Oficjalnie sytuuje się moment narodzin idei unijnej w Europie na 9 maja 1950 r., kiedy to Robert Schuman, minister spraw zagranicznych Francji, zaproponował Niemcom oraz innym państwom europejskim stworzenie swego rodzaju wspólnoty gospodarczej, z perspektywą przekształcenia jej we wspólnotę szerszego typu. Zaproponował więc stworzenie Wysokiej Władzy (Haute Autorité, High Authority), której celem byłoby regulowanie wspólnego rynku węgla i stali. Za pomysłem stał de facto Jean Monnet.
Osoba francuskiego komisarza (sic!) planowania, mianowanego przez de Gaulle’a, pozwala nam na cofnięcie się w poszukiwaniach korzeni idei Wspólnoty Europejskiej, a następnie Unii Europejskiej w kształcie, w jakim znamy ją dziś, do okresu po zakończeniu Pierwszej (tak, Pierwszej, nie Drugiej) Wojny Światowej. Tę historię z erudycją wynikającą ze znajomości źródeł opowiada Annie Lacroix-Riz.
Jak to się ma do kwestii „umoczenia” lewicy w całym procesie?
Annie Lacroix-Riz powołuje się na niemieckiego (nazistowskiego, choćby „nominalnie”) historyka, którego niemiecka rzetelność wyraża się w tym, że – podobnie jak i ona – bazuje przede wszystkim na dokumentach archiwalnych. W swojej książce „Germany’s Aims in the First World War” (dostępnej w internecie), Fritz Fischer (bo o nim mowa) pokazuje, że niemieckie cele wojenne były podzielane przez wszystkie partie polityczne od prawa do lewa (z wyjątkiem USPD). Utożsamianie się lewicy demokratycznej i antykomunistycznej ze „swoim” kapitałem prowadzi do przyjmowania za swój program pokojowego rozwiązywania sprzeczności interesów między narodowymi grupami kapitału imperialistycznego. Trudno byłoby zaprzeczyć, że na tym właśnie polegała od okresu międzywojennego świadoma rozbieżność między komunistycznym ruchem robotniczym a neo-, post- czy nieskrywanie antymarksistowskiej lewicy demokratycznej i liberalnej włączającej się w walkę polityczną swoich państw imperialistycznych, ale zawsze w granicach wyznaczonych prawem burżuazyjnym.
Od początku zaznaczamy swoją całkowitą rozbieżność z tą właśnie lewicą, która dominuje nie tylko na Zachodzie, ale także dominowała w PRL od czasów ostatecznego rozstania się lewicowej, poststalinowskiej opozycji biurokratycznej wykrystalizowanej po 1956 r. i taplającej się we własnych trudnościach aż do 1968 r. związanych z choćby nominalnym „powrotem do Marksa” via Lenin. Po 1968 r. opozycja biurokratyczna rozwiązała swoje sprzeczności wewnętrzne i przeszła na pozycje zachodniej lewicy „antyautorytarnej”, tj., po prostu, antyrobotniczej – w godnej tradycji zachodniej Nowej Lewicy.
Równie krytyczny stosunek mamy do tradycji stalinizmu, który postrzegamy jako recydywę do tzw. ortodoksji II Międzynarodówki. Było to możliwe ze względu na niezrozumienie istoty powrotu Lenina do Marksowskich korzeni i podłoża jego krytyki powyższej ortodoksji. W efekcie stalinizm przerodził się w doktrynę nacjonalizmu zaprzepaszczającego dorobek marksizmu i Rewolucji Październikowej i ewoluował w ramach poststalinizmu w kierunku coraz wyraźniejszego zbliżenia z zachodnią, socjaldemokratyczną lewicą. Dziś dziedzicem tego nurtu są pozostałości tzw. lewicy akademickiej, włącznie z tymi, którzy podniecają się, że ktoś jeszcze gdzieś cytuje Marksa jako podrzędnego socjologa.
Imperializm stalinowskiego ZSRR, jakby nie był on ograniczony w swych ruchach do defensywy, był jednak krytykowany w doktrynach nowolewicowych nie jako odstępstwo od tradycji komunistycznego ruchu robotniczego i od teorii Marksa (jak powinien być krytykowany), ale jako w istocie swej taki sam rodzaj imperializmu, co imperializmy państw kapitalistycznych, tyle że jeszcze mniej sympatyczny, ponieważ pozbawiony listka figowego instytucji demokracji burżuazyjnej. Jeżeli brano pod uwagę obiektywne uwarunkowania gospodarki radzieckiej, które mogłyby być uwzględniane jako ewentualne wyjaśnienie trudności z wdrożeniem instytucji demokracji formalnej w państwie docelowo robotniczym, to progresywna lewica wskazywała raczej na te uwarunkowania jako na kolejny element aktu oskarżenia: mienszewicy mieli rację, twierdząc, że rewolucja w zacofanej Rosji jest przedwczesna i to stanowi przyczynę obiektywnej niemożności podjęcia udanej próby przeprowadzenia postępowej rewolucji. Próba taka musiała się zakończyć totalitarną klęską.
Trocki i trockiści nie podzielali tych kalumnii i postrzegali proces rewolucyjny jako szerszy, nie ograniczony przez nacjonalistyczne roszczenia poszczególnych państw imperialistycznych, które odwoływały się do swoich mniej lub bardziej „historycznych racji” podbudowanych licytacją, gdzie jest więcej wolności i swobody jednostki (zapominając dodać, ze zawsze chodzi o jednostki walczące z obiektywistycznie, naturalistyczną alienacją pracy). Demokratyczne instytucje państw burżuazyjnych dopuszczają więc do elity politycznej ludzi nastawionych szczerze na zmianę ustrojową… w sferze nadbudowy politycznej. Antytotalitarna lewica wyobraża sobie więc, że to, co jest możliwe w skali państwa, a więc stopniowe rozszerzanie zakresu wolności i swobód jednostkowych w sferze nadbudowy, jest też możliwe w skali globalnej. A to dzięki powstawaniu instytucji demokratycznych w skali ponadnarodowej.
Na tym kształtuje się podłoże dla akceptacji dowolnie reformistycznych propozycji aparatów i rządów burżuazyjnych zatrudnionych przy stwarzaniu iluzji, że możliwe jest trwałe pogodzenie rozbieżnych interesów kapitału imperialistycznego w ramach stworzonych i uroczyście proklamowanych instytucji opartych na dobrej woli. W uleganiu złudzeniom, mniej lub bardziej cynicznie udawanym oba konwergujące nurty lewicowe (liberalno-demokratycznych i stalinowsko-poststalinowski) nie różnią się między sobą niczym poza szczegółami wynikającymi z różnych koniecznych sojuszy dla podtrzymania swojej roli podmiotowej na międzynarodowej arenie politycznej. Należy to do imperialistycznej normy.
Burżuazyjnienie kolejnych odłamów lewicy nie ominęło trockizmu. Należy jednak, wbrew bezpodstawnym oskarżeniom, zauważać różnicę, jaką robimy między trockizmem a posttrockizmem. Posttrockizm jest efektem ewolucji trockistów na pozycje całkowicie zbieżne z nowolewicowym mainstreamem, który w ramach tworzenia ponadnarodowych instytucji demokratycznych typu UE zyskał dostęp do funkcji politycznych. A jakże, wiecznie opozycyjnych wobec burżuja, w ramach głoszonego przez Marcusego i jego zwolenników zatrzymywania się w rozwoju osobniczym na etapie wiecznego Piotrusia Pana. Efektem jest to, co zostało z burżuazyjnej lewicy po pół wieku forsownego „marszu przez instytucje”, głównie europejskie…
Ewolucja trockizmu i dalsza już posttrockizmu w kierunku zlania się z burżuazyjną Nową Lewicą była równoległa do ewolucji stalinizmu i poststalinizmu poprzez tzw. opozycję demokratyczną podążającą w tym samym kierunku.
Wszelka próba krytyki „z lewa” naszej zakorzenionej w teorii Marksa tradycji pozycji politycznej sprowadza się do apologii lewicy burżuazyjnej. Wynika to z prostego faktu, że ta krytyka nie chce się ustosunkować do podstawowego elementu stanowiącego fundament wrogości między pozycją Marksa a jego krytyków „z lewa” w postaci różnego autoramentu anarchizmu i nurtów wolnościowych, czyli do kwestii oparcia walki klasowej i antagonizmu klasowego na fundamentalnej sprzeczności interesów między bezpośrednim producentem a kapitalistą.
Wszystko inne jest tylko formą, którą przybiera w różnych warunkach sprzeczność klasowa i warstwowa. Trzymanie się formy z lekceważeniem istoty powoduje, że najróżniejsze, bieżące przejawy zewnętrznej formy przyjmują dla różnych grup społecznych pozór istoty. Można nas krytykować z wielu względów. Niemniej, jeśli nie przyjmuje się tego podstawowego kryterium różnicującego naszą, a ściślej mówiąc – Marksowską – pozycję, wszelka, choćby i wydawałoby się racjonalna krytyka jest nacelowana na nieistotne elementy. Jednym słowem, służy wyłącznie celom ideologicznym, a nie merytorycznym.
Najgłębszą i najbardziej podłą formą zburżuazyjnienia nie jest robotniczy konformizm czy śmieszny konsumpcjonizm, ale przyjęcie imperialistycznego punktu widzenia na doświadczenie ZSRR i Rewolucję Październikową przez tzw. antyautorytarną lewicę. Ta lewica, popłuczyna po Nowej Lewicy, udaje, że postrzega ZSRR jako inny rodzaj imperializmu, niczym nie różniący się od imperializmu zachodniego. W ten sposób neguje w ogóle możliwość praktycznego doświadczenia zmiany rewolucyjnej. Przy całym swym deklarowanym rewolucjonizmie. W tym rozumieniu owe dzisiejsze popłuczyny zderzają się z jakże inną interpretacją tego doświadczenia przez społeczeństwa ex-kolonii, które przy pełnym przyzwoleniu antyautorytarnej lewicy Zachodu pozostawały neokoloniami po ich formalnym wyzwoleniu i uzyskaniu suwerenności. Polityka integracji, jakże lewicowo-postępowa, była zasadniczo ideologicznym usprawiedliwieniem imperialistycznego wyzysku napływowej siły roboczej ze współczującym zrozumieniem, że imigranci napływają z państw pozbawionych instytucji demokratycznych przede wszystkim. Wyzysk traci się z pola widzenia, kiedy przestaje się go kojarzyć ze sferą produkcyjną, pozostającą domeną krajów neokolonialnych. Walka imperialistyczna zaczyna się sprowadzać do walki o burżuazyjne instytucje, które jakoś nieodmiennie faworyzują zachodnie reguły gry w wymianie międzynarodowej. Dla popłuczyn Nowej Lewicy te relacje są bez znaczenia. Neutralizują się w ramach obejmowania coraz liczniejszych rzesz ludzi różnymi formami indywidualnej swobody, możliwości związanych z wolnością przemieszczania się i zdobywania indywidualnych kwalifikacji pozwalających na wyrwanie się z zaklętego kręgu braku awansu społecznego. Stworzenie powszechnych warunków udanego awansu indywidualnego jest podstawowym prawem człowieka, które nie kwestionuje uniwersalizmu i naturalnego charakteru kapitalistycznych stosunków produkcji.
Oczywiście więc, jeśli kraje tzw. globalnego Południa usiłują odzyskać suwerenność polityczną i ekonomiczną, spotykają się z tym samym zarzutem, jaki dawał tak dobre rezultaty w walce z ZSRR: to tylko zamaskowany młody imperializm owych państw. Lewica burżuazyjna podejmuje te same argumenty, jakimi posługują się przedstawiciele aparatu państw imperialistycznych Zachodu: otwierając się na Rosję czy Chiny, państwa te wybierają tylko inny obóz imperialistyczny, który obiecuje im nadzieję na nowy podział świata.
Proponowaną przeciwwagą jest pokojowe ułożenie antagonistycznych sprzeczności kapitalizmu w ramach powszechnych instytucji demokratycznych, takich jak choćby niedoskonała Unia Europejska. Oczywiście, przyznaje lewica, należy ją krytykować i poprawiać. Przeciwnie niż przedstawiciele prawicy, który otwarcie odrzucają UE jako krępującą ich programy wyjścia z gospodarczego załamania, jakie nieuchronnie nadciąga.
Jeżeli nie wychodzimy poza ramy kapitalizmu, jedynym rozwiązaniem wydaje się szukanie porozumień między skonfliktowanymi grupami kapitałów narodowych. Jak można ułożyć ekonomicznie świat ku zadowoleniu wszystkich? Nic się nie zmieniło do zakończenia I wojny światowej, jak słusznie zauważa Annie Lacroix-Riz.
Jeżeli idea wspólnoty europejskiej ma jakikolwiek sens wychodzący poza utopijne wyobrażenia o „europejskim ogrodzie” otoczonym zewnętrzną „dżunglą” (słynny popis nowolewicowej erudycji), to ma sens tylko i wyłącznie jako koncepcja uniwersalna, tak jak ją widzieli ojcowie-założyciele idei europejskiej: podporządkowanej amerykańskiej hegemonii.
W idei założycielskiej, rola Europy w kształtowaniu pokojowego, tj. podporządkowanego hierarchii interesów, na której straży stoją Stany Zjednoczone, polegała na byciu ogniwem pośredniczącym w zarządzaniu pewną częścią „otoczenia niekapitalistycznego”, jakim były niektóre strategiczne regiony Trzeciego Świata. Warunkiem utrzymania tej roli Europy było pozbawienie jej suwerenności gospodarczej, a instrumentem była tu właśnie wspólnota europejska. Eliminacja gospodarczego podłoża odwiecznego konfliktu francusko-niemieckiego o surowce pogranicza obu krajów jest fundamentem pax americana na kontynencie. Dzięki NATO, czyli oparcia swego bezpieczeństwa na potędze nuklearnej USA, Europa mogła także zrzec się skutecznie swojej podmiotowości politycznej.
Zakończenie Zimnej Wojny zniszczyło tę równowagę, która stanowiła gwarancję amerykańskiej hegemonii w Europie, a więc i w wielu obszarach neokolonialnego świata. Trzymanie w szachu Niemiec, które od zakończenia wojny nie mogły rozwinąć samodzielnej potęgi ekonomicznej skojarzonej z potęgą polityczną, skończyło się wraz z odrodzeniem współpracy rosyjsko-niemieckiej. Skończyła się podstawa kruchej, utrzymywanej tylko dzięki hegemonii amerykańskiej, równowagi w Europie. Wystarczy posłuchać, jak francuska prawica, wraz z wtórującą jej, poszerzającą się falą wśród lewicy, podkreśla konflikt francusko-niemiecki wynikający z perturbacji gospodarczych, wynikłych z odcięcia się Europy od dostaw rosyjskiego gazu i ropy oraz – jak się okazało – innych surowców, a także rynków zbytu. Przy jednoczesnym „ciosie w plecy” ze strony frankofońskich państw afrykańskich, które odmówiły kontynuacji polityki okradania ich z ich własnych zasobów surowcowych.
Wszystkie te aspiracje i posunięcia są latentnie nacjonalistyczne. Jeśli nie ma alternatywy zniesienia systemu kapitalistycznej produkcji, przeradzają się w realne nacjonalizmy. Sytuacja jest więc jasna.
Można wyraźnie zaobserwować, że liberalna lewica europejska chce traktować aspiracje rosyjskie analogicznie do aspiracji krajów trzecioświatowych. Nie ma miejsca dla rosyjskich (i innych, pozaeuropejskich) aspiracji suwerenistycznych i ich akcesu do grona nowych imperializmów. Z drugiej strony, z nowolewicowej perspektywy, przyszłość świata, choćby ze względów ekologicznych, nie powinna trzymać się starego kursu na uprzemysłowienie. Globalne Południe uważa ten postulat, nie bez słuszności, za przejaw agresywnego imperializmu Centrum kapitalistycznego. Poskromienie aspiracji suwerennego rozwoju zabezpieczającego podstawy materialnego bytu owych państw i ich społeczeństw wymaga ideologicznej ofensywy lewicowej, która ma za zadanie wytłumaczyć opornym społeczeństwom mającym własne doświadczenie, że zapewnienie bezpieczeństwa materialnego (wyżywienia i podstawowych potrzeb materialnych) jest możliwe w ramach imperialistycznego porządku świata, pod warunkiem jego oparcia na instytucjach demokratycznych. Takich jak Unia Europejska czy tworzone na jej wzór organizacje jak CEDEAO (ang.: ECOWAS) oraz inne, zależne od struktury organizacyjnej narzuconej przez kapitalistyczne Centrum, a pilnowanej przez ONZ – superstrukturę stojącą na straży lewicowej konstrukcji światowego imperializmu.
Z perspektywy prawicy, cały świat jest więc spętany lewicowymi instytucjami, które uniemożliwiają „zdrowy i naturalny” porządek rzeczy, czyli pozwolenie rynkowi na naturalne (konkurencja niezauważalnie przechodząca w spór militarny, najlepiej cudzymi rękami), a więc trwałe i nie wymagające superstruktur aparatów przemocy głównie państwowej dla zagwarantowania stabilnego pokoju na świecie. Z perspektywy lewicowej, superstruktury, które organizują pokój w kapitalistycznym Centrum i z tej racji są warunkiem pokoju na Peryferiach (bo grupy kapitałów Centrum chętnie prowadzą wojny zastępcze, jak obecna na Ukrainie), wymagają co najwyżej udoskonaleń i utrwalenia. Alternatywą jest wojna wszystkich ze wszystkimi. Z tej racji instytucje trzymujące imperializm Centrum i nadające mu przyjazne cechy demokratyzmu mają charakter obiektywnie lewicowy. Totalność lewicy antyautorytarnej lubuje się w samej instytucji, choć niekoniecznie i nie zawsze bezkrytycznie. Niemniej, obiektywnie, współczesna lewica nie może nie przegłosować kredytów wojennych, co pokazuje każdego dnia od półtora roku.
Tak jak w przeddzień I wojny światowej, lewica nie musiała kochać perspektywy wojny – jak prawica, która się do niej rwie – ale nie mogła wszak stać obojętnie i patrzeć jak obcy imperializm neguje prawa ich własnego imperializmu. Podkreślmy, faktycznie bezbronność wobec obcego imperializmu grozi podcięciem własnych fundamentów życiowych. Jeżeli istnieje takie zagrożenie, to każdy „uczciwy lewicowiec” przyznaje prawo zaatakowanemu narodowi do samoobrony. Szczególnie, jeśli chodzi o animozje między dzikusami. Jednym słowem, „uczciwy lewicowiec” widzi konieczność dostrzegania wyjątków od bezwarunkowego postulatu dostrzegania w każdym nacjonalizmie przejawu faszyzmu (wyjątki od bezwarunkowych praw naturalnych to domena religii). Ale w walce faszyzmów czy nacjonalizmów, jeden jest wszak bardziej faszystowski niż drugi, bardziej nacjonalistyczny niż drugi. Któremu przyznajemy rację na lewicy zależy – w gruncie rzeczy – od oceny, który imperializm, faszyzm czy nacjonalizm mają większą zdolność do naruszenia systemu zabezpieczeń istniejącego, imperialistycznego status quo, które pozornie gwarantuje pokój.
Z punktu widzenia teorii marksizmu, sprawa braku kręgosłupa nowoczesnej lewicy jest całkowicie zrozumiała i nie wymaga wiele trudu, aby była jasna i klarowna dla wszystkich. Jeżeli dla kapitału najważniejszą kwestią jest panowanie nad materialnymi warunkami życia, zaś dla nowoczesnej lewicy jest to kwestia uboczna wobec kwestii mniejszościowych i obyczajowych, to nie ma konfliktu między nowoczesną lewicą a imperializmem, pod warunkiem, że będzie to imperializm oparty na totalitarnej hegemonii najsilniejszej gospodarki świata, która jako taka wyłoniła się i utrwaliła w trakcie XX wieku. Dla nowoczesnej lewicy to jest wyraz pokojowego status quo, zaś każde zagrożenie dla owego status quo jest brzemienne w utracenie instytucji demokratycznych oraz gwarantowanych przez owo imperialistyczne status quo zdobyczy swobód jednostkowych.
Do kategorii mitologii nowolewicowej należy przesunięcie ciężaru gospodarki na sferę usług, czyli ogólnie – nadbudowy, co pozwala na ideologiczne bagatelizowanie stosunków imperialistycznych dających niekwestionowaną przewagę Centrum. Tymczasem współczesny konflikt militarny dojrzewa właśnie wokół kwestii ekonomicznych, związanych ze sferą produkcji przemysłowej. Jak zresztą zawsze.
Przeciwstawieniem się temu zagrożeniu są w pojmowaniu nowoczesnej lewicy instytucje demokratyczne, które – jak się jej wydaje – nie mogą zostać zmiecione jednym ruchem ręki, kiedy sytuacja do tego dojrzeje. Nie, winne są aspiracje innych, naruszających wygodne status quo imperializmów: rosyjskiego czy chińskiego. Stąd konsekwentne zachowania owej lewicy.
Ambicje pokojowe lewicy są równie skuteczne, co w 1914, jak i w 1939 r.
Nasza niezależność wobec obu stron imperialistycznego konfliktu wynika z trzymania się teorii Marksa. Dlatego nie sposób skutecznie nam wmówić przynależności do któregoś z obozów. Oba są równie agresywne imperialistycznie i wrogie naszej koncepcji politycznej. Mainstream lewicowy nie stanowi żadnej gwarancji pokoju, przy dowolnych kompromisach politycznych i ideowych. A szczególnie przy tych kompromisach. Nie jedność nowolewicowa, ale bezpardonowa, wewnętrzna polemika może być jedynym ratunkiem przed globalną wojną. Imperializm nie ma dziś bowiem żadnego skutecznego przeciwnika. Progresywna lewica wybrała już swój obóz imperialistyczny i to jest groźne.
Prawica, ta najbardziej agresywna i nacjonalistyczna (w tym populistyczna i „faszystowska”) ma więc na poziomie wewnętrznym sojusznika wojennego w lewicy. Obiektywnie, choć z wewnętrznym wstrętem. Przećwiczyliśmy to w obu wojnach światowych. Struktury unijne są wyrazem utopii nowolewicowej choćby w tym sensie, że prawica zostawia lewicy ten „tytuł do chwały” i wycofuje się z interesu. Tymczasem UE finansuje wojnę od półtora roku, w imię sprawiedliwej wojny. Prawica wskazuje na konflikt interesów. Kto jest tu rzetelniejszy intelektualnie?
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
20 sierpnia 2023 r.