W pewnym sensie, dla Zachodu, w tym głównie dla USA, po upadku tzw. bloku socjalistycznego, nie zmienił się sposób podejścia do zagadnienia hegemonii. Jak nam to uświadamia Jack Matlock, były ambasador USA w Gruzji z okresu istnienia ZSRR, rewolucja socjalistyczna oznaczała w pragmatycznej praktyce amerykańskiej zagrożenie ekspansją rosyjską,

Z definicji bowiem rewolucja proletariacka miała zasięg ogólnoświatowy. Kwestia demokracji lub jej braku nie miała większego znaczenia. Stanom Zjednoczonym zasadniczo nigdy nie spędzało snu z powiek zagadnienie charakteru politycznego ewentualnego sojusznika, wedle starej, dobrej maksymy: „skurwysyn, ale nasz skurwysyn”. Jak nam uświadamia nie tylko ambasador Matlock, ale i prof. John Mearsheimer, istotą zatroskania USA jest to, czy dany kraj ma ambicje przewodzenia światu lub regionowi, czym bezpośrednio zagraża żywotnym interesom amerykańskim.

Federacja Rosyjska, po rozpadzie ZSRR, sądziła, że jeśli ideologiczne motywacje do ekspansjonizmu skończyły się, to nie ma przeszkód, aby Rosja stała się bliskim sojusznikiem USA. W tej roli mogła liczyć na zachowanie swych regionalnych wpływów na obszarze byłego ZSRR, będąc swoistym gauleiterem interesów amerykańskich w obszarze swego wpływu. Warto zauważyć, że Rosja nie poczuła się w obowiązku wystąpić w obronie Serbii przy okazji rozpętania wojny przez NATO w byłej Jugosławii. Poczuwała się niemniej do obowiązku wspomagania USA w wojnie przeciwko terroryzmowi islamskiemu, licząc na wzajemność w kwestii zwalczania separatyzmu czeczeńskiego.

Dopiero zderzenie z polityką sankcji, które USA narzuciły swoim sojusznikom w Europie przeciwko Rosji po aneksji Krymu w wyniku reakcji rosyjskojęzycznej części ludności Ukrainy w reakcji na zamach na legalną władzę rządu Janukowycza ostudziło ostatecznie optymizm rosyjski wobec zachodniej demokracji. Co prawda, strona rosyjska dawała jeszcze przez 8 lat prowadzić się za nos dzięki mirażowi Porozumień mińskich, rezygnując z wsparcia dla powstania na Donbasie i oddając zdobycze tzw. samozwańczych republik ludowych.

Polubowność Putina nic Rosji nie przyniosła pozytywnego, jak pokazuje późniejsza historia.
Zazwyczaj nie udziela się dostatecznej uwagi samym powstańcom.

Pierwsza sprawa, którą należy podkreślić, to fakt, że protest mieszkańców Donbasu jest całkowicie niezrozumiały, jeśli rozpatrywać go w kategoriach, które przyjmuje się w analizach tak głównego, jak i niegłównego nurtu.

Przede wszystkim, zryw ludności Donbasu nie miał podłoża nacjonalistycznego, ewentualnie patriotycznego, jak chcą to przedstawić różni komentatorzy. W rozważaniach na temat Donbasu podkreśla się fakt planowanej i przeprowadzanej dyskryminacji języka rosyjskiego. Nie jest to główna przyczyna.

Podkreślanie tego powodu stanowi wodę na młyn krytyków interwencji Putina i powód, dla którego ofiary bombardowań i ostrzałów rakietowych Donbasu są pomijane wzruszeniem ramion przez różnych wrażliwców mających serce z lewej strony. W tym i radykalnej lewicy rosyjskiej.

Zrozumiałe jest, że kwestia liczebnie znaczącej mniejszości narodowej, mającej do tego blisko za granicą swoją Wielką Ojczyznę, nie jest jednoznaczne. Utrzymanie języka rosyjskiego przez ludność miejscową jest uważane za czynnik podtrzymujący ewentualne roszczenia Rosji wobec jakiegoś regionu Ukrainy.

Zachód charakteryzuje się ogromną hipokryzją w tej kwestii, ponieważ całkiem odmiennie traktuje prawa mniejszości albańskiej w Kosowie (Serbia) czy prawa Polaków na Białorusi. A sytuacja jest analogiczna.

Wracając do Donbasu, ludność rosyjskojęzyczna niekoniecznie widziała powód, dla którego miałaby rezygnować z używania języka rosyjskiego. W sensie historycznym, język rosyjski był językiem awansu kulturowego wiejskiej ludności ukraińskiej, językiem związanym z uprzemysłowieniem Ukrainy i uczynienia z niej potęgi przemysłowej w ramach ZSRR.
O ile język ukraiński stanowił symbol oporu inteligencji rosyjskiej, która w geście buntu wobec władzy radzieckiej zaczęła przyjmować język ukraiński jako własne narzędzie przekazu. Zapewne miało to wiele powodów, w tym tradycja ukraińskiej niezależności i oporu wobec „Sowietów”, choćby i niezbyt chlubnej proweniencji.

Odwoływanie się do lewicowych tradycji UPA, anarchistycznych dróg wykorzystywania nastrojów ludności ukraińskiej (chłopstwa, co nie było wyjątkiem w złożonych stosunkach między klasą robotniczą a klasą chłopską) przeciwko ZSRR. W pewnym sensie, przywiązanie do języka rosyjskiego było widocznym przejawem wewnętrznego, podskórnego, utajonego, dysydenckiego sprzeciwu wobec Związku Radzieckiego.

Nic dziwnego, że zachodnia Ukraina zaczęła traktować ludność Donbasu jako groteskową pozostałość, skamielinę po ZSRR. Nazywano ich „sowkami”, „watnikami”, co nie było mniejszą obelgą niż przyrównywanie ich do „stonki” czy wręcz „karaluchów”.
Ta sytuacja nałożyła się nieuchronnie na treść sporu między rządem Janukowycza a oponentami dążącymi do jak najszybszego dołączenia Ukrainy do grona „wolnych państw” zachodniej Europy, do Unii Europejskiej.

Ludność Donbasu, podobnie jak i sam Janukowycz, w nie mniejszym stopniu niż Putin i cała oligarchia rosyjska, w sposób zrozumiały podzielali to dążenie. Dla Rosji, pozostającej w bliskich relacjach z Ukrainą, wejście Ukrainy do UE stanowiłoby jakby wejście od tyłu do tejże organizacji, do której państwa zachodnie nie chciały Rosji dopuścić. Bliskie więzy między oligarchią rosyjską a ukraińską, w ramach których oligarchia ukraińska jest swoistą emanacją swego rosyjskiego analoga, uprawdopodobniały ten plan. W końcu oligarchia ukraińska wyrosła na tym, co oligarchia rosyjska pozwoliła jej ukraść, kosztem narodu tak rosyjskiego, jak i ukraińskiego.

Niemniej, dla ludności Donbasu, jak i dla Janukowycza oraz dla oligarchii mafijnej rodem z Donbasu, jasne było, że wejście do UE oznacza upadek tego szczątkowego przemysłu, jaki jeszcze trwał na Ukrainie.

Przykład państw Europy Środkowo-Wschodniej dokładnie pokazał mechanizm rujnowania przemysłu krajów przyjmowanych do UE. Stąd walka tzw. klanów oligarchicznych wschodniej i zachodniej części kraju. Ludność Donbasu, która pierwsza padłaby ofiarą zrujnowania gospodarki opartej na przemyśle wydobywczym, broniła w owym zrywie własnego interesu klasowego i ekonomicznego.

Lewica rosyjska, podobnie jak i lewica polska wcześniej, nie widziała problemu w rozpadzie przemysłu Ukrainy. W końcu program lewicowy konsekwentnie od dawna przyjmuje za udowodnione, że gospodarka może doskonale rozwijać się z pominięciem sektora produkcji materialnej. Dodatkowo uczestnictwo w klubie żyjących na koszt reszty świata opanowanego przez globalny system finansowy, czyli system drenowania zasobów tzw. Trzeciego Świata, gwarantuje, że wszystko ułoży się świetnie, ku satysfakcji prężnej i ufnej w kapitalistyczną przyszłość państwa dobrobytu lewicy radykalnej. Nienawiść do producentów bezpośrednich, do klasy robotniczej, która jest normą tzw. nowej radykalnej lewicy, nie mogła nie owocować odczłowieczeniem „sowków” i „watników”.

Niezrozumienie walki o bezpośredni interes klasy robotniczej Donbasu wyraziło się w przypisywaniu tej ludności prymitywnej, niewolniczej duszy, która będzie stała i wspierała swego bezpośredniego wyzyskiwacza kapitalistycznego (oligarchicznego).

Ta dusza niemyta ruskiego raba jest radykalnej lewicy nienawistna w najwyższym stopniu. To tłumaczy całkowity brak empatii owej lewicy w stosunku do ludności Donbasu. Liczenie ofiar ukraińskich ostrzałów miast donbaskich jest w jej oczach wodą na młyn putinowskiej propagandy nacjonalistycznej.

Jacques Baud podkreśla, że rząd Janukowycza nie odmawiał podpisania porozumienia z UE dla samej przyjemności przeciwstawienia się woli narodu, ale wynikał z wyjątkowo niekorzystnych warunków owego porozumienia. Gospodarka Ukrainy była historycznie związana z gospodarką ZSRR i po rozpadzie Związku Radzieckiego mimo wszystko nadal była uzależniona od dawnych więzi gospodarczych, dostaw oraz rynków zbytu dla produktów, które na rynku europejskim na pewno nie przetrwałyby konkurencji zachodniej. Janukowycz odłożył podpisanie stosownego dokumentu do czasu, kiedy gospodarka ukraińska okrzepnie w nowych uwarunkowaniach. To było nie do przyjęcia dla Zachodu. Ukraina wyciągała wnioski z załamania gospodarek posocjalistycznych i ich całkowitego uzależnienia od gospodarki zachodnioeuropejskiej.

Dla lewicowych radykałów rosyjskich była to wyłącznie walka oligarchii rosyjskiej o utrzymanie wpływów w gospodarce ukraińskiej; jednym słowem przejaw rosyjskiego, tradycyjnego imperializmu przejawionego wobec tradycyjnej ofiary wielkoruskiego szowinizmu. Rosyjska radykalna lewica, podobnie jak wcześniej lewica polska i pozostałe wschodnioeuropejskie, widziały w integracji kapitalistycznej z UE same korzyści, w tym i korzyści dla podniesienia standardów zabezpieczenia socjalnego i prawodawstwa pracy. Niczego jej lata kapitalistycznej transformacji nie nauczyły.

Pozostawanie w obrębie niekwestionowanych analiz geopolitycznych, nawet w wykonaniu najinteligentniejszych komentatorów politycznych, pomija zasadniczą z perspektywy marksizmu kwestię faktycznej walki klasowej i jej sprzeczności w sytuacji degeneracji intelektualnej współczesnej lewicy.

Podobnie jak upadek ruchu robotniczego spowodował poszukiwanie realizacji własnego interesu przez klasę robotniczą w postaci możliwej przy tradeunionistycznym poziomie świadomości owej klasy, a więc w populistycznych i nacjonalistycznych nurtach politycznych. Świadomość przeniesiona z okresu ZSRR owocuje jednak pewnym poziomem świadomości jedności klasowej ponad narodowymi podziałami. Choćby w wypaczonej, poststalinowskiej formie.

Faktem jest, że w dzisiejszym stanie rzeczywistości, formuła nacjonalistyczna ma największe szanse na wygraną, ponieważ nie przeczy ona globalnej hegemonii, tym bardziej koniecznej ze względu na nieustanne konflikty między państwami narodowymi.

Zarówno optymistyczne przewidywania, że państwa kapitalistyczne (imperialistyczne) zdołają stworzyć trwałą strukturę pokojowego współżycia można włożyć między bajki. Realistyczne są więc rachuby na globalnego hegemona, który zdoła nie tyle pogodzić skonfliktowane strony, co utrzymać je na krótkiej smyczy. Model został przetestowany w XX w., gdzie USA grały interesami mocarstw europejskich, tworząc jednocześnie różnego typu stowarzyszenia mające na celu zabezpieczenie ich interesów w Europie, stabilnych rynków surowców, stwarzając warunki dla współpracy wielkiego kapitału przy skłóceniu państw narodowych.

Jedynym sposobem przeciwstawienia się tej grze politycznej jest wola klasy robotniczej, której interes jest najbardziej wprost przeciwstawny interesowi wielkiego kapitału.

W ten sposób można wysnuć wniosek, że zapiekłość neokonów wobec ZSRR i Rosji wynika z kwestii ideologicznych i lęku przed ruchem ciemnych mas nie przejawiających respektu dla warstw pośrednich, które tracą na zaspokajaniu roszczeń owych mas, co odczuwają jako dokonywane „ich kosztem”. Jest to element, który podtrzymywałby przekonanie, iż zapiekłość USA wobec Rosji jest formą zadośćuczynienia potrzebie symbolicznego unicestwienia cienia bytu wywołującego atawistyczny lęk u klas posiadających.

Tzw. racjonalna i realistycznie myśląca część amerykańskich i zachodnich analityków przyjmuje fakt, że między państwami toczy się zażarta rywalizacja o hegemonię. Jak wskazuje John Mearsheimer, sama polityczna rywalizacja jeszcze nie jest problemem, ponieważ – jak można wnioskować – każda taka hegemonia napotyka na regionalny opór. W przypadku naszego świata, każda lokalna próba przewrotu hegemonicznego, nie wsparta potencjałem ekonomicznym, jest problematyczna i wymaga wsparcia ze strony hegemona globalnego. Tylko rywal posiadający przewagę potencjału ekonomicznego jest rzeczywistym wyzwaniem dla globalnej hegemonii. To pod jego opiekę mogą się uciekać państwa niezadowolone z powodu dławienia przez hegemona regionalnego.

Zasadniczym pytaniem jest to, czy gospodarki partykularne są w stanie stworzyć model komplementarny. Wydaje się, że tylko pod warunkiem, że ich komplementarność jest podporządkowana interesowi hegemona, a nie wyznaczana przez realne stosunki handlowe, naturalnie tworzące się na rynku. Stabilizacja relacji ekonomicznych w skali regionalnej bądź globalnej wymaga ingerencji politycznej. Nie może nigdy być wynikiem samoistnej gry mechanizmów ekonomicznych. Te prowadzą do zderzenia sprzecznych interesów, które są pogłębiane w miarę jak doraźne spory są rozwiązywane ad hoc dzięki przewadze siły jednej ze stron. Jest możliwe pogodzenie elit, ale to odbywa się kosztem klas podporządkowanych. Państwa narodowe są narzędziem utrzymywania w posłuchu skłonnych do rebelii klas podporządkowanych.
To samo można stworzyć w przypadku jednolitej elity globalnej i globalnego rządu zarządzającego globalnym społeczeństwem. Z perspektywy klasy podporządkowanej nie ma decydującego znaczenia czy siły policyjne będą lokalne, narodowe, czy globalne, ponadnarodowe. Szczególnie, jeśli nad regionalną strukturą wzajemnych więzi mamy globalnego hegemona. Zawsze można rozmywać bunty dzięki zmianom, które nie zmieniają samej istoty poddaństwa.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
30 września 2024 r.