Czytając tekst napisany przez Wolfowitza w 1992 r., łatwo zauważyć, że zakończenie Zimnej Wojny rzekomym zwycięstwem sił Dobra nad siłami Zła, zamiast spowodować powszechne rozbrojenie i doprowadzić do zapanowania na świecie Powszechnej Miłości, powoduje u autora euforyczne wręcz uniesienie, z jakim kreśli on obraz globalnych porządków, do jakich pali się Wuj Sam. Wszystko wyprowadza się z pierwotnego stwierdzenia, na kanwie którego rozwija się całe rozumowanie, niepokojąco paranoiczne.
Otóż całe zło wzięło się z faktu, że ani po I, ani po II wojnie światowej, USA nie podjęły swej misji, do której spełnienia predestynowała je Historia. Rozbrykane dzieci, czyli stary europejski kontynent, szarogęsi się po globie bez ładu i składu. Rzecz jasna, inne systemy cywilizacyjne czy kulturowe w ogóle nie są tu brane pod uwagę jako poważni aktorzy polityczni. Na podobieństwo zdeptania, nawet nie zauważywszy tego faktu, autochtonicznych mieszkańców kontynentu amerykańskiego, USA nie zamierzają postępować inaczej w stosunku do reszty niezamieszkałego świata. Niezamieszkałego, to znaczy zamieszkałego przez dzikusów, a to się nie liczy. Europa Zachodnia, kolebka jedynej godnej kontynuacji cywilizacji ziemskiej, jako nieodpowiedzialna, chciwa, awanturnicza i w ogóle w dużym stopniu zdegenerowana, nie jest w stanie spełnić misji przewodzenia jedynej wspaniałej cywilizacji (opartej na europejskich wartościach – a jakże!). Stany leniły się i straciły w ten sposób dwukrotnie okazję, żeby przejąć to przewodnictwo w obu sprzyjających momentach historycznych. Obecnie nie popełnią już tego błędu.
Społeczeństwo klasowe polega fundamentalnie na tym, że istnieje niezmienna struktura klasowa, zaś zmiany mogą zachodzić tylko w obrębie indywidualnych losów. Takie podejście jest, co nieco zadziwiające, akceptowane przez większość ludzi, w tym tych, którzy znajdują się na dole drabiny społecznej. Instytucja demokracji polega bowiem nie na braku klas, ale na tym, że jednostka ma możliwość społecznej mobilności, przynajmniej w teorii. Co więcej, niestandardowy wysiłek towarzyszący procesowi wyrywania się z biedy i deprywacji wszelkiego typu jest warunkiem koniecznym ogólnego postępu. Ten postęp polega na tym, że ów wysiłek znosi kolejne przyrodnicze ograniczenie nałożone na człowieka jako gatunek i w ten sposób tworzy nowe możliwości przeniesienia walki o byt i awans społeczny na wyższy poziom. Konkurencja i rywalizacja zachodzą w nowych warunkach, już nie jako walka o materialny byt, ale o udoskonalone warunki życia, dostępne od tej pory wszystkim grupom społecznym, nie tylko elitom.
Słusznie lewicy wydaje się, że nastąpiła jakościowa zmiana w procesie społecznej ewolucji z chwilą, kiedy walka klasowa przestała być prowadzona o warunki materialnego przetrwania, ale o dostęp do wyższego poziomu kultury. Odbywa się więc poprzez stałe odsuwanie naturalnych ograniczeń.
Jednocześnie, rodzi się świadomość ekologiczna, która zauważa, że takie nieustanne obarczanie środowiska naturalnego rosnącym ciężarem zaspokajania w coraz bardziej masowej skali przywilejów dostępnych niegdyś tylko nielicznym, powoduje zniszczenie środowiska. W ramach rozumowania kapitalistycznego i lewicy prokapitalistycznej, rozwiązanie pozostaje tylko jedno – aby ocalić przyrodę, należy ograniczyć rosnący dostęp klas i grup upośledzonych do awansu społecznego.
Ten wniosek jest całkowicie kompatybilny z dogmatem społeczeństwa klasowego, a mianowicie, że struktura nierówności społecznych pozostaje stała, a w dół – w ramach postępu i sprawiedliwości dziejowej – spadają z malejącymi możliwościami pomyłki coraz bardziej wyłącznie jednostki, które na to w pełni zasługują. To jest: nietwórcze, leniwe, nie rozumiejące konieczności samodoskonalenia, niezbędnego do skutecznej rywalizacji w społeczeństwie otwartym.
Lewica z sercem po właściwej stronie może mieć w stosunku do tych grup społecznych co najwyżej odczucia filantropijne i faktycznie oddaje się działalności charytatywnej, którą zastąpiła niegdysiejsze rewolucyjne uniesienia. W ramach lewicowej Realpolitik, oczywiście…
Im bardziej nieruchoma klatka klasowej struktury społecznej staje się wszechobejmująca, tym mocniej wybrzmiewa lewicowe nawoływanie o zagwarantowanie jednostkom warunków uczciwej rywalizacji o wyrwanie się z dołów, wpychając tam swoich zastępców, którzy muszą się tam znaleźć, ponieważ sama struktura jest ilościowo i jakościowo niezmienna (może się zmieniać tylko w dół). A działacze charytatywni jakoś nie kwapią się, aby zastąpić na tych miejscach swoich podopiecznych. Chociaż jest ich już tylu, że mogliby zapełnić dół drabiny. W efekcie zsuwają się tam wraz z podopiecznymi w ramach koniecznego procesu proletaryzacji tzw. klasy średniej.
Kapitalizm obiecuje, że można jeszcze przykręcić śruby przyrodzie, aby wygospodarować jakąś wartość marginalną, która przedłuży iluzję wdrapywania się na wyższe kulturowe poziomy w ramach awansu społecznego. W tym trybie myślenia, człowiek – oczywiście – nie oddziałuje na środowisko przyrodnicze w sposób sprawczy. Stąd zażarte polemiki nt. globalnego ocieplenia. Przyjęcie argumentu o realności zagrożenia dla środowiska grozi buntem dołów społecznych, które dotąd liczyły na to, że podporządkowanie przyrody pozwoli na awans, zaś klasa panująca liczyła na możliwość rozładowania napięć dzięki tej fałszywej obietnicy.
Obecnie część analityków wysuwa argument o tym, że nie jest etyczne zabranianie społecznościom wyłaniającym się przejścia tą samą drogą, która stworzyła zachodnie bogactwo. Nawet jeśli jest to kosztowne pod względem środowiskowym. Część wysuwa nawet argument, że zużycie zasobów przyrodniczych przez społeczeństwa rozwinięte jest nieporównywalnie większe niż ewentualne koszty rozwoju społeczeństw nowouprzemysłowionych czy uprzemysławiających się.
Rzecz nie w tym, ale w tym, że ludność, która przez kilka stuleci żyła w iluzji, że zachodni rozwój jest tylko ekstrapolacją ich przyszłego rozwoju, bierze sprawy w swoje ręce i korzysta z okazji, aby wreszcie skorzystać z tych czczych obietnic.
Oczywiście, wedle doktryny Wolfowitza, automatycznie zapisuje się tym samym w kategorię przeciwników demokracji.
Wolność elity polega na możliwości traktowania masy społecznej jako elementu przyrody, naturalnego środowiska. Czyli na możliwości wyniszczania go zgodnie z własnym interesem, analogicznie do tego, co robi się w odniesieniu do środowiska naturalnego. Zaprzeczając jednocześnie, że to miałoby jakikolwiek wpływ na naturalną ewolucję przyrody.
Powtarzamy nie od dziś, że tylko robotnik produkcyjny, pracujący i żyjący na styku z przyrodą, jest w stanie w sposób naturalny ograniczyć rabunkową gospodarkę, posługując się całkowicie naturalnym narzędziem ewaluacji własnego wkładu pracy koniecznego do uzyskania optymalnego, niezbędnego efektu. W społeczeństwie klasowym, gdzie korzystanie z efektu pracy nie jest związane z wydatkowaniem własnej pracy, napięcie między Człowiekiem a Przyrodą jawi się jako proces bezdusznej alienacji. Zapomina się o tym, że u podłoża klasowego zjawiska alienacji leży naturalny fenomen jak najbardziej uczłowieczającej obiektywizacji, możliwej tylko dzięki temu, że wysiłek, praca, potrzebuje i kwitnie na glebie konieczności, ograniczenia, przezwyciężenia owego ograniczenia. Dlatego kwestia ekologiczna jest nierozerwalnie związana z kwestią klasową.
W ramach procesu dialektycznego, rozwiązanie nacjonalistyczne (czy narodowe, żeby pozostać na poziomie „naukowej obiektywności”) jest jak konkurencja wolnorynkowa – prowadzi do swego przeciwieństwa, czyli do dominacji jednej cywilizacji nad innymi czy do hegemonii jednego państwa uzurpującego sobie prerogatywy narodu, a więc do odtworzenia tych sprzeczności, z którymi mamy dziś do czynienia.
Możliwość hegemonii państwa jak najbardziej imperialistycznego, które ma przyzwolenie szerokiej, nowoczesnej i progresywnej lewicy (nie mylić z marksizmem), wynika z fundamentalnego aksjomatu, na którym opiera się cała konstrukcja intelektualna owej lewicy – burżuazyjnego przekonania o postępie, który nie zna granic ani horyzontów. Zderzenie się lewicy z własną sprzecznością wywołuje w niej typową dla drobnomieszczaństwa reakcję: skoro nie ziściło się moje utopijne wyobrażenie o świecie i jego mechanizmach, to nie ma dla nas ratunku. Stąd ekstremalne ruchy lewicowo-ekologiczne muszą wybrać między russoistyczną idyllą powrotu do natury a realpolityczną alternatywą imperializmu, która głosi, że tylko elitaryzm może zapobiec ekologicznej katastrofie.
Problem w tym, że lewica nie potrafi wybrać. Musi to zrobić ktoś za nią, a ona będzie krytycznie biadoliła.
Dlatego też lewica w gruncie rzeczy nie ma nic przeciwko doktrynie Wolfowitza. Zagadnienia społeczne klas wyzyskiwanych można rozpatrywać jako część problematyki ekologicznej. Świadome, ekologiczne podejście do problemu hodowli i uprawy całego materiału przyrodniczego, w tym ludzkiego.
Marksizm odrzuca obie propozycje i wysuwa własną, o której nawet marksiści nie chcą pamiętać.
Można wręcz postawić tezę, że niszcząc różnorodność przyrodniczą, ludzkość zastępuje ją rosnącym zróżnicowaniem wewnątrz samej ludzkości. Mówiąc szczerze, dla rzeczywistości dialektycznej nie ma tu większej różnicy. Prawa dialektyki pozostaną obowiązujące.
Nie tak dawno, jeden z prawicowych znajomych na facebooku (w Metawersie, jak w życiu) wyśmiewał komunistyczne mrzonki powrotu (kto niby je głosi?) do pierwotnego komunizmu jako odstręczające choćby z tego powodu, że przecież taki pierwotny człowiek był całkowicie bezbronny wobec otoczenia. Stąd postęp cywilizacyjny sprawia, że człowiek jest coraz bezpieczniejszy w rozwijającej się cywilizacji. I to powoduje, że klasowe, postępowe, bo dynamiczne, społeczeństwo jest niezbywalną wartością dla każdego, choćby i lumpenproletariusza.
Taaaak, zwłaszcza, że jak widzimy tylko dzięki społeczeństwu klasowemu nie boimy się niedźwiedzi biegających luzem po ulicach metropolii, ale za to wydajemy wojnę atomową… wirusom. Nie wspominając już o nieuchronnym, stałym kontakcie z najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem z naszego otoczenia – innym człowiekiem.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
29 maja 2023 r.