziałami narodowymi jest znana i ceniona, mająca wyraz w idei unijnej, co prawda z dużo bardziej demokratycznymi ozdobnikami.

Problemy ekonomiczne kapitalizmu, które pojawiły się w następstwie upadku tzw. bloku wschodniego, spotęgowały problemy społeczne w Europie. Integracja na zasadzie kolonialnej zasobów rosyjskich dawała pewną szansę pokonania owych problemów. Niemniej, musiałoby to się odbywać na zasadzie dołączenia nowych państw unijnych do szeregu postkolonii. Chociaż trudno nie zauważyć, że ta perspektywa była wpisana w status nowoprzyjętych członków Unii od samego początku. Sprawa była łagodzona ze względu na fakt bycia beneficjentami netto pomocy unijnej, która zresztą doprowadziła UE do bankructwa i poszukiwania nowych dróg neokolonialnej ekspansji.

Nie bez przyczyny, w państwach europejskich zaczęły dochodzić do głosu partie nacjonalistyczne. To był normalny wyraz społecznej świadomości mieszkańców Europy, że następuje zmiana dotychczasowego sposobu życia na kontynencie, zaś sprzeczności klasowe ulegają zaostrzeniu. Niechęć starych państw unijnych do nowoprzybyłych i do imigracji wynikała z pogorszenia sytuacji ludzi pracy. Jednocześnie, 20 lat w UE nie spowodowało przybliżenia poziomu życia społeczeństw posocjalistycznych do poziomu, jaki był przedmiotem ich aspiracji w końcówce XX wieku.

Ewolucja UE nie obiecywała tym społeczeństwom niczego lepszego, a tylko pogorszenie warunków. W tej sytuacji solidarność unijna musiała się rozwiać jak mgła w letni poranek. Takie państwa, jak Polska, faktycznie nie mają czego się spodziewać po kontynuacji polityki europejskiej. Poziom rozwoju gospodarczego nie uległ wyrównaniu nawet w odniesieniu do starych krajów członkowskich, jak Grecja czy Portugalia. Co czekało Polskę, Węgry, Słowację, nie mówiąc już o Serbii, Bułgarii czy Estonii w ramach pogarszającej się koniunktury gospodarczej kapitalizmu?

Wydaje się, że już dawno temu liderzy państw „starej” Europy zdali sobie sprawę z tego, że przyjęcie nowych państw, wymuszone poprzedzającą je akcesją do NATO, było zasadniczym błędem. Niemożliwym do uniknięcia, ponieważ Europa musiała spłacić amerykański dług wdzięczności wobec państw, które przyczyniły się do rozpadu „realnego socjalizmu”.

O ile więc zachodnia Europa traktowała wschód kontynentu jako swego rodzaju kolonie czy tereny rekreacyjne dla zmęczonych biznesmenów, o tyle akcesja do Unii oznaczała, że kolonie zyskały prawo do buntu i zamachu na struktury, które je podporządkowywały interesom kapitału zachodnioeuropejskiego. Liberalne elity państw nowoprzyjętych tylko żerowały na strukturach europejskich, mając wsparcie ze strony Unii dla swej polityki wyzysku rodzimego proletariatu. Musiały one ustąpić nacjonalistycznym siłom politycznym, ponieważ doprowadziły do otwartego konfliktu klasowego poprzez swą tępą arogancję i pewność siebie charakterystyczną dla dowolnej maści gauleiterów sprawujących władzę w zastępstwie władzy zwierzchniej.

Konserwatywne siły nacjonalistyczne uznały eksperyment unijny, oparty na budowaniu struktur łączących ponad podziałami narodowymi i ponad suwerennością poszczególnych państw, za równie przegrany, co eksperyment socjalistyczny. Krytyka struktur unijnych opiera się na tej samej logice ideologicznej, co sprzyja łatwości porzucenia przywiązania do UE.

Ta sytuacja doprowadziła do odnowienia problemu, co robić z Rosją. Jeśli Rosja, a ściślej mówiąc, oligarchia rosyjska przestaje się odnajdywać w roli namiestnika w kolonii europejskiej, a znalazła się w samym centrum narracji nacjonalistycznej, podobnie jak kraje zachodnioeuropejskie, wpadła w pułapkę forsowania polityki imperialnej jako jedynego wyjścia.

Podporządkowanie Rosji jako półkolonii europejskiej sprzyjało kapitalistycznym aspiracjom oligarchów. Zablokowanie tego rozwiązania narzuca wszystkim państwom obszaru, w tym i Rosji, poszukiwanie rozwiązania nacjonalistycznego. Tak jak Polska sięga do tradycji I RP, tak Rosja jest zmuszona sięgnąć do tradycji carskich. Stworzona sytuacja wymaga odwoływania się do suwerenności narodowej. Nie ma opcji cedowania suwerenności w imię ponadnarodowej solidarności w ramach ponadpaństwowego sojuszu unijnego z perspektywą rozmycia narodowego. To wymusza targowanie się o maksimum wpływów i siły w nowych warunkach. Każda zmiana ładu prowokuje do wynegocjowania maksimum możliwego w słusznym przekonaniu, że w późniejszym czasie będzie tylko trudniej, a nie łatwiej wytargować warunki.

Dlatego też znaczenia nabrała kwestia rozszerzania NATO. To nie stare państwa Europy w NATO są zagrożeniem dla Rosji. Agresywna polityka NATO opiera się na procesie tracenia przez USA niekwestionowanej hegemonii w świecie, co sprawia, że USA stają się wyjątkowo niebezpieczne dla światowego pokoju, oraz na ofensywności państw posocjalistycznych, dla których w ramach kapitalizmu nie ma sensownego miejsca. Bez znaczenia ekonomicznego, owe kraje mogą być drugorzędnym przydatkiem do półkolonii rosyjskiej. Jakie bowiem miałyby być relacje między „starą” Europą a wschodem kontynentu?

Stara Europa, pozbawiona zaplecza surowcowego w Rosji, ale i w dawnych koloniach afrykańskich, pozbawiona własnego przemysłu, zostaje jednocześnie odsuwana od udziału w zdobyczach hegemona światowego kapitalizmu. O to miejsce przy hegemonie rywalizuje Europa Wschodnia. Jest ona równie skutecznie pozbawiona własnego przemysłu i samodzielności gospodarczej. Ekspansja na wschód ma się dokonywać za pośrednictwem USA, ponieważ ani Polska, ani żaden inny kraj Europy Wschodniej nie jest w stanie zastąpić gospodarki niemieckiej, która powinna skonać pod presją sankcji ekonomicznych nałożonych rzekomo na Rosję.

Jeżeli Michael McFaul powołuje się na Nawalnego jako na tego, kto ma misję zaprowadzić system demokratyczny w Rosji i odpowiedzieć w jego zastępstwie na pytanie o to, jakie są uzasadnione interesy bezpieczeństwa Rosji, to istnieje spore niebezpieczeństwo, że dojście Nawalnego do władzy (jak i dowolnego, innego polityka opozycyjnego) skończy się wzrostem polityki nacjonalistycznej Rosji. Zwyczajnie, nie ma innej opcji, o ile nie jest potrzebny przywódca, który tylko podpisze akt rozbioru własnego kraju. Jak mówił sam Sikorski: żaden lider nie robi ustępstw terytorialnych. Jeżeli Rosja nie ma opcji bycia kolonią Europy Zachodniej, to niewyobrażalne jest, aby dowolny Nawalny przystał na uczynienie z Rosji półkolonii odrodzonej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nawet jeśli będzie to per procura półkolonia USA.

Elita kompradorska Rosji jest w stanie przyjąć przewodnictwo Ukrainy jako mechanizmu wprowadzającego Rosję do UE, niejako tylnymi drzwiami. Problem w tym, że nie ma takiej opcji. Demokratyzacja Rosji jest uwarunkowana podporządkowaniem się standardom demokracji zachodnioeuropejskiej, a nie polskiej czy ukraińskiej chałupniczej podróbki. Tylko na taką demokratyzację może przystać rosyjska elita. Gotowość do poddania się terytorialnej kastracji może się gwałtownie zmienić w poczucie zawodu. Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia.

Wynika stąd, że destabilizacja bezpieczeństwa Europy ulega eskalacji. Konstrukcja UE była trudnym procesem, wieloletnim i wymagającym biurokratycznej mitręgi. Jej rozwalenie okazało się procesem łatwym i szybkim, napędzającym się lękami, które konstrukcja unijna ostrożnie przezwyciężała przez dłuższy czas. Utrata wzajemnego zaufania była piorunująco szybkim procesem.

Afganizacja Europy pociąga za sobą nieuchronność walki o hegemonię w regionie. Trudno będzie szybko rozstrzygnąć tę rywalizację i skutecznie. Raczej będzie to miało charakter stałego napięcia i lokalnych konfliktów. Jak to mówią w Afryce: tylko Europejczykom wydaje się, że wojna w Europie nie jest normą, w przeciwieństwie do innych kontynentów.

Wojna rosyjsko-ukraińska jest tylko pierwszą odsłoną czekających nas konfliktów mających na celu określenie, kto ma na kontynencie narzucać swoje reguły. Jest to nawet nie wojna Rosji z USA, jak to utrzymuje większość analityków o otwartych umysłach, ale wojna między Europą Zachodnią a USA. Bez cichego przyzwolenia przywódców Europy Zachodniej, Putin nie odważyłby się na swoją operację.

Poza liczeniem na zwolenników opcji prorosyjskiej w Kijowie, entuzjazm lub choćby neutralność ludności ukraińskiej, oraz przewagę przez zaskoczenie, Putin liczył na to, że Europa Zachodnia będzie w sumie zadowolona z utarcia nosa USA i jego pupilom w Europie. Element zaskoczenia nie polegał na wtargnięciu w ogóle, ale na wtargnięciu poza przewidywanym obszarem Donbasu, gdzie Ukraińcy okopali się na dużo wcześniej, wykorzystując 8 lat wahań co do egzekucji realizacji Porozumień mińskich. Atak na Kijów zaskoczył Zelenskiego, który był gotów natychmiast poddać swoje oddziały i zakończyć wojnę. Czemu zapobiegły połączone wysiłki USA i krajów zainteresowanych zmianą ładu w Europie. Rosja przynajmniej dwukrotnie osłabiła swój początkowy impet bojowy łudząc się co do intencji rozmów pokojowych reżymu kijowskiego. Te deklaracje służyły wyłącznie zadaniu przegrupowania sił ukraińskich i zwiększeniu pomocy militarnej dla Ukrainy.

Jaki jest stosunek państw Europy Zachodniej do wojny można wnioskować po ich entuzjazmie dla wsparcia militarnego Ukrainy. Zależność UE od USA odbija się jednocześnie w niezdolności Europy Zachodniej do otwartego przeciwstawienia się eskalacji konfliktu ze strony USA czy do odrzucenia polityki sankcji. To zastraszenie odbija się również w postawie państw dotychczas neutralnych.

Europa Zachodnia nie chce tej wojny, która rodzi niezasypywalne podziały na kontynencie. Opcja dyplomatyczna, która powstrzymałaby Rosję uzyskującą na papierze wszelkie możliwe przyrzeczenia i nie egzekwującą od rządu w Kijowie ich wypełnienia jest w pełni możliwa, o czym świadczy los Porozumień mińskich. Putinowi nie trzeba więcej. Jednak sukces dyplomatyczny Europy odkładałby rozpad Europy i przywracał możliwość współpracy ekonomicznej z Rosją. Gra toczy się jednak o niemożność powrotu do przeszłości.

Swoją drogą, w ramach poprawności politycznej, Mearsheimer i Walt nie zdecydowali się przypomnieć, że konflikt na Donbasie trwa od 8 lat, ani powołać się na prawa mniejszości, ani na pomysł federalizacji Ukrainy. Obaj skupili się wyłącznie na linii, która wydawała się im najpewniejsza, a mianowicie na wzbudzaniu strachu przed eskalacją konfliktu i niebezpieczeństwie wojny nuklearnej. O 8-letnim konflikcie na Donbasie wspomniał McFaul, w kontekście konfliktu z Gruzją, z Mołdową, a nawet dorzucając tu interwencję Rosji (a raczej ODKB) w Kazachstanie. Wydaje się, że nie zweryfikował faktów przed wystąpieniem, zaś jego oponenci nie skorzystali z okazji, aby przypomnieć mu, iż przykład Kazachstanu świadczy o czymś wręcz przeciwnym do intencji przywołującego. Zwykła przyzwoitość nakazywałaby zauważyć, że zachowanie Rosji przeczyło pomówieniom o ambicje ekspansjonistyczne. Jednak jeśli fakty przeczą powziętej tezie, tym gorzej dla faktów.

Uzasadnienie posądzenia Putina o ambicje imperialne zasadza się, m.in. na analizie jego przemówienia z lutego 2022 r. Gwoli prawdy, należałoby zauważyć, że dotyczyło ono analizy polityki historycznej Ukrainy, która totalnie ignoruje fakty historyczne i bazuje na reinterpretacji historii, która znajduje się w konflikcie z pojmowaniem wzajemnych relacji także z innymi sąsiadami, w tym z Polską. Jak zauważył Mearsheimer, Rosja zaakceptowała wynik rywalizacji zimnowojennej. Zasadnicza treść tej akceptacji polegała na uznaniu jako zasadne oskarżeń o narzucanie hegemonii przez ZSRR krajom Europy Środkowo-Wschodniej, co stanowiło nić przewodnią także i lewicowej oceny „realnego socjalizmu”. Przemówienie Putina zwracało uwagę na fakt, że Ukraina otrzymała od ZSRR obszary, które nie należały do niej i nie było po temu żadnego etnicznego uzasadnienia. Jeżeli dane państwo źle traktuje swoich obywateli powołując się na niekoniecznie zgodne z prawdą argumenty, które z owych obywateli robią ludność napływową, nasadzoną tam w celu rozbijania monolitycznego państwa narodowego, to mija się to z wartościami cywilizacji europejskiej.

Jeżeli dany obywatel czuje się Ukraińcem, a jednocześnie czuje przywiązanie do języka rosyjskiego, który w licznych przypadkach był świadectwem awansu społecznego lokalnej ludności, to zmuszanie go do odrzucenia tego języka jest wyrazem polityki dyskryminacyjnej i ma się nijak do frazesu demokratycznego. Oczywiście, można powiedzieć, że tożsamość oparta na języku może stanowić czynnik nacisku na ludność danego obszaru i mechanizm oddziaływania na dany kraj. Szczególnie, jeśli państwo oddziałujące ma przewagę liczebną i terytorialną. Konflikt najczęściej zaognia się, jeśli do przewagi liczebnej i terytorialnej nie dochodzi czynnik przewagi ekonomicznej. Inaczej, ludność sama rozstrzyga na ile jej poczucie tożsamości ogranicza się do kwestii symbolicznych, a na ile prowadzi do rzeczywistego poczucia opresji, jeśli łączy się z brakiem satysfakcji ekonomicznej.

W przypadku Donbasu mamy sytuację, w której czynnik narodowy ulega komplikacji przez czynnik klasowy. W reportażach z Donbasu nierzadko powtarza się skarga, że zachodni Ukraińcy traktują wschodnich jak bydło, jak nie-ludzi, co nie tylko wiąże się z ich językiem, ale i z faktem, że są to najczęściej robotnicy, górnicy, ludzie prości. Nie jest to odosobniona postawa w państwach posocjalistycznych. Tzw. warstwy pośrednie uważały i uważają pracę w przemyśle jako symbol niższego statusu i koronny dowód na to, że kraj nie jest zaawansowany w rozwoju cywilizacyjnym. Jednym słowem, na wzór kultury cargo, elity faktycznie uważają, że hamulcem nowoczesności jest opieranie się gospodarki na produkcji przemysłowej.

Dochodzi tu problem tego, że robotnicy przemysłowi są dobrym materiałem na homo sovieticusa, jak to mówią na Ukrainie – na watnika czy sowka. Poza problemem językowym, który byłby do rozwiązania, albowiem nacisk na ukrainizację prowadzącą do popularnego po Majdanie „zabijanie w sobie Rosjanina” był przez te wszystkie lata obecny i wszechogarniający, dochodzi więc problem klasowy oraz problem stosunku do radzieckiej przeszłości.

Ponieważ ukształtowanie terytorium radzieckiej republiki ukraińskiej jest nie do przyjęcia przez ukraińskich nacjonalistów, historia przepisana przez jedynych słusznych ojców-założycieli narodu musi uzasadnić odwieczne prawo do całości terytorium współczesnej Ukrainy, przy którym zasługi władzy radzieckiej można spokojnie pominąć. I to o tę wdzięczność Ukrainy upomniał się Putin.

Na ile odkłamywanie historii Ukrainy miało służyć aspiracjom imperialnym Rosji, a na ile stanowiło tylko niezgodę na przeinaczanie prawdy historycznej, trudno ocenić. Przypomnijmy, że wedle oceny Mearsheimera, Rosja zaakceptowała wynik Zimnej Wojny. Wedle oceny Sikorskiego i McFaula oczywistym jest, że Rosja rozpoczęła nie od lutego obecnego roku realizację swoich ambicji imperialnych. Co więcej, całkowicie oczywiste jest dla nich to, że Rosja chce pochłonąć nie tylko państwa bałtyckie, ale i Polskę, zatrzymując się zapewne na Lizbonie.

Jedyną rozsądną odpowiedzią na te insynuacje jest stwierdzenie, że Rosja nie ma na takie ambicje najmniejszych sił i środków. Dlatego też, jedynym dowodem, ale za to nieobalalnym (z braku racjonalnego kryterium), jest powołanie się na to, że Putin oszalał. Zasadniczo innego racjonalnego argumentu tutaj nie ma, a zawsze może tak być, że imperator zwariował.

Stąd też oczekiwania, że znajdzie się wreszcie jakiś dworak, który odważy się na zamordowanie szaleńca. Problem w tym, że zamordowanie szaleńca niczego nie zmienia, ponieważ nie ma opcji integracji Federacji Rosyjskiej w ramach świata zachodniego. Gdyby istniała taka opcja, znalazłoby się wystarczająco wielu ochotników, którzy nie pozwoliliby Putinowi dokończyć swego historycznego, lutowego przemówienia. Niewątpliwie zostałby zamordowany przed włączonymi kamerami, a zabójca paradowałby z głową dyktatora przez wszystkie media społecznościowe.

Tak jak nie ma możliwości zastąpienia Putina od ponad dwudziestu lat na stanowisku głowy państwa, tak nie ma możliwości wykazania się łatwym sukcesem w polityce zewnętrznej Rosji. Dlatego nikogo nie ciągnie do tego stanowiska.

Nasze wywody mają pokazać, że polityka prowadzona przez Rosję jest racjonalna racjonalnością wynikającą z określonych, historycznych i geopolitycznych warunków świata poradzieckiego. Jest reakcją na zmieniające się warunki na kontynencie europejskim, na sytuację, w której udało się Amerykanom zburzyć ład stworzony przez nich samych po II wojnie światowej. Ład ten dawał Europie wyjątkowe miejsce na świecie, co znajduje odzwierciedlenie w masowej migracji do Europy ze wszystkich zakątków zdestabilizowanego globu. Jasne jest, że sytuacja Europy była nienormalna, niezwiązana z miejscem Europy w światowym systemie produkcyjnym i że nie mogła trwać po ustaniu czynników, które powodowały utrzymywanie takiego ładu.

Rozpad Federacji nie zmienia niczego, ponieważ to nie Rosja destabilizuje europejską gospodarkę. Wręcz przeciwnie, jest gwarantem jej stabilności w niespokojnych czasach. Ale jednocześnie wymaga statusu półkolonii ze strony zarówno Rosji, jak i państw poradzieckich. Bez zmiany ustrojowej nie ma możliwości odnalezienia nowej perspektywy dla kontynentu z tymi wszystkimi sprzecznościami, które przed nim stoją.

Sikorski w jednym tylko momencie zatrącił o zasadniczy problem, ale nie został on podjęty przez jego oponentów, a to ze względu na ich dbałość o elegancję i spójność (a więc i tematyczną ograniczoność) wywodów i argumentacji. Sikorski stwierdził, że Putin osobiście jest czynnikiem sprawczym sytuacji Rosji. To jego decyzją zaprzestano modernizacji Rosji.

Domniemywać można, że Putin położył kres modernizacji Rosji tak dzielnie podjętej przez jego poprzednika, Jelcyna wspomaganego przez wizjonerskich reformatorów typu Czubajsa. Rosja poszła drogą „modernizacji” narzuconej przez Zachód, podobnie jak Polska. Oznaczało to deindustrializację gospodarki na rzecz przyjęcia funkcji zarządzającego resztkami majątku narodowego w interesie obcego kapitału, który teoretycznie miał modernizować lokalną gospodarkę. Efekty tej „modernizacji” sprowadzają się do przekształcenia gospodarki rosyjskiej w gospodarkę opartą na eksploatacji i eksporcie surowców. W Kazachstanie, np., nie było Putina, ale efekt jest mniej więcej taki sam. Co więcej, jest on chwalony jako idealne wyobrażenie gospodarki kraju półkolonialnego skutecznie zmodernizowanej. W tym sensie, modernizacja Rosji przebiegła skutecznie, wbrew twierdzeniu Sikorskiego. Demokracja w Kazachstanie ma wątpliwe oblicze, a jednak nie stawiano takich zarzutów poprzedniemu prezydentowi tego kraju, Nazarbajewowi. Wręcz przeciwnie. Wydaje się, że poza zgodą Rosji, Kazachstan spełnia wszelkie warunki przystąpienia do NATO. Inaczej niż Rosja. Ale tak samo jak Ukraina.

Sikorski stawia zarzut samemu podejściu naukowemu Mearsheimera, który mówi wyłącznie o interesach, a nic o wartościach. Ideologia: demokracja czy autokracja, jest kategorią pomijaną, lekceważoną. A tymczasem ma ona decydujące znaczenie. Nasuwa się tu znana zasada Kissingera, że Ameryka nie ma sojuszników, tylko interesy. Gdzie tu miejsce na wartości? Wartości są traktowane instrumentalnie, mają wytrącać oponentowi broń z ręki.

Tzw. zwykłym ludziom często wydaje się nieprawdopodobne, aby politycy posługiwali się irracjonalnymi przesłankami. Dlaczego Zachodowi, a zwłaszcza Stanom Zjednoczonym, miałoby zależeć na tym, aby prześladować Rosję, potem jak przestała już być Związkiem Radzieckim? Obawy krajów mających przykre doświadczenie historyczne z Rosją wydają się racjonalne. Niewątpliwie są takie. Potwierdza to prof. Mearsheimer wraz ze swoim kolegą: Rosja jest gotowa użyć broni atomowej, jeśli poczuje realne, egzystencjalne zagrożenie swego bezpieczeństwa.

Można powiedzieć, że USA są tu obojętne. Europa jest daleka. Beztroska oponentów Mearsheimera wynika z explicite wyrażonej sugestii, że współpracownicy Putina nie dopuszczą do użycia broni jądrowej. Użycie jej w stosunku do Ukrainy czy Polski jest na tyle nieracjonalne, że do zniszczenia przesyłanej broni wystarczy w zupełności broń konwencjonalna, zaś efekt zastraszenia musiałby dotknąć głównego wroga, USA. A tutaj Stany czują się bezpiecznie. Demonstracja siły nuklearnej, na podobieństwo bomby na Hiroszimę i Nagasaki, jest mało prawdopodobna. Trudno byłoby oczekiwać, że na USA zrobi wrażenie bomba zrzucona na Paryż czy Berlin. Nawet nie będą musiały silić się na odwet. USA nie ustępuje terrorystom. Tym gorzej dla Francuzów czy Niemców, którzy przy okazji stracą resztki sympatii do Rosji. Trudno będzie powtórzyć wyczyn typu mistrzostwo świata USA, polegający na tym, że w niespełna 80 lat po zrzuceniu bomby atomowej na japońskie miasta, 7 na 10 Japończyków jest przekonanych, że zrobił to Związek Radziecki. Amerykanie przez skromność nie zaprzeczają.

Z tego powodu też, próba wygrania przez Mearsheimera i Walta debaty nie miała szansy na powodzenie: nie udało się im przestraszyć publiczności zagrożeniem nuklearnym, które faktycznie wygląda na strachy na Lachy. Cenne minuty niewykorzystane na bardziej racjonalną argumentację zostały bezpowrotnie stracone.

Tymczasem argument oponentów, że Rosja nieuchronnie wkroczy do Finlandii, jeśli nie zostanie powstrzymana na ziemi ukraińskiej, brzmiał całkiem przekonująco. Jeśli poczucie zagrożenia jest subiektywne, jak przekonuje Mearsheimer, prosta prowokacja, jak w przypadku Ukrainy, może dokonać niemożliwego. Nawet słaba Rosja może się rzucić na biedną Finlandię niczym zdesperowany, doprowadzony do agresji pies. Trudno dać słowo honoru, że tak się nie zdarzy. Chociaż Putinowi by to było nie na rękę. W końcu wojna na Ukrainie też mu nie jest na rękę. Tym bardziej, że nie wyszła mu błyskawiczna.

Sikorski przekonuje, że atak Rosji przynosi skutki odwrotne od zamierzonych: zamiast odsunięcia NATO od granic, będzie teraz miał dodatkowe tysiące kilometrów bezpośredniej granicy z NATO. Neutralna Ukraina? Jak po wojnie będzie można przekonać Ukraińców, że nie muszą mieć jakichś baz militarnych, gwarantujących im obronę w razie potrzeby? Oczywiście, USA chętnie by ich przekonywały, ale w tych okolicznościach, sami wicie, rozumicie…

McFaul przeszedł sam siebie, kiedy całkowicie i ponuro na serio zapewniał, że Zachód przez 30 lat respektował interesy bezpieczeństwa Rosji, wypełniając postulat Mearsheimera… No i widzicie państwo, czy to powstrzymało Rosję od całkowicie niesprowokowanego uderzenia na Ukrainę?

Koronnym argumentem jest tu ten, iż przecież nikt nie zaprzeczy, że NATO, ani tym bardziej USA jako takie, nigdy, przenigdy nie zaatakowały bezpośrednio Rosji.  Mniej więcej, tak samo zasadny argument, jak ten, że USA nie dokonał mordu na Kadaffim. Zdecydowanie odciął się od tego zarzutu McFaul, płonąc wręcz świętym oburzeniem na takie posądzenie.

Publiczności nie przekonała wstrzemięźliwa postawa Walta, który nawet nie próbował dobijać przeciwnika oczywistą oczywistością. Co później przełożyło się w odpowiednim stopniu na wynik głosowania.

Osiem lat trenowania sił militarnych i paramilitarnych Ukrainy, a następnie przygotowanie ufortyfikowanych pozycji na Donbasie, u granic samozwańczych republik, oczywiście nie było przygotowaniem ataku na Rosję. Wspieranie, choć nieuznawanie republik przez Rosję, przez 8 lat, było jej unikaniem otwartego konfliktu, który mógł wybuchnąć przy lada okazji, przy dowolnej prowokacji.

Klasyczne zachowanie polegające na organizowaniu ćwiczeń i manewrów wojskowych na granicy w celu odstraszania zostało zignorowane przez Zachód jako zachowanie symboliczne i przedstawione w mediach jako rzeczywisty krok w kierunku faktycznego wtargnięcia Rosji na teren Ukrainy. Potem były trzy miesiące dopingowania Rosji do wkroczenia poprzez budowanie napięcia, w którym odpowiednie ćwiczenia militarne sojuszników Ukrainy mogły stwarzać wrażenie, że same stanowią pierwszy krok do ataku. Stronniczość mediów, wyrugowanie oddziaływania własnych mediów skierowanych na Zachód przy pełnej propagandzie Zachodu na Rosję, budowały sytuację, w której atak Zachodu mógł być bez problemu przedstawiony jako atak Rosji, wymagając natychmiastowej riposty. Nawet gdyby później wyszło, że zaszła pomyłka. No cóż, nie myli się tylko ten, kto nic nie robi…

Nawet kiedy Bild pospieszył się z ogłoszeniem ataku Rosji, ujawniając mechanizm prowokacji, nie było mowy o skandalu i spaleniu prowokacji na panewce. Trudno wyobrazić sobie, co by się działo, gdyby taka wpadka zdarzyła się Rosji. A raczej łatwo sobie wyobrazić, choć zapewne wyobraźnia za słaba, aby nadążyć za fantazją denuncjatorów zakusów Rosji.

Zagrożenie dla ludności republik było realne, a nawet w połowie lutego zaczął się ich ostrzał przez siły ukraińskie. Rozpoczęła się operacja czyszczenia Donbasu, na którą Ukraina dostała przyzwolenie od USA. Zachodnia opinia publiczna nie wzruszała się losem mieszkańców Donbasu, postrzegając w nich wyłącznie złych separatystów wypełniających wolę Putina, aby destabilizować idylliczną rzeczywistość ludności wschodniej Ukrainy.

Dziwne, że Mearsheimer ani Walt nie przywołali argumentu, że o jakości demokracji na Ukrainie świadczy fakt, iż wybory 2019 r. wygrał wysoko (73%) rosyjskojęzyczny Zelenski programem obiecującym normalizację stosunków z Rosją i zakończenie wojny na Donbasie. Faktyczne działania Zelenskiego różniły się diametralnie od jego obietnic. Taka skala poparcia dla programu odstępującego od konfrontacji z Rosją, zrywającej z polityką wojenną Poroszenki, świadczyła o nastrojach społecznych, które zostały kompletnie zignorowane.

Tym śmieszniej brzmią tezy bez pokrycia Sikorskiego, że Putina przekonało do wojny to, iż Ukraina mogła stać się skuteczną demokracją, co z kolei mogło oddziaływać demoralizująco na rosyjskie społeczeństwo, które zaczęłoby się energiczniej domagać podobnej demokratyzacji.

Przede wszystkim, warstwy tzw. kulturalne Rosji, inaczej elita intelektualna, ale i rządząca, dawno już optuje za wprowadzeniem w Rosji zachodniej demokracji. Rzecz całkowicie zrozumiała. Niepotrzebny do tego przykład Ukrainy, nawet gdyby miał być sukcesem, co nie jest oczywiste. Śmieszny jest Sikorski, jeśli podejrzewa, iż efektywna demokracja na Ukrainie przekona tzw. szarych ludzi, szeregowych pracowników i zmarginalizowaną w wyniku kapitalizmu, znaczącą część społeczeństwa.

Otóż nie ma takiej opcji.

Do demokracji zachodniego typu nie przekona Rosjan z prowincji nawet sukces demokracji w Polsce. I to bynajmniej nie tylko demokracji à la PiS.

Nie bez przyczyny tak na Wschodzie, jak i na Zachodzie Europy efektywnej demokracji burżuazyjnej zagrażają demony prawicowego, nacjonalistycznego populizmu. Ponad granicami państwowymi i ponad granicami zdrowego rozsądku elit przenikają się różnokierunkowe wpływy. W Rosji, jak i w cywilizowanej Europie, nastroje na dole społeczeństw przesuwają się w kierunku populistycznej prawicy. A to oznacza, że reżymowi nacjonalistycznemu, snującemu mrzonki na modłę polskich marzeń o Rzeczypospolitej od morza do morza, nic nie zagraża.

Coraz wyraźniej wytwarza się sytuacja, kiedy to podziały polityczne zaczynają sprowadzać się do podziałów społecznych i klasowych. Czy to oznacza, że walka klasowa powinna opierać się na akceptacji prawicowego populizmu jako wstępnej fazy skutecznej walki klas? Nie, oczywiście, że nie.

Dlatego od początku obnażamy obcy klasowo nurt populistyczno-nacjonalistyczny na radykalnej lewicy. Ze względu na stosunek sił i historię, nurt ten ma przewagę nad nurtem klasowym i w ich wzajemnej relacji to populistyczny nacjonalizm będzie wykorzystywał ruch klasowy jako swoje narzędzie, a nie odwrotnie. Podobnie jak w tzw. nowych ruchach społecznych, znajdują się tam bardzo różni ludzie, u których przekonania polityczne mieszczą się w całym spektrum światopoglądowym. Sojusz czy wrogość zależy od tego, który element jest uznawany za zasadniczy: klasowy czy obyczajowy, klasowy czy nacjonalistyczny?

Należy mieć w pamięci, że klasowy ruch robotniczy uległ dezintegracji, rozbiciu i potężnemu cofnięciu świadomościowemu, organizacyjnemu i programowemu. Dlatego, jeśli mówimy o tym, że wobec kapitału klasyczny proletariat grupuje się wokół ruchów nacjonalistycznych, populistycznych, to mówimy przez to, że odrodzenie ruchu robotniczego musi rozpocząć się na nowo od przezwyciężania feudalnej świadomości proletariatu, która wyraża się w ideach nacjonalizmu. Nacjonalizm jest pierwszą, żywiołową próbą poszukiwania wroga klasowego – populizm wskazuje na niego: jest to OBCY kapitalista. Marksizm musiał walczyć z tym przeświadczeniem wskazując na RODZIMEGO kapitalistę i na solidarność międzynarodową proletariatu. To, że proletariat był skupiony właśnie w szeregach patriotyczno-populistycznych oznaczało, że właśnie z tymi konkretnymi ideami ograniczającymi proletariat w jego walce należało się uporać. A nie przystawać do nacjonalizmu w imię kontaktu z proletariatem.

Tak daleko cofnęliśmy się w walce klas. Ale odrabianie terenu powinno być łatwiejsze niż jego pierwsze zawojowanie.

Drugim niebezpieczeństwem jest uznanie przez przywódców ruchu robotniczego, że skoro wyciągamy świadomość proletariatu z okowów populistycznego nacjonalizmu, to powinniśmy przycumować w liberalnym światopoglądzie przeciwstawiającym się feudalnym w istocie ograniczeniom. Ta koncepcja reformizmu odpowiada interesom grupowym warstw pośrednich, ale nie proletariatowi jako takiemu.

Proletariat, który tkwi już w relacjach kapitalistycznych, szuka ucieczki przed kapitalistycznym wyzyskiem w patriarchalnym systemie epoki przedkapitalistycznej, gdzie istnieje zrównoważona gospodarka, choć na niskim poziomie zaawansowania. Proletariat jednak i tak nie korzysta ze zdobyczy zaawansowanych technologii, a podziela bolączki nowego systemu. Intuicyjnie proletariat jest więc w opozycji do liberalnego kapitalizmu, do którego usiłują go przyciągnąć reformistyczni przywódcy. Jeżeli nie ma marksistowskiej alternatywy dla tego dychotomicznego podziału, to proletariat w swej masie obiektywnie ciąży ku opcji populistycznej. A opcję liberalną darzy zasłużoną nieufnością.

Dlatego, jeśli Sikorski wieszczy Rosji demokratyzację na modłę zachodnią jako wymuszoną przez społeczeństwo, to nie bierze pod uwagę rzeczywistych uwarunkowań walką klasową. Skądże by miał zresztą brać to pod uwagę? Jednak natolewica skłania się do liberalnego sposobu myślenia, kierując się łatwością walki o przywileje socjalne w warunkach demokracji.

Całość rozumowania wali się, jeśli zrozumiemy, że nie jest możliwe przeciągnięcie proletariatu na stronę liberalizmu i liberalnej demokracji, ponieważ warunki demokracji są zakorzenione w systemie skutecznego wyzysku pracy produkcyjnej. Bez taniej żywności nie ma demokracji – mówiąc w skrócie.

Nowoczesna radykalna lewica usiłowała manipulować nowymi ruchami społecznymi, zbliżając się do nich, przyjmując ich dążenia jako zasadnicze, zastępujące dążenia klasowego ruchu robotniczego, mając nadzieję, że wychowają działaczy w duchu klasowym. W efekcie sami zatracili klasowy azymut i roztopili się w aklasowym, apolitycznym świecie jałowych postulatów pod adresem „kapitalizmu socjalnego”.

O tym, co Europa faktycznie sądzi o demokracji ukraińskiej znajduje wyraz w fakcie, że w ciągu 8 lat, jakie upłynęły od Majdanu, nie znaleziono czasu, aby rozpatrzeć ukraińską prośbę o akcesję do UE. Zapewne kierowano się delikatnością wobec Rosji. Naszym zdaniem jednak chodziło raczej o to, że Unia wystarczająco już wykosztowała się na integrację poprzednio przyjętych państw, mając z nich zresztą bardzo wątpliwy pożytek. Z braku jasnych deklaracji, można przypuszczać, że akcesja europejska ma niejaki związek z akcesją do NATO. Poza NATO, USA mają ograniczony repertuar środków nacisku na biurokrację europejską i chociaż mogą wywierać presję, niekoniecznie muszą się angażować w takie sprawy. W końcu mogą ustąpić Europie w takim drobiazgu. Jeżeli wierzyć Mearsheimerowi, projekt porozumienia akcesyjnego, jaki miał podpisać Janukowycz, zawierał klauzulę dotyczącą integracji wojskowej. Jak by nie było, te 8 lat pokazało, że istnieją przeszkody formalne dla integracji ekonomicznej, co potwierdza tezę o tym, że odrzucenie dokumentu przez Janukowycza było tylko pretekstem dla wydarzeń na Majdanie.

Z punktu widzenia lewicy, rzeczywistość polityczna, która była skutkiem Majdanu, otworzyła drogę dla bezpośredniego wyzysku zasobów Ukrainy przez zachodni kapitał. Jaka byłaby niby korzyść z integracji Ukrainy, która podobnie jak Rosja była izolowana od integracji europejskiej? Powody mogą być podobne – Ukraina jest nieco za dużym kąskiem do połknięcia przez Europę. Koszt jej integracji przekraczałby możliwości UE. Przywłaszczanie za bezcen zasobów ukraińskich kalkuluje się o wiele lepiej. Choćby polska gospodarka już skorzystała z zasobów ludzkich Ukrainy. Natomiast utrzymywanie tego kraju na koszt europejskich podatników, to już zupełnie inna sprawa.

Rozumowanie Sikorskiego i reszty apologetów doszukujących się w działaniach Rosji i Putina kompletnego braku racjonalności opiera się na fałszywym przekonaniu – obowiązującym powszechnie, a więc nie wymagającym osobnego dowodu – że można dokonać demokratyzacji systemu politycznego bez rozkwitu gospodarczego lub, w sytuacji braku takich możliwości, zawładnięcia niekwestionowanym prawem do przywłaszczania sobie wartości wytwarzanej przez inne gospodarki.

Takie przywłaszczanie dokonuje się dziś za pomocą systemu walutowego – gdzie cały świat kredytuje niejako gospodarkę USA oraz kilku innych centrów kapitalistycznych przy pomocy ich walut oraz tradycyjnych więzi kolonizacyjnych. To wszystko na naszych oczach ulega dziś dezintegracji i proces nie wydaje się możliwy do zastopowania. Przyspieszenia doznał ten proces w wyniku wojny rosyjsko-ukraińskiej. To bardzo dobrze tłumaczy postawy państw świata, uniezależniających się przy tej okazji od roli bazy utrzymującej demokratyczną nadbudowę centrów kapitalizmu.

Bez alternatywy socjalistycznej, cały ten proces ma przeważającą szansę, aby przekształcić się w kolejną odsłonę kapitalistycznej zachłanności i powtórzenie mechanizmu kapitalistycznej globalizacji, tyle że być może w wykonaniu innych aktorów. Nie o to nam, marksistom, chodzi.

*

Walka trwa o to, w jakim kierunku należy przekierować ogromny ruch tektoniczny, który wyzwoliła wojna między zasadniczymi ośrodkami światowego kapitalizmu (Europą i USA), prowadzona rękami swoich najemników: Rosjan i Ukraińców. Stanom potrzebne jest zneutralizowanie Europy zanim zabiorą się do rozprawy z zasadniczym zagrożeniem, jakim są obecnie Chiny. Wygrana Ukrainy (i przy okazji Polski) jest na rękę Amerykanom o tyle, że ta wygrana nie pozwoli na ponowną konsolidację Unii Europejskiej w interesie „starych” demokracji. Jeżeli Ukraina nie wygra, Stany też będą usatysfakcjonowane, ponieważ utrzyma się stan wrzenia, który podobnie uniemożliwi odrodzenie UE i zintegrowanie Rosji jako europejskiej półkolonii. Co jest warunkiem sukcesu centrum europejskiego kapitalizmu.

Oddolny ruch Rosjan i Ukraińców w terenie, na polu walki, na zapleczu, w miastach zdobytych przez siły prorosyjskie, ma charakter klasowy. Oczywiście, przy braku organizacji lewicowych, robotniczych, trudno, aby miał on charakter konsekwentny. Propaganda wygrywa ten element wskazując na nacjonalistyczny charakter sił rosyjskich, które z braku lewicowej przeciwwagi organizują ten oddolny ruch. Mamy trochę sytuację, jak w Ameryce Łacińskiej. Rosja, jako kraj de facto Trzeciego Świata (jako taki witany co najmniej serdecznie przez światowy Trzeci Świat), jest zmuszona oprzeć się na oddolnym żywiole, który ma klasowe interesy, przeciwstawne oligarchii.

W tym taktycznym sojuszu oligarchia jest w każdej chwili gotowa, aby zdradzić ruch oddolny, za miraż jakiejkolwiek, najbardziej nawet poniżającej ugody z Zachodem. Rzecz w tym, że Zachód wojuje ze sobą. Dopóki nie rozstrzygnie się los europejskiego centrum kapitalistycznego, konflikt na Ukrainie będzie trwał. Jest jeszcze ogromne pole do jego rozwoju – od skrywanego bojkotu amerykańskich wysiłków na rzecz wojny, do otwartego buntu przeciwko rozwalaniu Europy w imię amerykańskich interesów.

Lewica, realistyczna i pragmatyczna, trzyma się tych podziałów, które narzuca burżuazyjny interes i burżuazyjna politologia. Frazes demokracji jest dla niej horyzontem radykalizmu roszczeń wobec kapitału.

Pokazaliśmy wyże, jak instrumentalnie burżuazyjna polityka traktuje demokrację. Demokracja przestaje funkcjonować nawet w wysokorozwiniętych państwach kapitalistycznych. Obrona demokracji wymaga faszystowskich narzędzi, czyli – narodowego socjalizmu jako ostatecznej obrony przeciwko komunizmowi jako wyrazowi solidarności ponadnarodowej klasy robotniczej. Ta solidarność jest potrzebna ludności Donbasu, aby nie wpaść w pułapkę nacjonalizmu (ruskiego miru) ani w pułapkę liberalizmu (czyli odbudowy globalnego kapitalizmu na krótką metę, bo na długą już się on odbudować nie da).

Ideałem współczesnej lewicy jest reformistyczny socjalizm ponadnarodowy, który usiłowała wdrożyć koncepcja Unii Europejskiej. Zakłada ona oparcie się na mechanizmie gospodarki kapitalistycznej z socjalistycznym narzędziem redystrybucji (demokracją). Unika on pułapki autorytaryzmu czy nawet totalitaryzmu. Ten model funkcjonował na zasilaniu zewnętrznym przez cały okres swej propagandowej przydatności, który skończył się wraz z upadkiem tzw. bloku wschodniego. Znane z teorii Marksa mechanizmy ekonomiczne, pokazujące relacje między sferą produkcyjną a sferą nadbudowy kulturowej i demokracji, zostały uwolnione i zadziałały, tak jak było do przewidzenia. Kapitalizm przestał być bajką propagandową i stał się na powrót tym, czym był w opisie Marksa.

Ostatecznym efektem jest dychotomiczny podział społeczeństwa na kapitalistów i wyzyskiwanych pracowników. Kres kapitalizmu wynika z faktu, że ten podział, który likwiduje wzrost stopy zysku, powoduje nieopłacalność produkcji kapitalistycznej. A ponieważ większość społeczeństwa została w wyniku kapitalizmu skutecznie wywłaszczona, traci rację istnienia. Nie jest bowiem potrzebna dla zaspokojenia potrzeb ograniczonej grupki realnych konsumentów. Te potrzeby mogą zostać zaspokojone w wyniku zastosowania mechanizmów gospodarki naturalnej, nastawionej na wzrost zrównoważony, a więc spełniający kryteria ekologiczne. Motywacja kapitalistyczna – wzrost stopy zysku – przestaje istnieć, więc powrót do gospodarki naturalnej jest racjonalny i jedyny możliwy w warunkach społeczeństwa klasowego.

To jest tak proste, a jednocześnie tak trudne do zrozumienia przez nowoczesną lewicę. Narodowy socjalizm jest próbą pogodzenia interesów nieprodukcyjnej części społeczeństwa z utrzymaniem kapitalistycznej bazy produkcyjnej. To niezmiennie oznacza konieczność poszerzania ekspansji danej gospodarki kosztem rywali, albowiem tylko w ten sposób tworzy się sztuczną dynamikę kapitalistyczną, która jest warunkiem ruchu w stopach zysku.

Wystarczy przyjrzeć się państwom kapitalistycznym i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest tam jakaś demokracja, której miałaby zazdrościć Rosja. Ofensywne ruchy prawicowo-populistyczne też nie obiecują demokracji. Do czego sprowadza się slogan demokratyczny w rozwiniętych demokracjach? Do kwestii obyczajowych i do symbolicznej polityki historycznej. W zakresie walki klasowej mamy do czynienia z najbardziej otwartą opresyjnością, z jaką możemy się zetknąć gdziekolwiek na świecie, bez usprawiedliwienia, że warunki społeczne nie sprzyjają demokracji. W rozwiniętych krajach kapitalistycznych warunki społeczne coraz mniej sprzyjają demokracji. Demokracja jest egzekwowana poza granicami, ale nie we własnym kraju, gdzie jest utożsamiana z zamachem na demokrację.

Resztki systemu prawnego utrzymują się na pozostałościach zasobności ekonomicznej, na wymuszonym rozdawnictwie bez nadziei na odtworzenie zasobów, a nie na regulacjach.

Jeżeli profesowie Mearsheimer i Stephen Walt kładli nacisk na strach przed użyciem broni atomowej w tym konflikcie, to McFaul i Sikorski skutecznie pokazali, że są to strachy na Lachy. Przyjęcie Rosji do NATO skutecznie rozwiązałoby problem poczucia jej bezpieczeństwa. Problem w tym, że przyjęcie do NATO oznacza konieczność zabezpieczenia pewnego poziomu rozwoju gospodarczego. Jest to niezbędne, aby nie wynikły konflikty ze względów ekonomicznych. Obie sprawy są więc powiązane ściśle.

Wydaje się, że nieprzyjęcie Rosji do NATO mogło wynikać z odmowy państw UE co do finansowania rekonstrukcji ekonomicznej Rosji. Jednocześnie, Rosja była potrzebna Niemcom jako zaplecze surowcowe i rynek zbytu dla Europy. Zorganizowana Europa mogła zasymilować Rosję jako swoją wewnętrzną półkolonię, jednak Europa rozbita wymaga rozpadu Rosji. Zdezintegrowana Europa, nie mająca siły w jedności unijnej łatwo ulega lękowi podsycanemu przez USA, że stanie się łatwym kąskiem dla aspiracji imperialnych Putina. To, co dla zjednoczonej Europy byłoby śmiechu warte, dla tej samej Europy podzielonej za sprawą odrodzenia nacjonalizmów państw poradzieckich, rysuje się jako realne zagrożenie. W ten sposób, dezintegracja Europy tylko nabiera przyspieszenia. To, co stanowiło atut dla Europy, obecnie jest neutralizowane przez samą Europę, chociaż z oporami wynikającymi ze świadomości, że nie za wiele jest w zamian.

W zgodzie z demokratyczną wykładnią, małe narody mają prawo do wyboru własnej drogi, własnych sojuszy. Problem w tym, że warunki wyboru dyktują „wielkie” narody, a raczej państwa. Małe narody wybierają tylko spośród tego, co oferują im duże byty. Dodatkowo, duże byty mogą odrzucić prośby małych, co miało de facto miejsce w przypadku Ukrainy pretendującej do akcesji do Unii. Jak już zauważyliśmy wyżej, wydaje się, iż akcesja do Unii jest oferowana w pakiecie z akcesją do NATO. Jest to swoiste, zrozumiałe zabezpieczenie Europy, które wymaga nawet wcześniejszej akcesji do NATO. Dlatego wejście Ukrainy było zablokowane przez lata od Majdanu, a o czym mało się mówiło, bo temat drażliwy.

Daje do myślenia przykład Turcji, która jest w NATO, ale jej wejście do UE jest zablokowane od lat. Wejście do UE jest więc bardziej newralgiczne niż wejście do NATO. Można sobie w tym kontekście spokojnie powiedzieć, że majdan o wejście do UE był kompletnym nieporozumieniem, pretekstem dla wzmożonego izolowania Rosji, a nie poważnym argumentem. Ani Rosja, ani Ukraina nie przedstawia dla Europy przedmiotu zainteresowania jako element całościowej układanki mającej budować dobrobyt na obszarze całej Unii. To utopia, zbyt kosztowna utopia. Wystarczy doświadczenia z dotychczasowym rozszerzaniem Unii, które ją ostatecznie rozbiło.

Jednym z humorystycznych momentów debaty był ten, kiedy Michael McFaul literalnie stwierdził, iż „Amerykanie nie kontrolują świata i nie mówią Ukraińcom, żeby nie protestowali, ponieważ ten protest nie leży w interesie bezpieczeństwa Rosji”. Publiczność ogarnęła niepohamowana wesołość…

Konkluzją McFaula było to, że NATO nigdy nie było i nie jest zagrożeniem dla Rosji, ponieważ nigdy nie zdecyduje się zaatakować Rosji bezpośrednio, naruszając jej granice. Oczywiście, poza przypadkiem, kiedy to Rosja rozpoczęła wojnę, a naruszenia granic Rosji są dokonywane przez Ukraińców, no może przy pomocy sprzętu amerykańskiego lub innego NATO-wskiego. Ale to się dzieje w zmienionej wszakże sytuacji i nie narusza deklaracji o niemożliwości bezpośredniego ataku na granice Rosji przez siły NATO.

Jedyne, co może zrobić NATO, to „zmienić sytuację”.

Okrążanie Rosji jest właśnie takim „zmienianiem sytuacji”. Czymś na kształt powolnego gotowania żaby. Żaba mogłaby wyskoczyć przed bezpośrednim zagrożeniem, ale może nie wypada, w końcu mili ludzie tylko dostarczają jej przyjemnego ciepełka, może nie wiedzą, że w pewnym momencie zaczyna parzyć, a potem to już głupio i w zasadzie zdecydowanie trudno wyskoczyć z garnka. Można się awanturować, a nawet pluć na człowieka, który słusznie uzna, że jest obrażany i ma prawo ukatrupić żabę. W końcu zawsze mogła na czas wyskoczyć. Ruskie też mogli na czas wyjechać z Donbasu…

Rosja nie jest więc bezpośrednio atakowana, natomiast prowadzi się kampanię zastraszania, kampanię dezinformacji i absurdalnych oskarżeń, których nie pozwala się prostować, a do tego wyłącza kanały informacji własnej, które mogłyby prostować fake’i, aż w efekcie atakowany medialnie już nie wie, co jest prawdą, co kłamstwem, co zapowiedzią realnego zagrożenia, a co tylko grą na zdezorientowanie. Aż w końcu następuje zmiana sytuacji, na którą liczą wywołujący wojnę medialną, aby mieć uzasadnione medialnie i faktycznie prawo do riposty na terenie rzeczywistym. Na tym polegała prowokacja NATO w odniesieniu do wojny na Ukrainie. Ostrzeliwanie republik donbaskich mogło w tym zamieszaniu uchodzić za coś całkowicie normalnego, szczególnie, że od 8 lat media zrobiły swoją robotę wmawiając opinii publicznej skutecznie, że separatyści ostrzeliwują sami siebie. Skoro rosyjscy separatyści są szaleni, to czemu nie miałby być szalony i Putin? Żabia opinia publiczna na Zachodzie nie zauważy przejścia od drobnego przekłamania do pełnego oszustwa. Osiem lat na powolne gotowanie mózgów to wystarczająco długi czas, aby żaba się ugotowała.

Przyjęcie Rosji do NATO pod warunkiem demokratycznym wywołało pytanie o to, w jaki sposób McFaul definiuje obiektywne warunki bezpieczeństwa dla Rosji.

Wiemy, że Mearsheimer definiuje je prosto – to jest to, co Rosja sama uważa za swoje warunki bezpieczeństwa. Faktycznie, taka postawa jest słaba metodologicznie. Wynika ona z pragmatyzmu (powiedzmy, realizmu) politycznego, kiedy zasadnicze znaczenia ma dla nas przewidzenie reakcji zagrożonego. Ważne jest ostatecznie nasze bezpieczeństwo, które jest zagrożone nawet w przypadku urojonego poczucia zagrożenia przez Putina. Trudno, aby tego typu pragmatyzm porwał publiczność. Coś się w nas buntuje przeciwko uleganiu urojeniom chorych psychicznie.

Jeżeli nie analizujemy „żabiej” opinii publicznej i wojny medialnej, to nie ma trudności w przekonaniu opinii, iż poczucie zagrożenia przez Rosję jest urojeniem chorej duszy. W końcu to przecież Rosja zaatakowała Ukrainę, a nie odwrotnie. Żaba mogła wytrzymać proces gotowania do końca. Odpuszczenie Donbasu i przyzwolenie na wymordowanie jego mieszkańców przez ukraińskich patriotów miałoby dokładnie ten sam skutek, co sprowokowanie wojny i upokorzenie Rosji – wybuch niezadowolenia rosyjskiego społeczeństwa lub bunt „partii wojny” i odsunięcie Putina od władzy. Najprawdopodobniej jakaś ograniczona wojna domowa w Rosji, która wyzwoliłaby tendencje odśrodkowe, czyli rozpad Rosji. A to jest celem polityki amerykańskiej w odniesieniu do tego kraju. W jednym kawałku, Rosja jest w stanie odnawiać swoje relacje z Niemcami i z gospodarką zachodnioeuropejską. W kawałkach jest podatna na dominację dowolnego kapitału, także pozaeuropejskiego, na kształt Kazachstanu czy innych republik środkowoazjatyckich.

Niestabilna Ukraina, niemożliwa do skolonizowania przez zachodnią Europę, okrojona i zdana na wsparcie USA, trzymana w szachu przez ambicje regionalne Polski, także jest łatwym kąskiem dla USA.

Ale, oczywiście, USA nikomu niczego nie narzuca. Tylko zmienia warunki i sytuację na danym obszarze. Reszta jest kwestią decyzji opartej na racjonalnej kalkulacji lokalnej oligarchii, nie mającej żadnych wspólnych interesów z tubylczą ludnością.

McFaul nie zdefiniował ostatecznie swojego poglądu na obiektywne interesy bezpieczeństwa Rosji, ale zręcznie odesłał do tego, jak określa je opozycja rosyjska, czyli odesłał do Nawalnego. Bardzo dobre posunięcie i bardzo dobry kontrargument. No bo przecież Ameryka nie będzie narzucała demokratycznemu krajowi jego pojmowania interesów bezpieczeństwa. I tak wiadomo, że będą one określone przez akcesję do NATO, ponieważ, jak wskazuje przykład Finlandii i Szwecji, bardzo niedobrze jest znaleźć się w izolacji w sytuacji otwartego konfliktu.

Przykład Ukrainy pokazuje, jaka postać demokracji jest wzorcowa dla Zachodu w odniesieniu do tego regionu świata. Oczywiście, można powiedzieć, że sytuacja Ukrainy jest nadzwyczajna i demokracja jest wzorcowa jedynie w danych warunkach, trudnych warunkach bezpośredniego zagrożenia przez Rosję. Jeżeli nie będziemy stale i na okrągło pytać o przyczyny pozostawania Rosji poza NATO od lat 90-tych, okresu rozkwitu demokracji w Rosji, to nie wyjdziemy poza tę manipulację.

Powtórzmy: izolacja Rosji faktycznie stworzyła ideologiczną alternatywę w postaci rzeczywistego, nacjonalistycznego nurtu politycznego. Nie działo się to jednak niezależnie od tendencji narastającego nacjonalizmu w Europie. Rozpad systemu radzieckiego stworzył uwarunkowania po temu, tak jak system radziecki stworzył warunki dla modelu ponadnarodowej unii w zachodniej Europie.

Definiowanie interesów bezpieczeństwa Rosji przez opozycję demokratyczną w Rosji jest kształtowane przez dążenie do integracji z wyobrażonym modelem państwa demokratycznego, ukształtowanego w zachodniej Europie po II wojnie światowej. Ten model już w Europie nie funkcjonuje. To stawia definiowanie interesów Rosji przez opozycję pod znakiem zapytania. Zamiast demokracji typu europejskiego, mamy opcję opierania się na jednym z dwóch centrów kapitalistycznych: Europie lub USA. Ukraina demonstruje wyraźnie, kto tu ma przewagę. Sposób traktowania przywódców europejskich przez Zelenskiego jest w tej kwestii nader wymowny. Jak by to było w przypadku Rosji Nawalnego? Jeśli wierzyć ekspertom, Nawalny idzie śladami Zelenskiego. Europa Zachodnia nie ma co oczekiwać od niego.

*

Kolejnym momentem humorystycznym debaty było gorliwe zapewnienie McFaula, że „to nie myśmy zabili Kadaffiego!” w odpowiedzi na śmiałą tezę Stephena Walta, że może NATO nie ekspandowało przez ostatnie 20 lat, ale na pewno ekspandowała demokracja.

*

Jak można było się domyślić, publiczność przysłuchująca się debacie faktycznie okazała się podatna na siłę argumentów i gotowość podtrzymania tezy proponowanej przez J. Mearsheimera i Stephena Walta, po debacie, deklarowało już tylko 37% uczestników głosowania. Jednym słowem, USA może działać dalej – ludzkość nie da się zastraszyć szaleńcom.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
22 maja 2022 r.