z cyklu „Sranie w banie”

Arno Klarsfeld, syn Beate i Serge’a Klarsfeldów, należy do nielicznych wątpiących w szczerość systemu demokratycznego na Ukrainie. Co, rzecz jasna, czyni jego postawę wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej bardziej ambiwalentną niż ma to miejsce w przypadku większości lewicowych działaczy.

W przeciwieństwie do narracji głównych mediów, nie lekceważy gloryfikacji „bohaterów narodowych” typu Bandery czy Szuchewycza. Przeciwnie niż w przypadku buntu rosyjskojęzycznych mieszkańców Donbasu, których problemy nie są wszak – wedle jego słów – widoczne z kosmosu, aleja im. Szuchewycza, prowadząca do Babiego Jaru, zapewne rzuca się stamtąd w oczy na wzór Wielkiego Muru Chińskiego.

Ale ironia na bok.

Arno Klarsfeld nawet napisał list do prezydenta Macrona, w którym postuluje dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Obie strony powinny usiąść wspólnie do stołu i wynegocjować odpowiednie porozumienie. Mówiąc szczerze, większym poczuciem realizmu wykazują się ci, którzy twierdzą, że takie porozumienie było możliwe do czasu rozpoczęcia działań wojennych. Co więcej, takiemu znalezieniu pokojowych rozwiązań służyć miały Porozumienia mińskie. Tyle, że służyły czemuś zupełnie innemu, jak raczyła nie tak dawno poinformować opinię publiczną Angela Merkel.

Biorąc pod uwagę całą robotę propagandową wykonaną od przynajmniej 2014 r., negocjacje z reżymem Putina przypominałyby postulowanie, aby negocjować z Hitlerem po jego napaści na Polskę.

Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Arno Klarsfeld z całym jego bagażem szczerej, dobrej woli, to po prostu słodziak z gangu świeżaków…

Dla niego reżym Putina i reżym Zelenskiego to dwie strony tej samej, nacjonalistycznej monety. Równie niesympatycznej po stronie orła, jak i reszki.

Co innego zachodnia cywilizacja.

Prawicowo-nacjonalistyczne przyjmowanie argumentów Putina należy odczytywać w kontekście walki tego nurtu politycznego z lewicą. Dzięki eskalacji konfliktu z Rosją, podsycanego przez – jak by nie patrzył – nacjonalistyczno-populistyczne reżymy Europy Wschodniej, nacjonalistyczna prawica wygrywa zasadniczy punkt w swej walce z „lewactwem”, a mianowicie przyznanie racji koncepcji Europy państw narodowych w opozycji do drogiej naszemu słodziakowi koncepcji Europy federacyjnej, a więc ponadnarodowej.

Dochodzi do tego argument ekonomiczny, wynikający z rozpadu jedności gospodarczej UE. Państwo narodowe jest więc potrzebne z tej racji, że tylko ono może skutecznie bronić interesów jednego narodu przeciwko interesom innych narodów. Przekonanie (lewackie) o możliwości stworzenia organizmu politycznego, w ramach którego te narodowe odrębności interesów zostałyby zastąpione solidarnością i wspólnotą interesów wszystkich okazał się, w oczach tryumfującej dziś prawicowo-nacjonalistycznej narracji, poglądem utopijnym, wręcz szkodliwym.

Należy więc zrozumieć, że klęska polityczna lewicy nie może prowadzić do niczego innego, jak do demontażu UE i do recydywy nacjonalizmów. Z konsekwencjami stąd wynikającymi. No cóż, wojna jest tylko kontynuacją polityki ekonomicznej okresu pokoju… Lub odwrotnie, co za różnica?

Zrozumienie prawicy dla nacjonalistycznych racji rosyjskich nie prowadzi do wypracowania alternatywnego konsensusu opartego na współpracy i współdziałaniu, na co ma nadzieję naiwna publiczność, ale do gotowości do podjęcia szlachetnej rywalizacji z epoki przedkapitalistycznej. To znaczy tej, w której arystokracja konkurowała ze sobą ofiarami poddanych przy złudnym przeświadczeniu mas, że losy klas panującej i podległej są nierozdzielnie związane wspólnotą interesu narodowego. Że zwycięstwo klasy wyzyskującej przyniesie zelżenie wyzysku kosztem wzmocnienia wyzysku klasy podporządkowanej narodu przegranego.

Nacjonaliści różnych narodów rozumieją nawzajem swoje racje i szanują je, i dlatego są gotowi rzucać swoje narody na wojny w celu zabezpieczenia wspólnego, własnego interesu klasy wyzyskującej. Odrzuceniu takiego modelu współżycia międzynarodowego miała służyć konstrukcja europejska, obiecująca trwały pokój na kontynencie.

Krótko mówiąc, konstrukcja europejska miała sprawiać wrażenie, że wychodzi od interesu klas podporządkowanych, albowiem tylko w interesie tej części społeczeństwa leży rezygnacja z wojen wszelkiego typu – sprawiedliwych czy niesprawiedliwych, ale na których ofiarami są niezmiennie masy pracujące, a beneficjentami – klasy panujące.

Obecnie lewica ma twardy orzech do zgryzienia, albowiem stając po stronie Ukrainy, staje na pozycji gloryfikacji wojny… choćby i słusznej. Czyli wyrzuca do kosza wszystko, co sama głosiła jako swoje aksjomaty. Przerzuca się, nie przypadkiem, powoływaniami na najróżniejsze autorytety.

Ostatecznie jednak przyjmuje narrację centrystyczną, burżuazyjno-kolonialną z okresu chwały i naporu, która kładzie nacisk na progresywizm jako na swoją dziejową legitymizację. W ten sposób, lewica wpisuje się w kolonialną narrację różnicującą cywilizacje z tego właśnie punktu widzenia.

Mamy tu więc dość proste widzenie świata: w latach 90-tych, Rosja czyniła wysiłki, aby doszlusować do cywilizacji zachodniej – progresywnej i demokratycznej. Jednak z jakichś powodów, które są (celowo?) nie do końca jasno wyłożone przez Zachód, nie pozwolono Rosji na integrację z ową cywilizacją. Ukraina jest obecnie na tym samym etapie wysiłków w celu udowodnienia Zachodowi, że pasuje do jego cywilizacji.

Skądinąd jasne jest, że Rosja nie mogła się zintegrować z Europą nie bulwersując do dna jej konstrukcji. To zbyt duży i zbyt znaczący kraj, żeby uległ asymilacji kulturowej w ramach Europy Zachodniej. Plus doświadczenie Związku Radzieckiego… A jednocześnie, już przykład państw Europy Wschodniej pokazał, że pewne trudności z asymilacją Europy Wschodniej są nie do przeskoczenia. Wojna przyspiesza proces powrotu do stanu sprzed Rewolucji Październikowej, czyli do polityczności XIX-wiecznej. O tym, że pasuje to nacjonalistycznej prawicy, widać nawet po handlu kulturowymi imponderabiliami reżymu Kaczyńskiego.

Ukraina, z racji specyfiki dziejów swej konstrukcji politycznej, jest w jakimś sensie pozbawiona cech kulturowo utożsamiających ją z jakimś innym, spotykanym modelem. Racją jej istnienia i uznania za trwały twór historyczny jest narzucony jej w narracji antyradzieckiej status „ofiary sowietyzmu”. Część rosyjskojęzyczna Ukrainy nie ma z definicji możliwości asymilacji kulturowej z Zachodem. Bo tak zdecydował Zachód i zachodnia lewica – grzech „totalitaryzmu sowieckiego”. Gra toczy się więc wyłącznie o to, czy Ukraina w Europie obejmie tereny przyłączone do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej przez szczodrą władzę minionej epoki. Oczywiście, pod warunkiem czystki etnicznej na tym terenie. Podczas tej wojny obserwujemy przyspieszone przemiany kulturowo-cywilizacyjne na Ukrainie, obejmujące także kwestie religii. A wszak religia stanowi ponoć tradycyjny bastion idei narodowej i jej tożsamości. Relatywizm wiary nie dziwi. Jednym słowem, narodowa Ukraina po zwycięskiej wojnie będzie tworem jeszcze bardziej sztucznym niż to, co zafundowali jej bolszewicy, jeśli przyjąć nienawistne frazesy Putina.

Narracja o tysiącletniej Ukrainie o przebogatej historii równoległej (do historii Rusi), przechodzi właśnie proces kulturowej makdonaldyzacji, poświęcającej beztrosko te wszystkie elementy cywilizacyjne, które usiłuje odebrać Rosji.

Jeżeli coś może bardziej śmierdzieć kolonializmem i przymusową asymilacją połączoną z akulturacją całego narodu, to trudno o przykłady bardziej jaskrawe. Chyba że przywołamy Afrykę z kilkusetletnią historią niewolnictwa i anihilacji cywilizacyjnej.

Stoimy w obliczu hipokryzji ze strony Zachodu. W tym lewicowa hipokryzja ma podwójny charakter. Przede wszystkim, dzięki marksizmowi i ruchowi robotniczemu, Rosja na trwale wpisała się w historię cywilizacji europejskiej. Nawet jeśli klasy panujące Europy podkreślają odrębność Rosji, jej powiązanie z cywilizacją wschodnią, z Bizancjum. Ale nie przeszkadza to warstwom kulturalnym Europy wywodzić kolebkę cywilizacji z Grecji, która także jest związana ze wschodnim, bizantyjskim obrządkiem. W pewnym sensie wciąż trwa walka o to, kto jest w cywilizacji chrześcijańskiej bardziej „ortodoksyjny”, a kto wyrósł na herezji. Walka klasowa i marksistowski ruch robotniczy słusznie przekreśliły takie podejście, stwarzając podstawy dla cywilizacji europejskiej opartej na innych, niearystokratycznych wartościach. Na wartościach rewolucyjnych, oświeceniowych, racjonalistycznych i postępu społecznego.

To jest cywilizacja europejska, którą demontuje się obecnie pod hasłem jej obrony.

Konstruowanie odrębności narodowych jest w oczach lewicy oczywistą oznaką „faszyzmu”. Jednocześnie, przyjmowanie prawicowej narracji o dogłębnej obcości Rosji z dowolnej racji: nacjonalistycznej, antydemokratycznej itp., jest dekonstrukcją w praktyce idei ponadnarodowej federacji europejskiej.

Pozostawienie Rosji poza nawiasem integracji europejskiej prowadziło bezpośrednio i nie mogło prowadzić do niczego innego, jak do konieczności podjęcia przez reżym próby zbudowania własnej suwerenności politycznej i ekonomicznej. Choćby w ograniczonym stopniu i z oporem własnej klasy kapitalistów, której pasuje status burżuazji kompradorskiej. Narzucenie po upadku ZSRR statusu kolonii (inaczej kraju półperyferyjnego) musi z żelazną koniecznością doprowadzić do dezintegracji tkanki narodowej lub do wymuszonej próby odbudowy suwerenności. Takie jest doświadczenie nie tylko afrykańskich krajów kolonialnych, ale i nie w pełni zintegrowanych państw Europy Wschodniej, którym też narzucono status neokolonialny. To nie mogło się udać, stąd popularność reżymów nacjonalistycznych w tym regionie.

Lewica nowoczesna sama storpedowała swój projekt europejski, a teraz ma pretensje do prawicy, do Rosji, do Polaków, do kogo tylko się da, poza sobą…

 

Omega Doom
29 stycznia 2023 r.