Wybory prezydenckie w USA po raz kolejny ilustrują podstawowy konflikt społeczno-polityczny naszych czasów. Można powiedzieć, że odsądzany od czci i wiary XX wiek – „stulecie totalitaryzmów” – pozostawił poczucie, że świat zaczął rozwijać się w kierunku wskazywanym przez wyznawców idei postępu, dystansując wyznawców idei, że ład społeczny opiera się na wiecznej powtarzalności podstawowej, konserwatywnej zasady, która dopuszcza wariantowość rozwiązań konkretnych epok, ale nie dopuszczając do zmiany dogłębnej, zmieniającej istotę historii.

Dla „progresywistów”, idea postępu jest wartością samą w sobie, chociaż większość „progresywistów” nie dopuszcza do siebie myśli, że progres (rozumiany jako zmiana pozytywna) nie jest trendem wpisanym obiektywnie w proces historyczny, ale mechanizmem zakładającym ludzką wolę i wybory. Chociażby dlatego, że ocena, co jest pozytywną zmianą, korzystnym kierunkiem ewolucji, zależy od świadomej oceny, a ta nie jest jednoznaczna, ponieważ same podmioty oceniające znajdują się w skrajnie różnych sytuacjach społecznych, które determinują ich ocenę.

„Progresywiści” nie chcą porzucić idei, która zmaterializowała się w XX wieku jako próba rewolucji socjalistycznej i wynikłe z niej doświadczenie „realnego socjalizmu”. Jednocześnie, część lewicy (lewica antytotalitarna) odrzuca wartość owego doświadczenia. Radykalna lewica antytotalitarna (posttrockiści) ulegają w tej mierze lewicy burżuazyjnej i drobnomieszczańskiej interpretując „progresywizm” jako trend zawarty w historii jako takiej, obiektywny. Wszyscy, którzy sprzeciwiają się przyjęciu tej idei, są traktowani więc nie przede wszystkim jako wrogowie klasowi, ale jako wrogowie rozumu i obiektywnych wartości. Problem w tym, że druga strona dokładnie tak samo ideologicznie podchodzi do sprawy, tyle że z konserwatywnej pozycji.

Zasada konserwatywna jest konstytutywną zasadą obiektywnego (tj. zagwarantowanego przez Boga jako strażnika obiektywnych praw historii) świata. Wieczne koło, jakie historia zatacza w tym rozumowaniu, stanowi samoistną racjonalność. Między tymi dwiema zasadami absolutyzującymi ludzkie doświadczenie raz jako prawo ewolucji społecznej, dwa – jako boskie prawo naturalne, nie może być porozumienia, ponieważ są to idee wzajemnie wykluczające. A więc – niedialektyczne.

Każda z nich obiecuje własną wizję Dobra i sprawiedliwości, czyli własną aksjologię, z perspektywy której opozycyjna jawi się jako błąd umysłu. Upór obstawania przy błędzie wyklucza możliwość wybaczenia i bój toczy się na śmierć i życie, ponieważ nie można stawiać jednocześnie Panu Bogu świeczki i diabłu ogarka.

Marksista rozumie korzenie nierozwiązywalnego w takim ujęciu, fundamentalnego sporu. Co więcej, sam marksizm był i pozostaje  teorią, która dialektycznie przekracza owe dwa absolutne, a więc „absolutnie” ograniczone, systemy myślenia. Marksizm był zbudowany przeciwko im obu, co nie znalazło zrozumienia wśród samych marksistów i rewolucjonistów. Było to związane z poziomem nauki na przełomie XIX i XX wieku, która uzasadniała „obiektywistyczne” myślenie o prawach historii i prawach społecznych, podstawiając się w okresie II Międzynarodówki za „ortodoksyjny” marksizm.

To podstawienie było przyczyną nieprzezwyciężenia myślenia w kategoriach religijnego absolutyzowania. Myślenie lewicowe („marksistowskie”) zostało ustalone jako myślenie opozycyjne do myślenia religijnego, a  nie jako jego przezwyciężenie, tj. wchłonięcie w siebie problemów i zagadnień, które myślenie religijne stawiało zasadnie jako wynikające z doświadczeń życia społecznego i ludzkiego. Zamiast dania rozwiązania tych problemów, myślenie progresywno-lewicowe uznało je za niebyłe. W wyniku krachu „realnego socjalizmu” interpretowanego jako lewicowy konserwatyzm myślenie progresywne rozwinęło się w to, co dziś postrzegamy w postaci postmodernizmu. Z całego gmachu teorii marksistowskiej wyprażyło się kilka ogólnych idei (normalne zjawisko historyczne), które są argumentem na rzecz absolutyzacji koncepcji politycznej, która pozostaje więźniem swego statusu antykonserwatywnego, antyreligijnego, czyli więźniem epoki rewolucji burżuazyjnej. Jako taka, koncepcja ta stawia się w opozycji do określonych grup społecznych, które nie odnajdują się w wizji progresywnej ewolucji i siłą rzeczy szukają oparcia w idei przeciwstawnej. Lewica nie buduje bowiem koncepcji, która przezwyciężałaby ową sytuację, a tylko neguje oponenta z pozycji czysto intelektualnych, z pozycji walki wartości absolutnych. Czyli, de facto, przyjmuje wyzwanie na polu przeciwnika. Trudno się więc dziwić, że przegrywa.

Marksizm nie tak brał się do rzeczy.

Przede wszystkim, należy zrozumieć sytuację rzeczywistą, a temu zaangażowanie w walkę ideologiczną nie sprzyja. Jakże często widzimy lewicowców, którzy w ferworze owej walki sami ochoczo przyznają się do kompromisów z własnym sumieniem, uzasadniając to potrzebą chwili i emocją. Akurat emocje nie są potrzebne w momencie, kiedy wszyscy się im poddają. To daje przewagę w sytuacji, kiedy marksiści nie mają wystarczających sił faktycznych, żeby zająć jakąkolwiek pozycję w realnych walkach. Niemniej, wysiłek przekierowania walki na pole, na którym walka będzie się toczyła o rzeczywiste interesy klas i grup społecznych sprawia, że walka zacznie się tam, gdzie marksiści nie mają konkurentów. Nawet potężni gracze pozostają takimi wyłącznie na własnych polach. Nawet drobny gracz może stać się wielką siłą, jeśli walka będzie szła na jego polu, gdzie tylko on właściwie ogarnia sytuację.

W ten sposób, nie inaczej, marksizm stał się siłą pod koniec XIX wieku. Ten sukces został skutecznie zaprzepaszczony dzięki rewizjonizmowi, który sprowadził konflikt klasowy odpowiadający konkretno-historycznemu etapowi rozwoju gospodarczego, który ukształtował konkretno-historyczny podmiot klasowy jako nośnik procesu przezwyciężenia konfliktów odpowiadających epoce „przedhistorycznej” ludzkości, czyli postrzegającej rzeczywistość jako proces rozwoju czynników obiektywnie niezależnych od człowieka:  Bóg lub Ewolucja (społeczna).

Sukces marksizmu był ufundowany w szczególności na tym, że odmawiał zaangażowania w przebrzmiałe spory ideologiczne między dwoma sposobami absolutyzowania sił stojących ponoć ponad Człowiekiem gatunkowym. Tylko w tym zakresie, w jakim udało się wyrwać z tego ograniczającego sporu, marksizmowi udało się zapoczątkować eksperyment socjalistyczny. Wraz ze stalinizmem wróciło zaangażowanie w ów spór i powolny schyłek eksperymentu.

Stalinizm jako nurt polityczny ewoluował analogicznie do ewolucji poszczególnych dysydentów stalinowskich, a mianowicie na pozycje socjaldemokratyczne, wynikłe z II Międzynarodówki. „Postkomuniści” to w praktyce i w teorii socjaldemokraci, czyli zwolennicy koncepcji odrzucającej możliwość zaproponowania przezwyciężenia sporu między „progresywistami” a konserwatystami. W efekcie obserwujemy ciekawe ewolucje i zygzaki między populistycznym konserwatyzmem a radykalizmem lewicowym, który był już zawarty w samym stalinizmie bazującym na fundamencie koncepcji konserwatywnej – nacjonalizmie i na tradycyjnych wartościach. Odzwierciedlało to początkową niejasność tzw. poputczików rewolucji, których rajcowała przede wszystkim wizja tego, co współcześnie postrzegamy jako „rewolucję obyczajową”.

Przezwyciężenie tych tradycyjnych opozycji nie polega na przyjęciu jednej strony jako nosicielki jedynie słusznej idei, ale na stworzeniu nowej perspektywy postrzegania owego tradycyjnego sporu. Czyli na daniu nowego podłoża dla rozstrzygnięcia owych sporów, podłoża obiektywnego, czyli opartego na nowym modelu, tym razem na bezklasowym modelu społeczeństwa. Bez wybicia gruntu spod nóg ludzi, których obiektywna sytuacja społeczna sprzyja odradzaniu sporu w nieskończoność, przezwyciężenie oznacza… odebranie temu sporowi wagi.

Podobnie przezwyciężenia antagonizmu klasowego nie polega na prowadzeniu wojny do wyczerpania jednej ze stron, ale na stworzeniu obiektywnej sytuacji ekonomicznej, która uczyni antagonizm klasowy… nieważnym, nieaktualnym.

Tymczasem, lewica uważa konflikt klasowy za prowadzenie takiej właśnie wojny, poszerzając jej pole na obszary coraz mniej relewantne dla fundamentalnego antagonizmu, ponieważ niemożność odniesienia zwycięstwa na głównym polu rodzi w działaczach małostkowe pragnienie, aby odnieść choć jakieś zwycięstwo na dowolnym innym polu. W ten sposób mniejszościowe siły marksistów są coraz bardziej rozpraszane i nie starcza ich już na sytuację, w której walka przeniesie się w końcu na pole właściwe.

A przecież można pozostawić walkę o wartości drobnomieszczańskie samemu drobnomieszczaństwu, wspierając je w dążeniu do demokracji i swobód obywatelskich, nie dopuszczając jednakowoż, aby te zasady stanowiły przeszkodę nie tyle prawicowemu liberalizmowi, co walce klasowej, niekoniecznie prowadzonej w nieskazitelnie białych rękawiczkach. Szczególnie, kiedy walka o sprawy zasadnicze ulega zaciemnieniu przez samą lewicę, a to wymaga lawirowania i działań nie zawsze czytelnych w swym bezpośrednim odniesieniu do fundamentalnych postulatów teorii rewolucyjnej. Nie starcza sił, aby tłumaczyć sprawy zasadnicze, bo emocje wyczerpują się na jałowych sporach, które są niemożliwe do rozstrzygnięcia bez użycia miecza Damoklesa.

To wszystko stanowi przeszkodę w budowaniu marksizmu jako koncepcji odpowiadającej nowej sytuacji, zasadniczo odmiennej od tej, którą siłom rodem z przebrzmiałej epoki (w tym i lewicowym) udało się skutecznie zniszczyć.

Paradoks polega na tym, że stworzywszy warunki dla odrodzenia owego sporu, który marksizm wygasił siłą swego autorytetu popartego praktycznymi zwycięstwami klasowymi, lewica „antytotalitarna” nadal pracuje nad unieszkodliwieniem resztek marksizmu po to, aby móc oddać się jałowej walce z przeciwnikiem z XIX wieku. Tego przeciwnika wyciągnęła skutecznie z „zamrażarki”, podobnie jak wydawałoby się przebrzmiałe już konflikty rasowe, kulturowe i nacjonalistyczne, które wyszczerzyły kły po upadku tzw. realnego socjalizmu.

*

Stan współczesnej gospodarki światowej ilustruje doskonale problem, przed którym stoimy.

Rozdęta sfera usług nieprodukcyjnych, której działanie oparte jest na aksjomacie taniego dostępu do dóbr podstawowych, wali się na naszych oczach niczym burzony budynek, któremu wyrwano fundamenty. XX-wieczny ład wyzysku, racjonalnie ustrukturyzowany przez rzeczywistość I, II i III Świata, zawalił się wraz z utrzymującym go „realnym socjalizmem”. Koniec XX wieku przyniósł konieczność zastąpienia racjonalizmu ufundowanego na głębokim przekonaniu, że model I Świata jest modelem czekającym na dotarcie do niego całej reszty, tylko trochę później. To był model socjaldemokratyczny, oparty na wierze w „postęp”, który dzięki swemu obiektywnemu charakterowi jest niemożliwy do zakwestionowania przez „antyprogresywne” siły. Nie jest potrzebne żadne zabezpieczenie w sensie dyktatury proletariatu, ponieważ postęp wynika z obiektywnej ewolucji społecznej, a nie z walki klasowej, która niesie ze sobą niebezpieczeństwo arbitralności i nieabsolutnej moralności. Wiara w ewolucję społeczną równoważyła wiarę w Boga jako gwaranta prawdziwości koncepcji wyssanych z brudnego palca.

Rozpad ZSRR boleśnie uderzył w tę niezachwianą wiarę, która utrzymuje się na lewicy mimo faktów świadczących o czymś wręcz przeciwnym. Część antytotalitarnej lewicy burżuazyjnej opiera swą niezachwianą wiarę na wierze w Boga, odrzucając jedynie Boskie miłosierdzie w imię nadal obiektywnego liberalizmu. Wystarczy poczytać komentarze pod choćby wpisem Piotra Ikonowicza nt. podatku od spadków w rodzinach bogaczy. Nagle okazuje się, że legitymizowany jako lewica drobnomieszczański biznes prywatny kwestionuje tę niby oczywistą oczywistość ku nieco bezradnemu zaskoczeniu reszty lewicy. Wyszło to już przy okazji protestów drobnomieszczaństwa w obronie państwa socjalnego, kiedy to część lewicy poczuła obcość drobnego biznesu, skutecznie redukując odsetek społeczeństwa posiadającego „proletariackie” interesy klasowe w ramach jednej, szerokiej „klasy pracowniczej”.

Droga lewico, to jeszcze nie koniec twoich zawiedzionych nadziei i nieodwzajemnionych miłości!

Cięcia po skrzydłach pójdą dalej. I to niezależnie od kompromisów, na jakie pójdziesz popierając postulaty o znaczeniu czysto symbolicznym. Już obecnie klaruje się, że część zaangażowanej w walkę o dostęp do aborcji młodzieży wyznaje całkowicie nie lewicowe poglądy w innych kwestiach, w tym w kwestiach społecznych. Podobnie, jak sama lewica neostalinowska hołduje ona wartościom narodowym, w duchu których została wychowana, a którym nie dała odporu lewica wdająca się w jałowe spory kulturowe o ABSOLUTNĄ wartość, jaką jest szacunek dla odmienności kulturowej, jak np. noszenie chust islamskich. Nie chodzi o to tutaj, aby opowiadać się za lub przeciw – zadaniem marksisty jest zaznaczenie pozycji, że spór ten nie ma żadnego znaczenia z perspektywy walki klasowej, a marksista odmawia przymusu opowiadania się za jednym z ABSOLUTNYCH rozwiązań. Z naszej perspektywy, ta kwestia nie ma znaczenia. Jeśli dla kogoś jest tak ważna, że nie jest w stanie odrzucić dylematu jako  nieadekwatnego, to nie może on dyktować swoich preferencji swoim towarzyszom na mocy szantażu, że inaczej to się nie przyłączy do ich walki.

Ale lewica wybrała koncepcję opowiadania się za demokracją burżuazyjną, która wymaga od nich przedstawienia legitymacji polegającej na poparciu najszerszych rzesz społeczeństwa. Dlatego lewica jest współcześnie zakładnikiem reguł gry, których ich oponenci nie respektują. W ten sposób nie wiążą sobie rąk w walce z zagrożeniem radykalnym fundamentalizmem, do którego zaliczają i lewicowy fundamentalizm.

Współcześnie zaostrzyły się sprzeczności między formacjami ideowymi. Liberalna koncepcja oparta na szerokiej demokracji (nie zagrażającej wartościom burżuazyjnym progresywnego społeczeństwa) została zakwestionowana przez konserwatystów (wyciągniętych z zamrażarki), którzy odwołując się do Boga, traktują demokrację jako umowę społeczną o wartości bynajmniej nie absolutnej. Proces reinterpretacji wartości dokonuje się powoli. Można zaobserwować, że propaganda polityczna kształtująca się we współczesnym świecie opartym na chaosie rozkłada się wedle przewidywalnych z góry linii: klasy panujące państw tracących na rozsypaniu się poprzedniego ładu (np. Rosja) produkują u siebie retorykę konserwatywną. Jest ona wymuszona nie tyle przekonaniami grupy społecznej realizującej ową propagandę, ale układem międzynarodowym, który w swym „demokratycznym” ładzie nie widzi ŻADNEGO sensownego miejsca dla owych państw, które wcześniej służyły jako bufor bezpieczeństwa dla globalnego wyzysku przez I Świat (wzmiankowane wyżej). Dlatego też, tak dalekie od powinowactwa z Rosją kraje, jak Polska czy bałtyckie, jakże bisko ideologicznie znalazły się swego „odwiecznego wroga”. Lewica nie powinna udawać, że nie widzi, dlaczego konserwatywna i nacjonalistyczna retoryka znajduje poparcie w społeczeństwie polskim i innych, postradzieckich czy trzecioświatowych. Poparcie dla tej retoryki jest logiczne i racjonalne z pozycji odrzucających zniesienie ideologicznej sprzeczności, czyli z pozycji ukamieniowania marksizmu przez samą lewicą w radosnym procesie opowiadania się za koncepcją liberalną (sorry, demokratyczną), która nie dawała otumanionym społeczeństwom (w tym z winy lewicy, która koncepcyjnie była totalnie podporządkowana burżuazyjnemu liberalizmowi) żadnych szans na samodzielność gospodarczą. Kontynuacja wyzysku globalnego w zmienionych warunkach politycznych mogła być skutecznie przeprowadzona tylko wówczas, gdy zafałszowana propaganda radziecka, utrzymująca, że nie jest strażnikiem interesów I Świata, ale interesów narodów wyzyskiwanych, została zastąpiona fałszem koncepcji, że w świecie wartości demokratycznych i zwycięstwa kapitalizmu (sorry, gospodarki wolnorynkowej) wszystkie narody nagle odzyskają swoje miejsce w porządku ekonomicznym, wcześniej jakoś dziwnym trafem niemożliwym. Chociaż propaganda stalinowska i neostalinowska przyczyniała się do mydlenia oczu utrzymując, że ówczesny wyzysk nie był wyzyskiem. Fakt, był łagodzony racjonalną, planową gospodarką, która jednak zasadniczo służyła odtwarzaniu wyczerpywanego „otoczenia kapitalistycznego”. W sytuacji, kiedy znika ten proces odtwarzania (kosztem społeczeństw II i III Świata), wyzysk miałby charakter jawny i bezwstydny. Stąd konieczność pokrycia go chaosem i teorią globalnej niezarządzalności.

W miarę upływu czasu i mnożenia się konfliktów podżeganych dla podtrzymania pozorów realności chaosu i dla potrzeb wewnętrznych walk politycznych, retoryka dwóch obozów światopoglądowych i politycznych zaostrza się, a linie podziału stają się coraz wyraźniejsze. To grozi konfliktem zbrojnym na skalę globalną, ponieważ elity krajów poszkodowanych w tym procesie konsolidują nieuchronnie siły. Nawet jeśli np. konserwatyści polscy, identyfikowani z PiS-em i Kaczyńskim, są tak głęboko poróżnieni historycznie z Rosją, to niemniej zasadniczą linię, nie obarczoną sprzecznościami związanymi z obozem Kaczyńskiego, będą coraz bardziej kształtowali „prawdziwi” konserwatyści reprezentowani przez formację K. Bosaka. Ta linia zaciera historyczną niemożność sojuszu z konserwatywną Rosją, trochę na podobieństwo polityki R. Dmowskiego – sojusz taktyczny.

Paradoks i historyczna przebrzmiałość linii Kaczyńskiego i jego partii wyszła bardzo wyraźnie w kontekście „majdanu”, jaki tej partii urządziło społeczeństwo, w tym lewicowi radykałowie, domagające się realizacji obietnicy z lat 80-tych, czyli doszlusowania poradzieckich satelitów do I Świata. Sukces konserwatystów jest zbudowany na tkwiącym już w założeniu obłudzie owej obietnicy. Pozory jej realności można było jeszcze opierać na koncepcji skierowania wyzysku na rodzimą klasę robotniczą, czyli na zbudowanie III Świata wewnątrz kraju. Ale ta koncepcja musiała upaść wraz z likwidacją przemysłu w „odzyskujących wolność” krajach.

Zachodu nie stać na utrzymywanie skansenu – folklorystycznego i przyrodniczego, o czym Zachód przekonał się dopiero wraz z wygraną w Zimnej Wojnie. Teoria chaosu przykrywa niemożność Zachodu wytłumaczenia racjonalności polityki zniszczenia skomplikowanego i wielopiętrowego ładu globalnego, który ukształtował się w XX wieku. Wytłumaczenie jest takie, że biurokracja zarządzająca interesami kapitału jako całości, pod koniec XX wieku została przygnieciona atakiem bieżących interesów rywalizujących grup kapitalistów, zaś wynik – wygrana w Zimnej Wojnie – był efektem działania biurokracji krajów tzw. realnego socjalizmu, które owym grupom kapitalistycznym składały lukratywne propozycje korzyści z destrukcji i rozkradania krajowej gospodarki. To zsabotowało wysiłki racjonalizujące biurokracji zachodniej. Proces, który był planowany jako etapowe przejście, ostrożne i bezpieczne, w decydującym momencie zerwał się z łańcucha w kraju, a to z uwagi na partykularne interesy decydentów lub grup przez nich reprezentowanych. Spektakl mało przystojny, ale kulturalne społeczeństwo przymknęło z zażenowaniem oko i otworzyło je, kiedy ręka była już w nocniku.

Społeczeństwo miało nadzieje, że był to przypadek i zagłosowało znów na „postkomunę” w 1993 r. na fali „nocnikowego” przebudzenia, ale okazało się jednoznacznie, że o przypadku nie było mowy. Ten sam scenariusz przerobiło kilka poradzieckich społeczeństw i dziś mamy jasność. I właśnie tę jasność należało przerobić w chaos i szum informacyjny. Zamiast „komuno, wróć!”, zaczęto lansować hasło powrotu do kapitalistycznego państwa socjalnego, odwracając kolejność mechanizmu.

Swoją drogą, lewica była pierwsza gotowa na przyjęcie tego fałszu, ponieważ od początku traktowała transformację jako okazję do doszlusowania do kapitalistycznego państwa socjalnego, odwracając logikę realnego uwarunkowania: zachodnie państwo socjalne jako zależne od wysiłku racjonalizowania gospodarki kapitalistycznej na globalnym Wschodzie i Południu. Fałszywa teoria daje wyniki niezgodne z rzeczywistością. I to trwa do dziś.

Lewica coraz bardziej opiera swą strategię na coraz bardziej odlecianych od rzeczywistości koncepcjach. W przypadku, np. Białorusi, można snuć refleksję dotyczącą tego, czym różni się formalna demokracja od realnej polityki. Faktycznie, tzw. dyktatury (Białoruś czy Rosja) są formalnie niedemokratyczne. Niemniej, niedemokratyczny konsensus polegający na utrzymywaniu prezydentury Łukaszenki czy Putina ma na celu utrzymanie status quo, które powstrzymuje rozpad aktualnej struktury państwa, dla której nie ma dobrej alternatywy – oczywiście, poza socjalistyczną. Ale ta ostatnia nie jest uznawana przez lewicę za alternatywę. Lewica (radykalna) wciąż stoi na stanowisku, że od nieogarniętego projektu socjalistycznego lepszy jest lekko podretuszowany kapitalizm. Problem w tym, że kraje będące na celowniku globalnej „demokracji” nie mają czasu ani możliwości retuszowania kapitalizmu. Wybór sprowadza się do modeli libijskiego (w przypadku przewagi liberałów) lub do modelu konserwatywno-nacjonalistycznego, który wymaga wysiłku zbrojnego, na który nie ma wystarczających sił i środków, ani mobilizacji ludności. Faktycznie utrzymuje się chwiejne status quo, które jest szczytem możliwego sukcesu.

Osoba przywódcy (dyktatora) jest w takich sytuacjach jedyną szansą na utrzymanie owego status quo i dlatego siły konserwatywno-nacjonalistyczne nie mogą powoływać się na zasady demokratyczne, w związku z tym mają przechlapane w odbiorze opinii międzynarodowej. Z perspektywy społecznej, zapewnienie stabilizacji społecznej przez „dyktaturę”, która – jak w przypadku Białorusi – musi lawirować („wielowektorowość” jako ładna nazwa dla beznadziejnej taktyki politycznej we wrogim otoczeniu), ma znaczenie. Stąd jakieś oddolne, faktyczne poparcie dla dyktatury. Brak alternatywy ekonomicznej powoduje, że dyktator sam stwarza siły, które mają konkretny interes ekonomiczny w jego obaleniu. Dlatego dyktatura obnaża swoją mniej sympatyczną twarz i wtedy jest już w opinii międzynarodowej zupełnie pogrzebana. Dojście do władzy „demokratów” całkowicie rujnuje gospodarkę, ponieważ wymaga przestrukturyzowania własności lub jej podporządkowania globalnemu podziałowi pracy, co wychodzi na to samo. Ale przy okazji opinia krajowa traci głos, więc na poziomie politycznym wydaje się, że problemu nie ma.

I to właśnie jest podłoże dla zapewnień lewicy, że lepiej skupić się na ulepszaniu kapitalizmu. Społeczeństwo nie ma okazji wypowiedzieć się na temat tego, czy woli ulepszanie, czy też zdecydowałoby się na przerobienie stosunków produkcji jako takich. Demokratyczne zmiany w społeczeństwie ostatecznie zamykają drogę do możliwości usłyszenia głosu społeczeństwa. Demokracja jest bowiem bezalternatywna i polega na uznaniu wyższości reformowania kapitalizmu nad walką o socjalizm. Społeczeństwo nie ma głosu – bo wolę walki o socjalizm mogłaby wyrazić tylko antydemokratyczna część społeczeństwa, ponieważ walka klasowa jest zawsze antydemokratyczna. Inaczej można by przegłosować kwestie klasowe. Ale skoro nie ma partii zgłaszającej postulat budowy socjalizmu, to oznacza, że nie ma takiej woli w demokratycznym społeczeństwie. Koło się zamyka.

Dlatego możliwość postawienia alternatywy socjalistycznej jako programu politycznego powstaje w momencie buntu społecznego, najczęściej wywołanego naruszeniem zgniłego status quo. Problem w tym, że lewica nie wysuwa takiego programu tam, gdzie mogłaby względnie bezpiecznie to zrobić. Interesujące, że niebezpieczeństwa dla lewicy ze strony faszyzujących grup prawicowych powstają na tle kwestii obyczajowych, które z punktu widzenia lewicy nie powinny w ogóle stanowić wyróżnika lewicowości. Prawicowy populizm tymczasem swobodnie przejmuje karykaturę postulatów socjalistycznych, rozumiejąc je na modłę neostalinowską, jako związane z kwestiami narodowymi.

Brak jasności i wyrazistości rozumienia postulatów socjalistycznych przez lewicę sprawia, że społeczeństwo nie ma możliwości udzielenia poparcia dla koncepcji, które przeszły test w przypadku prawicowego populizmu. Jest to sytuacja pomieszania z poplątaniem, czyli element koncepcji chaosu globalnego, którego lewica wydaje się wdzięcznym natchnieniem.

Ponieważ powrót do globalnej dominacji typu znanego z XX wieku wydaje się utopijny, a jednocześnie upieranie się przy tej utopii zgodnego tandemu liberałów z lewakami skutecznie blokuje socjalistyczną alternatywę, przewagę powoli osiągają siły konserwatywno-nacjonalistyczne, które mają taki sam cel strategiczny, choć bardziej demokratycznie rozłożony w świecie – w podziale na regionalne struktury przemocy hegemonicznej.

Ale cóż, ulepszajmy utopię, to wojnę wszystkich przeciw wszystkim mamy jak w banku!

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski

11 listopada 2020 r.