Przeciąganie się specjalnej operacji wojennej musiało, co dawno już przewidywano, doprowadzić do przewartościowań i jakościowych zmian wewnątrz rosyjskiej elity władzy. Wiadomo wszystkim, poza ideologicznie uwarunkowanymi grupami tak w Rosji, jak i poza nią, że po upadku ZSRR rosyjska elita władzy była nastawiona na współpracę z Zachodem i na bezwarunkowe przyjęcie zachodnich reguł gry. Co okazało się tragiczne dla rosyjskiego społeczeństwa w stopniu znanym innym społeczeństwom podlegającym kapitalistycznej transformacji.

Ale i okazało się pułapką dla rosyjskich elit.

Jak się wydaje, wczorajszy bunt Jewgenija Prigożyna, potem jak wedle jego świadectwa, oddziały Grupy Wagner zostały ostrzelane przez wojskowe siły rządowe, jest pierwszym sygnałem, że przewidywane procesy socjologiczne się rozpoczęły. W odpowiedzi na atak, Wagnerowcy zajęli pozycje w Rostowie nad Donem i ruszyli w głąb Rosji, w kierunku Moskwy. Prigożyn wydał oświadczenie, w którym mówi o fatalnym kierowaniu operacją wojenną, o interesach oligarchów, stojących za decyzją o rozpoczęciu działań na Ukrainie, o przemilczanych i fałszowanych stratach w ludziach i sprzęcie rosyjskiej armii. W szczególności Prigożyn oskarża Szojgu, ale po deklaracji Putina – potępiającej bunt Wagnerowców – wybieg z dobrym carem i złymi bojarami nie ma już właściwie racji bytu.

Naszym zdaniem, sytuacja jest bardziej złożona.

Dla co bardziej inteligentnych komentatorów na Zachodzie, racjonalność (z perspektywy rosyjskiej) operacji wojennej Putina polega na tym, że jej celem jest ochrona ludności rosyjskojęzycznej na terenie Ukrainy. Przypomnijmy, że od 2015 r. ta ludność, żyjąca w tzw. samozwańczych republikach Donbasu, jest faktycznie bombardowana i ostrzeliwana przez armię ukraińską. Rosja doprowadziła do podpisania Mińskich Porozumień, których gwarantami byli, poza prezydentem Rosji, prezydenci Francji i Niemiec. Porozumienia nie zostały nigdy wprowadzone w życie, zaś operacja tzw. antyterrorystyczna przeciwko ludności Donbasu nie została nigdy potępiona w tzw. cywilizowanym świecie. Wedle tych komentatorów, Putin zdecydował się nie tyle na wojnę przeciwko Ukrainie (a nawet – w ramach antyrosyjskiej paranoi – przeciwko Europie i bodajże całemu cywilizowanemu światu), ale na specjalną operację wojenną, akcję uzasadnioną w myśl zasad ONZ, celem której byłoby położenie kresu niekończącemu się ludobójstwu.

Z tego względu, operację poprzedziły prawne działania ze strony Putina, takie choćby jak uznanie republik, mające na celu stworzenie koalicji sił (w przeciwieństwie do akcji jednego tylko państwa). Władze Rosji starały się więc wypełnić formalne wymogi mające na celu międzynarodową legalizację owej operacji.

Działanie to przyniosło pożądany skutek w przypadku neutralnych państw świata, które nie przyjęły interpretacji Zachodu idącej w kierunku paranoidalnej paniki narzucanej społeczeństwom, że niby to Putin usiłuje odtworzyć ZSRR, tyle że w granicach od Lizbony do Władywostoka.

Jakby nie była paranoidalna, teza ta służy jako główny argument za wysyłką broni dla Ukrainy, która w myśl tej paranoi walecznie powstrzymuje natarcie armii rosyjskiej na obecnej linii frontu, broniąc przy okazji swej Niepodległości i pewnie niezawisłości.

Rzecz w tym, że dla rosyjskiego społeczeństwa, niezależnie od stosunku do operacji wojennej Kremla, takie samoograniczenie ze strony rosyjskich władz jest niezrozumiałe i nie do przyjęcia. Przeciwnicy Putina widzą w samoograniczeniu zwykłą niezdolność żołnierzy rosyjskich do przełamania rzekomego bohaterskiego oporu wojska ukraińskiego wobec nawałnicy wschodniego barbarzyństwa, które z jednej strony jest zbyt przeżarte korupcją i wewnętrzną degeneracją, aby było militarnie skuteczne, a jednocześnie tak groźne i obezwładniające, że nie sposób pogonić dzikusów za pomocą całej techniki NATO.

Podobnie zwolennicy lub tylko akceptujący specjalną operację Rosjanie nie znajdują wytłumaczenia dla ślamazarnie ciągnącej się akcji, która prowadzi do mnożenia ofiar po obu stronach frontu i nie daje rozstrzygnięcia. Wewnętrzna słabość elit rządzących wydaje się tłumaczyć ową nieskuteczność.

Tymczasem, interpretacja zachodnich, obiektywnych komentatorów wydaje się mniej więcej prawidłowa – reżym Putina usiłuje siedzieć na dwóch rozjeżdżających się stołkach akceptacji zachodniej i światowej opinii publicznej oraz ochrony ludności Donbasu przed czystkami etnicznymi, które niewątpliwie szykował i szykuje im reżym z Kijowa. Jasne, że umowny Putin ma głęboko gdzieś ludność Donbasu, tak jak w swoim czasie miał głęboko gdzieś lojalność wobec ludności socjalistycznej Jugosławii. Co innego Serbia. Przez moment wydawało się, że Rosja gotowa jest nawet przezwyciężyć swoją ówczesną słabość.

Warto jednak zauważyć – i ten wniosek reżym Putina najwyraźniej wyciągnął. Jakby tam nie było odstąpienie Jugosławii i Serbii nie przyniosło Rosji wdzięczności Zachodu. Rosja nie kupiła członkostwa w NATO ani w UE, a spowodowała tylko jeszcze dalej posunięte lekceważenie i poczucie totalnej bezkarności ze strony USA. Niemniej, z przyczyn klasowych, reżym Putina nie jest zdolny do wyciągnięcia ostatecznego wniosku i zdecydowania się na jednoznaczne zerwanie z Zachodem.

Co więcej, można powiedzieć, że trudno się dziwić.

Zerwanie z Zachodem i podjęcie decyzji o likwidacji Ukrainy jako kości niezgody między Rosją a Zachodem byłoby potwierdzeniem paranoicznej argumentacji o imperialnych dążeniach Rosji. Jasne jest, że nowopowstała burżuazja rosyjska jako pewna całość marzy wyłącznie o tym, aby doszlusować do zacnego i szanowanego grona zachodnich kapitalistów i nie traci nadziei, że w ostatecznym rozrachunku uda się jej to marzenie zrealizować. Tym bardziej, że globalna koniunktura złożyła się w korzystną dla samej Rosji konstelację przychylności międzynarodowej, trzecioświatowej opinii publicznej, którą tak naprawdę burżuazja rosyjska ma w głębokim poważaniu i której nadzieje zawiedzie jak tylko zachodni kapitał obieca jej gruszki na wierzbie.

Rosyjscy nacjonaliści, antykomunistyczni do szpiku kości, owładnięci ideą ewentualnego przewodnictwa Rosji w dziele przeciwstawienia się szatanowi zachodniej, wszetecznej cywilizacji, nie podzielają oczekiwań i marzeń rosyjskiej kompradorskiej burżuazji. Dla nich Rosja powinna jak najbardziej pokonać Ukrainę, zagrozić Zachodowi i narzucić swoją duchową hegemonię. Tego ducha rosyjskiego mesjanizmu obawia się właśnie Zachód. Tego mesjanizmu nie ma w koncepcji prozachodniej ekipy Putina, chociaż niedopowiedzenia i nawiązania do epoki przedradzieckiej są tu najwyraźniej obliczone na neutralizację wybujałego, mesjanistycznego nacjonalizmu rosyjskiego.

Rozgrywka między rosnącymi w siłę grupami kapitału narodowego, obejmującymi nowe grupy, jak kapitał chiński czy indyjski lub saudyjski, stanowi pieśń przyszłości. W chwili bieżącej, interesem burżuazji rosyjskiej jest pogodzenie się z kapitałem zachodnim mimo wyraźnej niechęci do tego rozwiązania ze strony kapitału zachodniego, który na żądanie amerykańskie wybrał drogę konfrontacji. W tej konfrontacji kapitał rosyjski nie jest zresztą najważniejszy, ale akurat w tym momencie ten front stanowi wysunięty przyczółek.

Nacjonalistom rosyjskim wydaje się, że mają niepowtarzalną okazję, aby stworzyć z Rosji duchowego hegemona, a przy okazji niezłe supermocarstwo na starym kontynencie. W Rosji rozgrywa się walka o kształt przodującej koncepcji geopolitycznej. Najpierw, musi się ona rozstrzygnąć na terenie Rosji.

Jednym słowem, nie wydaje się, aby konflikt ukraiński mógł ulec zamrożeniu jak w przypadku konfliktu koreańskiego. Niemniej tzw. cywilizowana strona nie będzie w stanie podtrzymywać Ukrainy i budować ją na kształt Korei Południowej, ponieważ Zachód jest stroną słabnącą w obecnej konfiguracji. Rosja też nie ma zbytnich szans na osiągnięcie hegemonii duchowej czy imperialnej, ponieważ kontynent europejski traci na znaczeniu. Wychodzi na to, że ani koncepcja pogodzenia się z Zachodem, ani koncepcja przeciwstawienia mu nowej czy choćby i sprzed I wojny światowej konfiguracji politycznej jest bezcelowa.

Jednocześnie nie istnieje alternatywa bezklasowa, ponieważ nie ma nawet byle jakiej siły politycznej na lewicy zdolnej ją unieść – ani na Zachodzie, ani w Rosji. Tymczasem byłaby to jedyna koncepcja stanowiąca porzucenie złudzeń co do demokratycznego kapitalizmu, jak i co do patriotycznego i patriarchalnego populizmu.

Problemem samoograniczającej się operacji wojennej (a zatem reżymu Putina) jest to, że podmiot operacji musi dbać o zachowanie wiarygodności. Tymczasem już na starcie mamy do czynienia z niepowodzeniem operacji podporządkowania sobie Kijowa, co oczekiwało społeczeństwo. Ten cel został storpedowany przez zachodnią dyplomację, która przekonała Zelenskiego ( i w zasadzie całą ukraińską, oligarchiczną grupę mafijną związaną więzami genetycznymi z oligarchią rosyjską), żeby nie prowadził negocjacji z Rosją. Ceną byłaby utrata wsparcia ze strony Zachodu, który przepowiadał natychmiastowy krach gospodarki rosyjskiej pod wpływem zmasowanych sankcji zachodnich. Pamiętamy, że negocjatorzy ze strony ukraińskiej zostali w tajemniczy sposób fizycznie wyeliminowani, zaś Boris Johnson okazał się na tym tle bardzo przekonujący. Specjalna operacja sprowadziła się więc do obrony i utrzymania linii granic obwodów otaczających tzw. samozwańcze republiki. Dało to przeciągającą się wojnę pozycyjną i taktykę rosyjską polegającą na systematycznym niszczeniu techniki wojennej dostarczanej Ukrainie przez Zachód, bez prób przeprowadzenia ofensywy, która miałaby na celu odsunięcie granic konfliktu od umęczonych ponad 10-letnimi działaniami wojennymi republik.

Zrozumiałe jest, że utrzymywanie ograniczonego charakteru działań wojennych Rosji ma na celu uwiarygodnienie strategii rządu rosyjskiego w oczach co bardziej uczciwych komentatorów na Zachodzie oraz tzw. międzynarodowej opinii publicznej. Problemem jest to, że jest to strategia nielicząca się z ceną, jaką za wiarygodność w oczach wymagającej opinii zachodniej muszą płacić Rosjanie zmobilizowani do służby wojskowej, a zwłaszcza ludność Donbasu. W efekcie tej strategii nie tylko same republiki, ale cały wschód Ukrainy cierpi pod ostrzałami. A końca operacji nie widać.

Dla znajdujących się pod przemożnym wpływem mocno nacjonalistycznych programów różnorodnych partii politycznych Rosjan niezrozumiałe jest to przeciąganie operacji, poświęcanie ludzi, odwlekanie zadania decydującego ciosu reżymowi w Kijowie.

Niewątpliwie, część elity politycznej Rosji ma jak najbardziej ambicje imperialne. Warto jednak zauważyć, że są to ambicje nawiązujące nie tyle do tradycji ZSRR (którego nienawidzą w sensie systemu polityczno-gospodarczego, a akceptują wyłącznie stalinowskie sprzeniewierzenie się zasadom komunizmu w imię taktycznego kluczenia wobec imperializmu zachodniego), co do przedradzieckiego, carskiego imperializmu.

Przedłużanie się operacji sprzyja przechylaniu się opinii publicznej w stronę zwyczajnego nacjonalizmu wywołanego poczuciem zagrożenia własnego bezpieczeństwa. Taktyka medialna Putina, dla której najważniejsze jest utrzymanie wiarygodności na Zachodzie, właśnie wali się w gruzy.

Mamy do czynienia ze scenariuszem podobnym do tego, który doprowadził do upadku reżymu Janukowicza. Zdławienie rewolty Prigożyna nie ma szans w dłuższej perspektywie, choć tylko to mogłoby ocalić wiarygodność Putina. Zresztą nie robi to większego wrażenia na zachodnich byłych „kolegach i partnerach”. Może jednak stać się zapłonem dla wielkiej rewolty, której oczekują zwłaszcza siły prozachodnie elity politycznej i intelektualnej Rosji – rewolty, która zaczyna się jako sprzeciw wobec pozornego braku zdecydowania rządu Putina, ale która może przerodzić się w chaos, w którym prozachodnie elity przejmą władzę.

Sytuacja jest złożona. Siły nacjonalistyczne, zmuszające władzę do większego zdecydowania w działaniach, na które ta władza nie ma zamiaru się decydować, ponieważ tak naprawdę jest prozachodnia, jak całość oligarchii, przyczyniają się do destabilizacji reżimu Putina, który jest jedynym i ostatnim filarem mogącym utrzymać jeszcze kruchą równowagę między przeciwstawnymi dążeniami dwóch części elity rosyjskiej.

Warto wiedzieć, że żadna z tych tendencji nie ma nic wspólnego z interesem klasowym społeczeństwa rosyjskiego, w szczególności rosyjskiej klasy robotniczej. Niemniej, większość lewicy tzw. antyautorytarnej, antyputinowskiej, opowiada się taktycznie i faktycznie za liberalną, prozachodnią elitą, uważając, że jest to lepsze wyjście z sytuacji stworzonej z winy Putina. Analogicznie do sytuacji powojennych Niemiec, rosyjska lewica jest gotowa przyjąć pełną winę za „sowiecki totalitaryzm” i przejść proces desowietyzacji na wzór denazyfikacji, do podziału państwa na części włącznie (skoro Federacja Rosyjska to takie samo więzienie narodów, jak carskie państwo).

Kapitulacja Rosji pod wodzą prozachodnich liberałów dałaby w najlepszym przypadku rozbiór Federacji Rosyjskiej i spełnienie marzenia elit intelektualnych o przybliżeniu się rozmiarami do „normalnych” państw zachodnich. Problem, o którym nie myślą owe elity jest taki, że bez bogactw naturalnych, Rosja jako „normalne” państwo burżuazyjne musiałaby liczyć na pomoc UE, na co Unii już nie stać. Skutkowałoby to – delikatnie mówiąc – pogłębioną pauperyzacją społeczeństwa, idącą w parze z pauperyzacją społeczeństw Zachodniej Europy.

I tak cała rewolucyjna para tej lewicy idzie w gwizdek.

Europie potrzebne są bogactwa Rosji, aby mogła się odbudować gospodarczo. Rozumie tę prawidłowość prawica europejska, natomiast lewica bynajmniej. Wciąż sądzi, że bogactwo społeczne bierze się z podsycania popytu, bez troski o produkcję. To, czego nie rozumieją progresywne elity tak rosyjskie, jak i europejskie, jest jasne dla prostych ludzi. Tym bardziej rozchodzą się drogi prostych ludzi i lewicy.

Masy są więc skłonne popierać Jewgienija Prigożyna i – paradoksalnie – prozachodniego Władimira Putina, którego sytuacja mimowolnie postawiła w roli domorosłego Napoleona, kształtującego nową konfigurację polityczną kontynentu. I nie tylko, realizującego – sprytnie, choć nie do końca – antyludową zdradę na korzyść elit, które go odrzucają ze względu na jego spryt neutralizujący postulaty ludu, któremu wmówiono, że pragnie rządów elit imperialnych. Kto by się w tej sytuacji liczył z ludem?

Sytuacja polityczna jest więc nie taka prosta. Jest jednak wręcz fascynująca ze względu na swe tragifarsowe quid pro quo i nieprzewidywalność kto kogo w końcu wystrychnie na dudka. Wynika z niej tyle szans i możliwości, co i zagrożeń – i w końcu możliwych tragedii. Niestety, sytuacja rewolucyjna, w jakiej znalazła się Rosja, następuje w momencie, kiedy brakuje wręcz rozpaczliwie rewolucyjnej lewicy.

Trudno, wychodzi na to, że sytuacja ma służyć obecnie przyspieszeniu jej dojrzewania. I to nie tylko w Rosji.

Przynajmniej taką mamy nadzieję.

NADZIEJA MATKĄ GŁUPICH. WIARA I MIŁOŚĆ WCIĄŻ BEZDZIETNE.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
25 czerwca 2023 r.