Ostatnio hitem dyskusji na lewicy jest problem progresji podatkowej. Po raz kolejny okazuje się, że monolityczna jakoby „klasa pracownicza” (wszyscy ludzie pracy najemnej) jest rozdarta zoologiczną wręcz nienawiścią między tymi, których siła robocza jest wyżej opłacana, a tymi, którzy są w mniej szczęśliwym położeniu. Lewicowi ideolodzy wysilają się, aby udowodnić tym pierwszym, że naprawdę niewiele tracą, zaś oszczędności na ich dochodach robią różnicę tym, dla których kilkadziesiąt złotych miesięcznie jest odczuwalne.
Argumenty te nie robią większego wrażenia na „wyższej klasie średniej”, która odwołuje się do znanego i najskuteczniejszego sposobu perswazji, a mianowicie do merytorycznych zasług oraz do wyrzeczeń związanych z osiągnięciem wysokich kompetencji, które stanowią przepustkę do lepszych zarobków.
Wszystko to nakłada się na kwestię polityczną wyrażającą się tym, że opowiedzenie się za rozwiązaniem proponowanym przez PiS (w ramach polityki reformistycznej, podniesionej przez współczesną lewicę do rangi bezalternatywnego aksjomatu) jest jednocześnie zdradą drugiego aksjomatu nowoczesnej lewicy – wiary w instytucję burżuazyjnej demokracji.
Szanowna lewica zapomina o prostym fakcie – tradycyjnie ujmując zagadnienie, reformizm jest ściśle związany z działaniem w warunkach władzy klasy kapitalistycznej, kiedy rządzi partia stojąca murem za obroną interesu kapitału. W sytuacji przejęcia władzy przez postępowe siły lewicy, polityka reformizmu traci rację bytu, zmieniając się w walkę o przebudowę społeczeństwa w socjalistyczne. Tak więc, w przypadku reformistów teoretycznie nie powinno być żadnego dylematu z popieraniem polityki reformistycznej rządu burżuazyjnego. Lewica reformistyczna powinna naciskać na rząd burżuazyjny o poszerzanie zakresu reform prosocjalnych do granic wydolności burżuazyjnego państwa.
Problem z dzisiejszą lewicą polega na tym, że jej reformizm jest bernsteinowskiego typu: cel niczym, ruch wszystkim. Dzisiejsza lewica walczy o władzę po to, aby prowadzić politykę reformistyczną, a nie walkę prowadzącą do zmiany ustroju społeczno-ekonomicznego. Dlatego zasadniczym kryterium odróżniającym lewicę od prawicy u władzy są poglądy na pozostałe kwestie, jak np. na wspieranie mniejszości różnego typu czy na zakres liberalizmu w sferze społecznej (wolność sumienia i opinii, niezawisłość instytucji demokratycznych etc.)
Lewica obiecuje swoim wyborcom, że będzie prowadzić bardziej radykalną politykę reformistyczną. Wielu to całkowicie zadowala. Wielu jednak wyciąga wnioski z doświadczeń przeszłości. W warunkach ustroju kapitalistycznego, możliwość prowadzenia bardziej radykalnej polityki reformistycznej jest ograniczona tym, na ile klasa kapitalistów jest skłonna zachować w tej kwestii przynajmniej neutralność klasową. Lewica burżuazyjna ma ten problem od początku transformacji, co najlepiej obrazuje doświadczenie rządów SLD. Lewica radykalna, wychowana na tradycjach zachodniej lewicy nie znającej innego wariantu radykalizmu, jak obrona instytucji demokracji mających za zadanie zmuszenie kapitału do ustępstw i tymczasowego finansowania propagandowego projektu pod nazwą „socjalny kapitalizm”, w gruncie rzeczy nie odróżnia się od reformistów. Podkreślmy, oznacza to, że zdobycie władzy politycznej nie oznacza w jej przypadku zmiany ustrojowej, a tylko dążenie do wprowadzenia bardziej konsekwentnego pakietu reform socjalnych (celem pozostaje kapitalistyczne państwo opiekuńcze).
Łamańce PiS-u, jak i hipotetyczne łamańce lewicy u władzy będą dokładnie takie same – kapitał dziś, w dobie podwyższonej konkurencyjności na dowolnych rynkach, nie jest skłonny łożyć na podtrzymywanie efektu propagandowego. Nie ma bowiem dla siebie alternatywy za sprawą samej lewicy.
Żyjemy dziś w innych warunkach, niż miało to miejsce w drugiej połowie XX wieku. Kapitał przemysłowy, który delokalizował swoje przedsiębiorstwa do tzw. Peryferii, opłacał politykę socjalną w Europie wyzyskiem na obrzeżach, w tym także korzystną dla siebie wymianą z krajami realnego socjalizmu. Na prowadzeniu polityki wyrywania z otoczenia nadzwyczajnej wartości dodatkowej, kapitał zachodni budował swoją przewagę konkurencyjną, a w następstwie – budował strukturę systemów finansowych, które ową przewagę utrwalały. Słabością tego modelu było zniszczenie własnego potencjału przemysłowego jako przynoszącego mniejsze zyski niż operacje finansowe. Niestabilność świata i międzynarodowego rynku po upadku tzw. komunizmu, wzrost znaczenia gospodarczego Chin, które nie zburzyły ochoczo własnego przemysłu na wzór innych gospodarek wschodnich przechodzących transformację, ale wykorzystały względną nieobecność wysokorozwiniętych gospodarek na globalnym rynku dla zbudowania własnej, zdolnej do kapitalistycznej konkurencji, spowodowały, że przewaga finansowa została zagrożona. Opiera się ona bowiem na filarach przemocy państwowej, a nie na fundamencie przewagi gospodarki bazowej produkcji materialnej, rzeczywistej.
Kraje pozbawione własnego rzeczywistego przemysłu są bardziej wrażliwe na destabilizację. Polityką potransformacyjnych rządów w Polsce było oparcie się na silniejszych gospodarkach, co miało nam gwarantować korzystanie z przemocy silniejszych sojuszników i uczestniczyć w klubie dzielących łupy z wyzysku tych, którzy zostali przeznaczeni do roli ofiar. Udział Polski w awanturze w Iraku był bez żenady uzasadniany tym argumentem. Burżuazyjna lewica podpisała się pod tym skurwionym, cwaniackim światopoglądem obiema rękami. Kolorowe rewolucje i wojny o demokrację na świecie są ogniwem tego samego łańcucha imperialistycznego, mającego na celu odbudowę dawniejszej hierarchii panowania i podporządkowania, jaką naruszył kryzys strukturalny starczego kapitalizmu pierwszej dekady XXI wieku. Destabilizacja okazała się jednak trwała, stąd pojawiły się próby ze strony konserwatywnej prawicy, aby spróbować odbudować własny przemysł. Brak własnego, silnego przemysłu, konkurencyjnego na międzynarodowym rynku, wymaga nieustannej wojny o utrzymanie swoich wpływów, dzięki którym państwa imperialistyczne są w stanie bez hamulców dysponować cudzą wartością dodatkową. Tak, jak to miało miejsce w minionym okresie świetności zachodniej kultury i moralnego panowania lewicy burżuazyjnej i reformistycznej.
System jednak nie jest już tak wydajny, jak wcześniej. „Socjalny kapitalizm” rozdął do granic przekraczających wydolność systemów ekonomiki kapitalistycznej część społeczeństwa żyjącą z cyrkulacji środków finansowych w sektorze nie przynoszącym zysku kapitałowi, który tę sferę zasila.
Jak by to nie było paradoksalne, prawica konserwatywna zrozumiała otaczającą rzeczywistość lepiej i sprawniej niż lewica. Stąd postawienie na próbę odbudowy przemysłu krajowego w sytuacji, kiedy polityczny cel przynależności do obozu hegemona: USA, stanął w sprzeczności z polityką powiązania gospodarki polskiej z gospodarką niemiecką, której warunkiem utrzymania dominującej pozycji w Europie, zagrożonej ambicjami Stanów Zjednoczonych, jest wykorzystanie zasobów rosyjskich. Najlepszą ilustracją nieprzemijalności tej polityki jest budowa Nord Stream II.
Polskie dążenie do radykalnego oderwania się od kierunku wschodniego okazało się polityczną mrzonką. Zmieniła się więc taktyka. Polska usiłuje obecnie odbudować swą pozycję na wschodzie Europy, przydatną dla upragnionej roli pośrednika w kontaktach między Wschodem a Zachodem. Piłsudczykowska wizja polityki wschodniej tradycyjnie prowadzi do konfliktu z Niemcami. Dla gospodarczej odbudowy Niemiec w oparciu o surowce rosyjskie nie jest potrzebne polskie pośrednictwo, które daje Polsce zbyt wiele atutów. Polska może więc liczyć wyłącznie na wsparcie USA, które chętnie trzymałyby na krótkiej smyczy ambicje ekonomicznej samodzielności Niemiec, a wraz z tą – samodzielności ekonomicznej Unii Europejskiej.
To uwarunkowanie będzie nabierało wagi w przypadku postępującego rozkładu Unii Europejskiej, kiedy to zaczyna przeważać mentalność: „każdy za siebie”. Dopóki Unia stanowiła pewną jedność, pomoc Polski w eksporcie zniewalających więzów instytucji demokratycznych chroniących interesy tzw. starych demokracji była potrzebna. Rusofobia byłych satelitów ZSRR na wschodzie Europy i byłych radzieckich republik sprzyjała ujarzmieniu ambicji Rosji do samodzielności politycznej. Służyła jako platforma porozumienia elit owych państw z prokapitalistyczną, proliberalną elitą samej Federacji Rosyjskiej. Również dopóki kraje te nie weszły w skład UE, mogły służyć jako zewnętrzny instrument nacisku na Rosję, elastycznie uruchamiany bądź odsuwany, w zależności od potrzeb. Jednak po wejściu w skład Unii, elity owe dołożyły wszelkich starań, aby zablokować zbliżenie między UE a Rosją. Polityka unijna straciła swą elastyczność, a wraz z nią swoją spójność i solidarność.
Wydawało się, że liberalne elity państw Europy Wschodniej łagodnie dostosują się do zasad rządzących UE. Problem w tym, że w efekcie neoliberalnej polityki gospodarczej, elity te utraciły poparcie społeczne, co ułatwiło drogę do władzy konserwatywnej prawicy z jej fobiami politycznymi. Niemożność oparcia gospodarki europejskiej na podporządkowaniu zasobów Rosji wymogom tej gospodarki (niegdysiejsze marzenie Adolfa Hitlera, wcale nieobce kapitalistom tworzącym przemysłową potęgę Europy) sprawiło, że rozpadła się jedność europejska. Gospodarka niemiecka opiera swą potęgę na jednoczeniu kontynentu, ma program i potencjał, aby tę wizję zrealizować. W ten sposób, Niemcy znalazły się w niejawnym konflikcie z amerykańskim sojusznikiem. Gospodarka brytyjska, opierająca się na współpracy środowisk finansowych świata anglosaksońskiego, nie ma czego szukać w Unii w tej sytuacji. Ma natomiast szansę odzyskać pozycję w rywalizacji o zasoby rosyjskie w oparciu o strategię amerykańską, której istotą jest przeciwstawianie się ekspansji Niemiec i Chin na kierunku rosyjskim i europejskim. Wycofanie się Wielkiej Brytanii z Unii jest przygotowaniem do powrotu na tereny Azji Środkowej, kiedy ekspansja Chin i Niemiec (poprzez Rosję) zostanie tam zahamowana.
Strategia ekipy Trumpa polegała na próbie odbudowy własnej rzeczywistej gospodarki przemysłowej, w celu zabezpieczenia sobie frontu wewnętrznego, z jednoczesną miękką polityką podtrzymywania wpływów w Azji na czas, kiedy sytuacja wewnętrzna pozwoli na otwartą ekspansję własną. Polityka Partii Demokratycznej opiera się na iluzji jedności i solidarności zachodniego, demokratycznego świata. Poszczególne struktury polityczne prowadzą wspólną politykę podporządkowywania i utrzymywania w podległości obszarów ekspansji dzięki eksportowi demokracji zachodniej. Jej celem jest budowanie w każdym państwie i regionie świata wąskiej elity, która będzie podtrzymywała własnymi siłami ów narzucony przez Centrum ład nakierowany na korzyści dla owego Centrum i dla elit lokalnych gauleiterów.
Trwa więc skrywana walka o kształt „pokomunistycznego” świata, gdzie zderzają się wizje prawicowo-konserwatywne z wizjami liberalno-lewicowymi (w antykomunistycznym znaczeniu tego słowa). Obie wizje są klasowe i nie rokują pokoju na świecie. Rozpadł się ład, który poprzedzał transformację. Nie był on zamierzony. W zamierzeniu miał trwać reformistyczno-lewicowy ład budowany w Unii Europejskiej. W pewnym sensie, pazerność pokomunistycznych nuworyszów uniemożliwiła urzeczywistnienie owego genialnego w swej prostocie planu. Problem w tym, że rozpad warunków, które umożliwiały istnienie UE, był zakodowany w transformacji. Dlatego nie sposób nie uwierzyć w pogłoski, że upadek „komunizmu” w istocie nie był na rękę światu zachodniemu. Ten upadek zburzył delikatne konstrukcje zależności, którymi gospodarki wysokorozwinięte oplotły gospodarki peryferyjne. Korzyścią było to, że zyski, jakie czerpały owe rozwinięte gospodarki nie były obciążone kosztami, które całkowicie obciążały gospodarki zależne, peryferyjne. Wraz z rozpadem świata podzielonego na kapitalizm i „otoczenie niekapitalistyczne”, koszty zaczęły dotyczyć Centrum. To spowodowało zaostrzenie wzajemnej rywalizacji i stopniowy rozpad kruchej równowagi wzajemnych interesów.
Powstanie tzw. klasy średniej było projektowane na bazie przewidywania, że Polska stanie się krajem o podobnej strukturze, co kraje wysokorozwiniętego kapitalizmu, i że będzie uczestniczyła w wyzysku reszty świata na zasadzie przewagi technologicznej. Dlatego przemysł był uważany za niepotrzebny. Transformacja zaorała więc przemysł i zaczęła czekać na mannę z nieba. Zamiast tego, okazało się, że społeczeństwo podupadło i spauperyzowało się przy istnieniu grupy, która na zmianach wydatnie skorzystała. Nie ma co zrobić z niepotrzebną w tym ładzie częścią społeczeństwa. Przegrani transformacji w dużej części powymierali w ciągu minionych 30 lat, nie powstał jednak system gospodarczy, który uzasadniałby istnienie „klasy średniej”. Jej powstanie było związane historycznie z awansem klas pracujących w przemyśle i okołoprzemysłowych sektorach. Klasy te zgłaszały popyt na wykształcenie i udział w kulturze, który był zaspokajany przez wzrost liczby osób zatrudnionych w usługach. III RP przez długi czas podtrzymywała ten popyt w ten sposób, że owe grupy usługowe obsługiwały same siebie. Pandemia przyspieszyła i spotęgowała proces wyczerpywania się tego modelu. Odtwarzanie przemysłu i opartej na nim gospodarki narodowej jest związane z zapotrzebowaniem na siłę roboczą. Rozwiązywanie tego problemu z pomocą uciekania się do zagranicznej siły roboczej przybyłej z krajów gorzej radzących sobie z problemami ekonomicznymi, ma ten minus, że trzeba utrzymywać zastępy ludzi, którzy nie wchodzą w skład potrzebnej siły roboczej. Zamiast tego, gospodarka narodowa zasila zagraniczne budżety kosztem płac, które mogłyby zostać w kraju i napędzać własną gospodarkę.
Pandemia bez wątpienia będzie miała skutek taki, że ukróci w jakimś stopniu migrację zarobkową, zaś dzisiejszych uczestników sfery usług zmusi do przejścia do sektora produkcyjnego (pod przymusem narastającej pauperyzacji). Normalne jest, że różne grupy społeczne usiłują oddalić od siebie tę niebezpieczną perspektywę kosztem innych grup. To, że grupy o wyższych dochodach boją się każdego, choćby najskromniejszego odruchu solidarności społecznej wynika stąd, że instynkt podpowiada im, iż na tym nie zakończy się ich wyrzeczenie. Każde spłaszczenie hierarchii społecznej wtrąca wczorajszych wygranych do szeregów bezwzględnie walczących o byt w ramach rywalizacji z innymi. Nasila ową rywalizację, pozbawia danych ludzi „naturalnej” przewagi, jaką im dawał ten faktyczny „dystans socjalny” – określenie, które genialnie odsłania faktyczny sens polityki ekonomicznej doby pandemii. Trudno byłoby o trafniejsze zdefiniowanie istoty sprawy, o jaką tu chodzi.
Trudno zarzucić nam szczególną sympatię do domorosłej „elity” aspirującej do klasy średniej, niemniej rozumiemy podtekst niepokoju. Nie chodzi o te 200 zeta, ale o wstrząs tektoniczny całej konstrukcji społecznej, na której zbudowano ład „pokomunistyczny” w tzw. wolnej Polsce.
W przeciwieństwie do społeczeństw zachodniej Europy XX wieku, kosztów społecznych nie ma zamiaru ponosić kapitał przemysłowy, który właśnie usiłuje się odtworzyć po spektakularnej zawałce. Dlatego koszty te rząd usiłuje rozłożyć na klasę, a jakże pretendującą do miana klasy kreatywnej i to kreatywnej w przynoszeniu wartości dodatkowej. „Klasa” ta – wedle własnych mniemań – a nie jakiś proletariat przemysłowy, tworzy największe bogactwo społeczne, największą wartość, pora więc, aby podzieliła się owym bogactwem.
Jeżeli praca kreatywna tworzy największą wartość dodatkową, to słuszne jest opodatkowanie działalności twórczej największymi podatkami. Tymczasem, „klasa średnia” z jednej strony utrzymuje tezę o najwyższej produktywności własnej, z drugiej – użala się na skąpe dochody własne, nieproporcjonalne do wkładu w produkcję bogactwa. W produkcji przemysłowej jest tak, że po opłaceniu środków pracy i siły roboczej mamy wielkość wartości dodatkowej. Tymczasem w sferze nauki mamy tak, że nakłady na tę sferę nie mają nic wspólnego z wartością dodatkową, jaką dla gospodarki narodowej miałaby owa nauka. Tłumaczyliśmy już, że wyższe korzyści z eksportu myśli technicznej są podstawą do wyrywania nadzwyczajnej wartości dodatkowej z innych gospodarek, zaś przodownictwo w humanistyce zapewnia uzasadnienie, a więc i wzmocnienie przekonania o słuszności takiego procederu, a więc w ten sposób pośrednio przyczynia się do wzrostu nadzwyczajnej wartości dodatkowej. Ten mechanizm nie działa jednak w polskim przypadku. Wiara w to, że wartość dodatkowa przyrasta wraz ze wzrostem nakładów na naukę jest wiarą w cuda, a nie w tezy naukowe.
Bez przyczyniania się do wzrostu wyzysku gospodarek peryferyjnych, zwrot z krajowej nauki jest zerowy. W sytuacji braku własnego przemysłu, nauka nie ma nawet pozorów usprawiedliwienia, że przyczynia się do wzrostu wartości dodatkowej w sferze produkcji materialnej, która jest podstawą dla rozrostu sfery usług.
Dlatego los nauki jest z góry przesądzony, a obawy zatrudnionych w tej branży – uzasadnione.
Dla pocieszenia możemy powiedzieć, że w teorii marksizmu, płaca za wykorzystanie siły roboczej dotyczy wyłącznie pracy produkcyjnej. Praca kreatywna nie wchodzi w zakres prac opłacanych, stanowi ona bowiem niekomercyjny wyraz pełnego rozwoju sił twórczych jednostki ludzkiej.
Polityka prawdziwie lewicowa, nawet reformistyczna w prawdziwym znaczeniu tego słowa, ma za zadanie stworzyć projekt ekonomiczno-społeczny uwzględniający te zasady. Inaczej będzie to niezmiennie prokapitalistyczny, klasowy projekt nie mający nic wspólnego z prawdziwą lewicowością.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
23 maja 2021 r.