Lewica sprzeciwia się postrzeganiu pracy jako siły wyzwolicielskiej.

Jest to bowiem, w jej opinii, sztuczka burżuazji, niezbędna do zmuszenia ludzi do dobrowolnego poddania się wzmożonemu wyzyskowi. (François Bégaudeau – Le méritocratie, un mythe?)

Przez pół XX stulecia lewica i burżuazja były zgodne ideologicznie: uciążliwość pracy materialnej została zredukowana do minimum i wynagrodzona adekwatnie. W ten sposób lewica rozwiązała problem, który tworzył siłę teorii Marksowskiej. Mogła przejść do ulubionego zajęcia, jakim jest intelektualna gra w pojęcia i zastosować siatkę pojęciową marksizmu do nowych zjawisk. W tym, przede wszystkim, do sytuacji kontynuowanego wyzysku już w sytuacji fundamentalnego polepszenia warunków pracy jako takiej.

Jeżeli rozwiązanie problemu pracy materialnej, produkcyjnej, zostało w warunkach uprzywilejowanej pozycji kapitalistycznego Centrum z sukcesem osiągnięte, to pojawił się problem pracy nieprodukcyjnej, pracy w szeroko pojętych usługach, pracy intelektualnej, która dotąd była uważana za przywilej, a obecnie stała się przedmiotem wyzysku. Stała się nim w warunkach umasowienia pracy umysłowej. Niekoniecznie intelektualnej, która pozostała przywilejem nielicznych.

Lewica odkryła, że praca umysłowa również podlega wyzyskowi.

Z punktu widzenia ideologicznego, rodzi się więc dylemat: z jednej strony, praca umysłowa faktycznie jest siłą wyzwolicielską, ponieważ sprzyja rozwojowi osobowości – w porównaniu z ogłupiającą, monotonną pracą stricte produkcyjną, w warunkach produkcji kapitalistycznej.

Pojawiają się różnorodne perspektywy. W sytuacji, kiedy praca umysłowa przestaje być postrzegana jako bezwarunkowa siła emancypacyjna, zaczyna nabierać znaczenia przedstawianie pracy produkcyjnej (w sensie rzemieślniczym) jako bardziej wyzwalającej niż praca umysłowa, ale nie kreatywna – np. praca biurowa.

Tak więc, ideologia burżuazyjna zyskuje dodatkowy argument, który dotychczas był wykorzystywana przez marksizm przeciwko kapitałowi: własność środków produkcji. W przypadku pracy produkcyjnej mieliśmy w marksizmie jasną sytuację: pracownicy bezpośrednio produkcyjni zostali sprowadzeni do tej roli w wyniku pozbawienia ich własności środków produkcji. Jednocześnie, zastępujący ich w nowej doktrynie postmarksistowskiej pracownicy umysłowi nie wywodzą się ani historycznie, ani logicznie z sytuacji pozbawienia ich środków produkcji. Są natomiast produktem nadwyżki wartości, która pojawia się wraz z narodzinami cywilizacji. Nie potrzebują i nie chcą oprzeć swojego programu politycznego na żądaniu własności środków produkcji. To ABC marksizmu jest im z gruntu obce i wręcz wstrętne.

Tak więc, burżuazja może obecnie używać argumentu, że wolność opiera się na posiadaniu, nie obawiając się, że lewica powie: „no tak, to zwróćcie nam własność!” Lewica nie chce własności, chce pomnażania tego, na czym wyrosła praca nieprodukcyjna – wartości dodatkowej, która stanowi bazę dla jej rozwoju i rozkwitu. Co więcej, burżuazja może teraz używać argumentu, że praca jest wartością, ale musi być podporządkowana własności (prywatnej), żeby pomnażała wolność. Bez własności (oczywiście: prywatnej) nie ma wolności.

Czy praca jest zniewoleniem, czy raczej środkiem rozwoju osobowego?

Z perspektywy marksizmu nie sposób rozwikłać tak postawionego i w takich warunkach dylematu i nikt tak naprawdę nie chce go rozwikłać. Jest totalnie fałszywie postawiony.

Historycznie i cywilizacyjnie, praca umysłowa jest wyzwoleniem od pracy produkcyjnej zamienionej w pracę zniewoloną z powodu wywłaszczenia bezpośredniego producenta. Praca umysłowa (w tym wszelkiego rodzaju tzw. wolne zawody) jest historycznie i cywilizacyjnie związana z obsługą klas panujących, więc nie jest historycznie uzależniona od mechanizmu płacy roboczej, którą wynalazł dopiero system kapitalistyczny, co wiązało się z masowością produkcji kapitalistycznej. Sfera usług służących klasom panującym jest wynagradzana zgodnie z mechanizmem redystrybucji wartości dodatkowej wewnątrz klasy panującej, która odziedziczyła ten mechanizm po arystokracji. W starożytności i w okresie po upadku tej cywilizacji usługodawcy stanowili część szerokiego domostwa rodów arystokratycznych. Wewnątrz takiego domostwa (gospodarstwa domowego) mieliśmy do czynienia ze zróżnicowaniem statusu służby, która dzieliła się na mniej lub bardziej uprzywilejowane czy zbliżone do ścisłego jądra rodziny otaczającej głowę rodu. Wynagrodzenie, czy raczej dostęp do bogactwa rodziny, było wypadkową subiektywnego odczucia przydatności i zadowolenia z usług.

Oczywiście, wraz z umasowieniem sfery usług i faktu, że zaczęły one funkcjonować nie tylko w relacji do klas panujących, ale i do klas podporządkowanych, ten mechanizm musiał ulec zmianie. Upodobnił się w sposób naturalny do płacy roboczej.

Ponieważ wynagrodzenie za usługi przestało być odczuwane jako wynik przynależności do szerokich grup rodzinnych klas panujących i efekt zmiennego losu owych rodzin (co pociągało za sobą czynnik solidarności, który uniemożliwiał służbie domaganie się zobiektywizowanej płacy niezależnie od sytuacji majątkowej rodziny arystokratycznej), powstało wrażenie analogii do wyzysku proletariatu.

Faktycznie, sytuacja mas pracowników umysłowych nie odbiegała wiele od sytuacji korzystających z ich usług mas proletariackich. Co więcej, popyt na usługi w klasach podporządkowanych wykorzystali kapitaliści do stworzenia sobie warunków do zaistnienia jako kapitaliści właśnie.

Rzecz w tym, że jak powiedziano wyżej cele proletariatu i drobnomieszczaństwa powstałego na bazie deklasacji grup żyjących w symbiozie z klasami panującymi (czyli faktycznie z wyzysku wywłaszczonych pracowników bezpośrednio produkcyjnych) nie są w żadnym stopniu tożsame. Mogą być zbieżne, ale nie tożsame.

Współcześnie, mamy do czynienia z niejasną (bez Marksowskiego oglądu teoretycznego) sytuacją: praca umysłowa jest równie wyzyskiwana co praca proletariatu produkcyjnego, ale rozwiązaniem w jej przypadku nie jest odzyskanie własności środków produkcji. Zbieżność interesu obu grup społecznych polegała historycznie na przeświadczeniu, że przejęcie środków produkcji przez klasę robotniczą doprowadzi do sprawiedliwszego podziału wartości dodatkowej, na czym skorzystają warstwy drobnomieszczańskie. Drobnomieszczaństwo traktowało bowiem klasę robotniczą (mityczną, bo tak naprawdę zastępowaną w świadomości przez grupę biurokracji, która miała przejąć funkcję klasy panującej, czyli opiekuńczej, szerokiej rodziny arystokratycznej, feudalnej) jako byt, który wziąłby na siebie (oczywiście akceptowaną przez niesamodzielne społecznie drobnomieszczaństwo) rolę redystrybutora wartości dodatkowej, tj. bogactwa znajdującego się w posiadaniu owej biurokratycznej tym razem, faktycznie – rodziny arystokratycznej.

Ta mentalność odzwierciedla się w programie lewicy domagającej się, aby państwo (biurokracja państwowa) wzięła na siebie taką funkcję, potem jak odrzuciła jako skompromitowany eksperyment uczynienia z klasy robotniczej (czytaj: biurokracji) głównego redystrybutora wartości dodatkowej.

Mamy więc w naszej rzeczywistości politycznej dwa mechanizmy walki społecznej, które coraz bardziej się rozchodzą. Walka klasowa ma wciąż na celu przejęcie własności środków produkcji, aby wytwarzać wartość dodatkową zakorzenioną w bogactwie (dziecku zarówno pracy jak i ziemi) natomiast lewicowa walka społeczna ma na celu odbudowę feudalnego mechanizmu redystrybucji owej wartości. Nie trudno zgadnąć, że są to mechanizmy walki społecznej, których nie sposób pogodzić, ponieważ drobnomieszczaństwo i klasa robotnicza są totalnie odmiennymi grupami społecznymi, o odmiennych celach i świadomości.

W sytuacji, kiedy system kapitalistyczny przestaje obawiać się swojej alternatywy dziejowej, drobnomieszczaństwo przestaje stawiać na ową alternatywę i staje się coraz bardziej wrogie proletariackiej walce klasowej. Lewica jako projekt liberalno-demokratyczny burżuazji we wczesnym stadium historycznym jak na razie obstaje przy przebrzmiałym już w dużym stopniu programie stworzenia demokratycznej instytucji zarządzającej mechanizmem powszechnej redystrybucji wartości dodatkowej, który opiera się na doktrynie wartości liberalnych.

Konflikt z klasą robotniczą już zarysowaliśmy. Konflikt z kapitałem, który coraz bardziej zaczyna przypominać minione, feudalne struktury, słabnie w ekonomicznej istocie, ale pozostaje silny w warstwie ideologicznej. Jednak i tu można zaobserwować zmiany. Elita intelektualna (lewicująca lub po prostu lewicowa) w zadziwiającym tempie przestawia się (lub obnaża swe prawdziwe oblicze) na wyklinany dotychczas nacjonalizm. Oczywiście, jest to nacjonalizm „wyższego sortu”, nie tak prymitywny, jak ten, który przejmuje rząd dusz proletariackich. Ten „wyższy” nacjonalizm charakteryzuje się wizją narodów „słusznych” i „niesłusznych”, tak jak istnieją cywilizacje wyższe i niższe z perspektywy ewolucji pojęcia wolności i demokracji.

Ta postawa wyraża się najoczywiściej w aktualnym konflikcie rosyjsko-zachodnim, w którym nie są brane pod uwagę w żadnym, choćby minimalnym stopniu, racje kapitalizmu rosyjskiego, ewidentnie robionego w konia od 1991 r. Co więcej, elity liberalne Rosji przyjmują jako rzecz oczywistą i naturalną, że korzystne dla nich jest podporządkowanie interesu nacjonalistycznego własnego kapitału (który wszak akceptują) w imię mirażu redystrybucji bogactwa poprzez mechanizm globalny, tj. globalnej „rodziny”, której głowa ma prawo do arbitralnego wynagradzania zasług poszczególnych domowników, czytaj: „służby”. Głównym kryterium wynagrodzenia jest bliskość z głową „rodziny”. Tworzenie rywalizujących klanów rodzinnych (suwerennych państw kapitalistycznych) jest pozbawione sensu z punktu widzenia kosmopolitycznej warstwy drobnomieszczańskiej, przywiązanej do mobilności ponad granicami narodowymi. Tym względem różni się elita intelektualna „lewicowa” od „prawicowej”, która – przeciwnie – dąży do budowania rywalizujących „rodzin”. Walka toczy się między różnymi wizjami intelektualnej elity drobnomieszczańskiej. Ta walka nie jest walką proletariatu, którego wynagrodzenie nie zależy od „układów wewnątrzrodzinnych”, ale od sukcesu gospodarki. W warunkach konkurencji kapitalistycznej – od sukcesu gospodarki narodowej, w warunkach gospodarki komunistycznej – od sukcesu właściwej organizacji produkcji i redystrybucji.

Uniwersalizm perspektywy komunistycznej daje złudzenie bliższego powinowactwa z projektem liberalno-demokratycznej lewicy. Ten ostatni jest jednak i pozostaje projektem zniewolenia klasy bezpośrednich producentów w celu maksymalizacji wartości dodatkowej, którą można redystrybuować w ramach instytucji demokratycznych, a więc sprawiedliwych i egalitarnych z definicji.

Powyższy wywód prowadzi nas do wniosku, że konfuzja pojęciowa w odniesieniu do wartości pracy bierze się z faktu, iż pracę intelektualną obejmuje się tym samym terminem „praca”, co pracę produkcyjną. Jedna i druga jest wydatkiem energetycznym organizmu. Jedna i druga przynosi wynagrodzenie. Jedna i druga podlega wyzyskowi ze strony kapitału. Jedna i druga rozwija osobę ludzką.

Co więcej, praca produkcyjna dostarcza środków materialnego przetrwania dla osoby wykonującej pracę intelektualną, zaś praca intelektualna dostarcza narzędzi przekształcania pracy produkcyjnej w bardziej wydajną, a nawet – mniej uciążliwą. Nie ma sprzeczności między abstrakcyjnie wziętymi czynnościami. Różnica wynika z warunków społecznych, jak wiadomo.

Dla Marksa oczywiste było, że ta jedność pojęcia pracy, obejmująca oba aspekty: materialny i intelektualny, nie może podlegać trwałemu podziałowi w ramach utrwalonego społecznego podziału pracy. To jest warunek możliwości komunizmu – połączenie w osobie ludzkiej obu aspektów egzystencji. Dopiero ta kombinacja czyni z ludzkiego zwierzęcia człowieka.

W ideologii antykomunistycznej, w tym przede wszystkim lewicowej, zrównanie pracy produkcyjnej z intelektualną sprawia, że zachachmęceniu ulega konieczność połączenia obu aspektów. Można być w pełni proletariuszem wykonując wyłącznie pracę w sferze usług nieprodukcyjnych. To prawda. Ale nie można być w pełni istotą ludzką, ucieleśnieniem pełni rozwoju gatunkowego.

Ułomność też występuje w praktyce. Ba, jest nawet niekiedy przebłyskiem geniuszu lub najwyższą formą artyzmu. Ale jej nosiciel nie jest pełnym Człowiekiem w tym sensie, w jakim istota gatunkowa człowieka obejmuje całokształt potencjalności gatunku, w mikroskali.

Przekleństwo pracy produkcyjnej nie polega na charakterze pracy, ale na zawłaszczeniu przez innych ludzi środków produkcji, inaczej: dostępu do przyrody. Bogactwo tworzy się bowiem na styku pracy społecznej i przyrody. Wartość natomiast jest pojęciem społecznym. Wartość dodatkowa w sferze produkcji jest bogactwem; w sferze nieprodukcyjnej – mechanizmem redystrybucji uwzględniającym (klasowy) społeczny podział pracy.

Czy praca intelektualna jest pracą, czy przyjemnością i środkiem rozwoju?

W warunkach społeczeństwa bezklasowego – tym drugim, w warunkach społeczeństwa klasowego – tym pierwszym. Różnica między pracą produkcyjną a nieprodukcyjną sprowadza się do tego, co powiedziano wyżej: pierwsza tworzy bogactwo, a druga – mechanizm redystrybucji. Mechanizm redystrybucji jest ważny z punktu widzenia systemu klasowego, to oczywiste. Bogactwo trzeba bowiem jakoś redystrybuować w społeczeństwie.

Klasowy mechanizm redystrybucji obiektywizuje relacje wyzysku i podporządkowania czyniąc ich postrzeganie zamazanym ideologicznie, a więc udającym obiektywność i naturalność. Mechanizm redystrybucji jednak się rwie, kiedy mechanizm produkcji (bogactwa) szwankuje. Samym, nawet udoskonalonym mechanizmem redystrybucji nie pokryje się braku bogactwa, dóbr, które mogłyby podlegać redystrybucji.

Oczywiście, lewica wysuwa argument, że bogactwo jest kumulowane w rękach ułamka bogatych kapitalistów, a więc że redystrybucja ma znaczenie zasadnicze. Praca produkcyjna produkuje wystarczająco bogactwa, trzeba je tylko inaczej, sprawiedliwiej, podzielić.

Argument wygląda na przekonujący, a jednak ma on zasadniczą słabość.

Mamy tę przewagę nad większością czytelników, że pamiętamy czasy, w których lewica, a jakże demokratyczna i liberalna w politycznym znaczeniu, wysuwała równie przekonujący argument, iż brak prywatnej własności środków produkcji skutkuje brakiem efektywności gospodarowania. Różnorodność form własności, gdzie własność państwowa jest zasadnie krytykowana jako nie stwarzająca bodźców do zwiększania owej efektywności czy choćby wydajności pracy i nie ma wiodącego znaczenia, miała być skutecznym środkiem przezwyciężenia owych bolączek.

Te uwagi tyczyły, rzecz jasna, sfery produkcyjnej.

Oczywiste jest również, że różne sfery produkcji, w warunkach zróżnicowanej własności, cechowały się różnymi schematami redystrybucji. Argumentacja lewicowa (postępowa, a jakże!) dotyczyła więc nie tyle mechanizmu redystrybucji, co mechanizmu zmuszenia robola do zwiększenia wydatku pracy, do zwiększenia wydajności. Ten bowiem aspekt wydawał się progresywnej lewicy zasadniczy.

Oczywiście, bodziec miał działać także w odniesieniu do pracy biurowej, ale wiemy już, że praca biurowa nie wpływa bezpośrednio (a w większości nawet pośrednio) na zwiększenie wydajności pracy produkcyjnej, czyli produkcji bogactwa do podziału. Tu więc chodzi o mechanizm redystrybucji, a nie wydajności pracy jako takiej.

Oczywiste było przekonanie, że dzięki zwiększeniu motywacji do podejmowania prywatnej inicjatywy przedsiębiorczej w systemie rynkowym (czytaj: kapitalistycznym), mechanizmy redystrybucji ulegną samoistnej korekcie.

Jednak gospodarowanie w ramach integracji z kapitalistycznym rynkiem międzynarodowym niekoniecznie stworzyło warunki do rozwijania bogactwa, co do rywalizacji o znalezienie się w lepszym miejscu globalnego mechanizmu redystrybucji. Przemysł, który miał ulec procesowi wzrostu efektywności w produkcji bogactwa, został praktycznie zlikwidowany, zaś walka o lepszą pozycję w europejskim (mniejsza już o globalny) systemie redystrybucji dostępnego bogactwa okazała się trudniejsza niż z rozważań ściśle modelowych wynikało.

Nic się nie zmieniło w ciągu ostatnich trzech dekad w sposobie myślenia.

Lewica progresywna postuluje ulepszony mechanizm redystrybucji środków finansowych, które nie mają zabezpieczenia we własnym realnym bogactwie, natomiast pretendują do pozyskiwania realnego bogactwa zewnętrznego. Tak jakby nic się nie zmieniło w pozycji Zachodu na gospodarczej mapie świata.

W końcu czy praca czyni nas wolnymi?

Jak utrzymuje François Begaudeau, zbyt wiele czasu poświęcamy na pracę, do której wykonywania jesteśmy zmuszeni ze względu na konieczność życiową.

Powinniśmy mieć więcej czasu wolnego, aby móc go poświęcić na… na co w rzeczy samej?

Na spotkania ze znajomymi, na przyjaźń, na poznawanie świata, na rozwijanie naszych zdolności i talentów. Czy naukowcy powinni mniej czasu poświęcać na badania naukowe? Z ich perspektywy wychodzi na to, że pracując w swoim zawodzie badacza cierpią oni analogiczne katusze, co robotnicy w fabryce czy pracownicy komunalni – „śmieciarze” na swoich śmieciarkach lub przy segregacji śmieci.

Nie każdy jednak może pracować naukowo, natomiast każdy potrafi – po krótkim przyuczeniu – wykonywać pracę śmieciarza. Stąd rozbieżność między zarobkami w obu zawodach, wynikająca z prawa podaży i popytu. Z drobną korektą: podaż chętnych do zawodu śmieciarza jest zasadniczo niższa od popytu. Jeżeli kierować się tą prostą zasadą podaży i popytu, to wynagrodzenie śmieciarza powinno być wyższe od wynagrodzenia naukowca, a przynajmniej mu równe. W tej sytuacji włącza się w rozważania czynnik kwalifikacji. Nie jest sprawiedliwe, aby niskie kwalifikacje predestynowały do wyższego wynagrodzenia. Niby dlaczego, jeśli wszystkie rodzaje prac są sobie równe? Żadna praca nie hańbi. Wynagrodzenie oznacza społeczną aprobatę, jeśli nawet nie prestiż.

W pewnym sensie, mamy przeciwstawną etykę związaną z pojęciem pracy wynikającą z arystokratycznej Europy i z plebejskiej w bazie Ameryce. W tradycji cywilizacji i kultury europejskiej, związanej z klasami wyższymi, prestiż pracy wynika z faktu, czy jest to praca kwalifikowana, czy nie. Paradoksalnie, tradycja socjalistyczna nawiązuje do tego modelu. Wynika to stąd, że tradycja socjalistyczna wiąże się z cywilizacją i kulturą zachodnią, z regułami wartościowania, które mają tradycje, a nie wynikają z pojawiającego się na bieżąco sposobu postrzegania świata, jak to bywa z kulturą pozbawioną korzeni. Jak w Ameryce.

Może przymiotnik „plebejska” w odniesieniu do kultury amerykańskiej nie jest do końca trafny, ponieważ plebejskość również ma swoje korzenie, swoje tradycje, swoje tradycyjne modele wartości. Cywilizacja amerykańska, jak złośliwie, choć poniekąd trafnie, zauważał Oskar Wilde, przeszła od etapu barbarzyństwa do etapu dekadencji, pomijając etap kultury. Na dobrą sprawę, kultura amerykańska jest plebejska, ponieważ od początku nie znała kompleksów z powodu charakteru pracy przynoszącej dochody czy zysk.

Jest ona także plebejska ze względu na wiele innych czynników, z których ważny jest ten polegający na braku kompleksów w przywłaszczaniu sobie zasobów bez oglądania się na ewentualne prawo własności do nich, inne niż własne regulacje. Kierowanie się bezpośrednio rozumianym własnym interesem bez potrzeby wczuwania się w inną perspektywę. Niektórzy badacze wiążą tę dyspozycję charakterologiczną Amerykanów z – także plebejską – koncepcją wywodzącą się z Biblii, która wyraża punkt widzenia gatunku ludzkiego rozpoczynającego swój podbój kuli ziemskiej. Czyli od momentu, kiedy gorliwość zeloty nie jest poddawana kontroli ze strony historycznej świadomości. Historyczna świadomość nie istnieje; istnieje tylko bezwarunkowe pionierstwo, gdzie za przewodnika służy instynkt przetrwania motywowany przez mniej lub bardziej uzasadnione przeświadczenie o czyhającym zewsząd bezpośrednim zagrożeniu.

W tym sposobie myślenia nikt nie przejmuje się charakterem wykonywanej pracy, aby tylko przysłużyła się ona zadaniu przetrwania i biblijnemu przykazaniu „idźcie i rozmnażajcie się!”

Klasy panujące i elity intelektualne nawiązują raczej do cywilizacji europejskiej z jej bardziej ambiwalentnym stosunkiem do pracy. Z jednej strony, ideologia lewicowa, postępowa społecznie, wspiera pracę fizyczną, nie umysłową. Podchodzi jednak do niej z pozycji współczucia, ewentualnie gniewu za ewidentne wyzyskiwanie dla zysku klas panujących. Bynajmniej nie ma tu poczucia, że ten typ pracy jest równie godny, co praca kwalifikowana, nie mówiąc już o umysłowej, by nie rzec – intelektualnej. Celem człowieka jest osiągnięcie pełni rozwoju osobowego, a nie zwykłe nastarczanie na potrzeby życiowe. Jeżeli jeszcze w tradycyjnym ruchu robotniczym zwracano uwagę na harmonijny rozwój ducha i ciała, a więc i na tężyznę fizyczną, rozwijaną przy pracy na łonie przyrody, to w nurtach bardziej akademickich moda na atrakcyjność tężyzny fizycznej była efemeryczna. Kult cielesności i jego zrównoważonego rozwoju stał się wyróżnikiem nurtów, które wydawały się negować cywilizację europejską ze względu na osłabienie jej ducha bojowości. A z tego wydawał się wynikać bezlitosny wyrok historii skazujący tę cywilizację na zagładę.

Faszyzm, a później tym bardziej nazizm, zdawały się z pełną świadomością odrzucać wahania subtelnej ogłady kulturowej zachodniej cywilizacji, choćby i wbrew swojej słabości, która skłaniała adeptów do ulegania empatii wobec słabszych. Pozornie słabszych, bo przecież pozbawionych skrupułów, nastawionych na wykorzystanie każdego wahania dla własnej korzyści. I niewinnych, ponieważ nie obarczonych świadomością ani kulturową, ani historyczną. Ludy pozostające w ogonie rozwoju cywilizacyjnego – z tego właśnie względu braku hamulców wbudowanych przez rozwój kultury – są szczególnie niebezpieczne ze względu właśnie na psychologiczną słabość ludów cywilizowanych.

Co więcej, proletariat jako klasa przedstawiająca w łonie zachodniej cywilizacji taki „dziki” jej aspekt, jest predestynowany do odrodzenia ducha bojowości, odmłodzenia starej i zmęczonej cywilizacji. Marksizm akademicki alergicznie reaguje na „robociarskość”, która kojarzy mu się z tym, co w ruchu robotniczym było atrakcyjne dla faszyzmu. Kult pracy fizycznej jest postrzegany jako przynależący do fascynacji faszyzmem.

Model radziecki wychodził tradycyjnie od stwierdzenia określającej roli pracy materialnej (produkcyjnej) w stosunku do pracy nieprodukcyjnej. W niepogłębionym odczuciu społecznym oznaczało to, że praca produkcyjna jest ceniona przez system wyżej niż praca nieprodukcyjna, umysłowa czy wręcz intelektualna. Do tego dochodziło historyczne doświadczenie awansu społecznego poprzez mobilność zawodową z pracy na ziemi do pracy w fabryce. Stworzono fałszywe przeświadczenie, że socjalizm wynosi pracę fizyczną, produkcyjną, nad pozostałe formy aktywności zawodowej, co sprzyjało polityce forsownej industrializacji, niezbędnej dla wejścia kraju na ścieżkę przyspieszonego rozwoju, doganiania zachodniej cywilizacji.

Z drugiej strony, praca umysłowa, rozwój istoty gatunkowej człowieka polegający na czymś innym niż niezbędna praca produkcyjna pod dyktando warunków przyrodniczych, była celem nowej, postępowej cywilizacji. Dlatego praca umysłowa była wyżej wartościowana niż praca produkcyjna. Nie każda praca umysłowa da się ściśle powiązać z czynnościami w ramach tzw. robotnika łącznego. Poza tym, nawet w przypadku robotnika produkcyjnego, płaca robocza nie była ściśle zależna od gry popytu i podaży na rynku pracy, nawet gdyby taki istniał. Siatka wynagrodzeń była oderwana od wyników ekonomicznych, co tyczyło także pracy nieprodukcyjnej. Biurokracja państwowa kierowała się innymi kryteriami niż przydatność pracy nieprodukcyjnej dla przysparzania zysków budżetowi. Kierowała się kryteriami wartościowania pracy intelektualnej wobec pracy fizycznej. Przeciwnie niż obecnie, warstwa inteligencji bynajmniej nie przejawiała tendencji do ześlizgnięcia się w kierunku proletaryzacji, co było sporym obciążeniem dla pracy produkcyjnej.

Wartościowanie pracy umysłowej w tradycji lewicowej idzie bardziej w kierunku przyznania wyższej wartości pracy intelektualnej, ale uzasadnia to w kategoriach przydatności dla procesu produkcyjnego jako takiego. A jeśli nawet nie produkcyjnego w sensie tradycyjnym, to przynajmniej sugeruje, że praca umysłowa, intelektualna, kreuje pomysły i technologie, które – nawet jeśli nie zasilają własnego procesu produkcyjnego – to są pożądane za granicą i dają słuszne prawo do nabywania niezbędnych dóbr po korzystnych cenach. Nawet jeśli jest to krzywdzące dla społeczności produkującej gdzieś w jakimś kraju rozwijającym się.

Nigdy, przenigdy w przypadku lewicy progresywnej nie ma pokusy, aby nawiązać do koncepcji Marksa i przezwyciężyć sprzeczność między pracą produkcyjną a kreatywną w sposób właściwy dla tego systemu myślenia. W koncepcji Marksa, dochód, wynagrodzenie, wiąże się z pracą produkcyjną, ewentualnie okołoprodukcyjną, tj. taką, która polega na tworzeniu dóbr zaspokajających podstawowe, materialne potrzeby społeczeństwa. To jest praca, którą lewica nazywa przykrą koniecznością. Lewica, oczywiście, usiłuje połączyć tę przykrą konieczność z innymi rodzajami pracy, np. z pracą nauczyciela, w ten sposób, że w warunkach kapitalizmu nauczyciel musi zwracać uwagę na inne niż tylko rozwój ucznia sprawy, a więc nie ma pełnej satysfakcji z wykonywanego zawodu.

Rzecz w tym, że to rozumowanie zakłada, iż zmiana uwarunkowań (z kapitalistycznych na socjalistyczne) danej pracy zmieniłaby jej charakter na rozwijający i swobodny. Co nie jest możliwe w przypadku pracy produkcyjnej, stanowiącej uprzykrzoną konieczność życiową.

Rzecz jasna, w warunkach społeczeństwa bezklasowego, nawet taka praca traci w dużym stopniu swój stygmatyzujący charakter i może stać się przyjemnością, jeśli ktoś ma odpowiednią motywację. Trudno jednak wyobrazić sobie przyjemność w odniesieniu do pewnych wyjątkowo uciążliwych, a niezbędnych prac, jak praca śmieciarza czy osoby zatrudnionej w rzeźni.

Analizy filozoficzne raczej skupiają się na fakcie, że tego typu prace nie rozwijają żadnych szczególnych zdolności godnych osoby ludzkiej. Są tylko środkiem do celu, inaczej niż w przypadku pracy wychowawczej, gdzie satysfakcja płynie z efektów odmiennych niż tylko zarabianie pieniędzy.

W warunkach społeczeństwa bezklasowego wykonywanie żadnej pracy nie stygmatyzuje i nie zamienia się w dożywotni wyrok. Dlatego można mieć satysfakcję analogiczną do wychowania dzieci w sytuacji, w której wykonuje się wyjątkowo niewdzięczną, ale też wyjątkowo potrzebną pracę na rzecz społeczeństwa. Trudno powiedzieć, że taka praca nie rozwija potencjału istoty gatunkowej człowieka. Rozwój to nie tylko rozwój intelektualny, ale i emocjonalny, psychiczny.

Jednocześnie, każda, nawet najbardziej intelektualnie rozwijająca działalność twórcza, w warunkach kapitalizmu może być alienująca, jeśli jest wykonywana wyłącznie z pobudek zarobkowych. W relacjach wyzysku, obie strony są poszkodowane i zubożone w sensie rozwoju istoty gatunkowej. Niemniej, relacje międzyludzkie i ich patologia w postaci stosunków wyzysku mają historycznie określoną treść. Najbardziej fundamentalnym elementem relacji klasowej jest zawłaszczanie środków służących reprodukcji zdolności do życia. Dlatego jest to relacja klasowa par excellence i pozostająca jedynym niezmiennym elementem programu klasowego. Dlatego też sfera produkcji ma wyróżnione znaczenie i antagonizm sprowadza się do relacji wyrosłych w ramach owej sfery. Odcięcie dostępu do zasobów pozwalających na reprodukcję życia społecznego i jednostkowego pozostaje podstawą wszelkich innych relacji, które mogą cechować się mniejszym lub większym stopniem wyzysku i osiągniętego poziomu satysfakcji.

Dostęp do zasobów przyrody jest bazowym prawem człowieka. I właśnie ten warunek wiąże się z przywłaszczeniem sobie przez jakąś klasę własności środków produkcji, które to pojęcie obejmuje ziemię, czyli przyrodę. Cała reszta jest mniej lub bardziej przypadkową grą historycznych i społecznych uwarunkowań. Walka klasowa dotyczy tego i tylko tego aspektu relacji międzyludzkich. Dlatego zmiana w sferze stosunków produkcji ma fundamentalne znaczenie w marksizmie.

Systemy klasowe bywają też mniej lub bardziej represywne. Po upadku realnego socjalizmu i modelu nawiązującego, choćby luźno, do perspektywy społeczeństwa bezklasowego, w cenie okazały się modele nawracające do minionych formacji, gdzie wydaje się możliwy powrót do sytuacji zróżnicowanego co prawda, ale jednak systemu stosunkowo powszechnej własności prywatnej środków produkcji.

Współczesna koncepcja lewicowa nie kładzie nacisku na zniesienie systemu własności prywatnej środków produkcji, ponieważ – jak wspomnieliśmy wyżej – grupa społeczna drobnomieszczaństwa, które stanowi podstawowy elektorat lewicy, nie przywiązuje wagi do kwestii własności. Nigdy nie była właścicielem i nie ma takich ambicji. Dlatego nowoczesna lewica nie znajduje i nie znajdzie posłuchu w grupie pracującej w sferze produkcji, dla której kwestia własności jest podstawowa.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
16 maja 2023 r.