Zalecenie UE, aby gospodarki państw unijnych przeszły na odnawialne źródła energii jest wyjątkowo abstrakcyjnym posunięciem w odniesieniu do Polski. Presja, aby nastąpiło to dużo wcześniej niż do 2049 r., jak Polska zakładała początkowo, stawia rządzących naszym krajem w specyficznej i trudnej sytuacji. Ponadto, zamiast stopniowego zmniejszania emisji dwutlenku, obecnie Unia wymaga ograniczenia o 55% i to szybko.

Zalecenia unijne burzą plany polskiego rządu, albowiem w naszym kraju gospodarka jest uzależniona od węgla w ponad 80%.

Warto przypomnieć, że główną przeszkodą w praktycznym odejściu od węgla jest i było w naszym kraju stałe dążenie do uniezależnienia się, przede wszystkim, od dostaw rosyjskiego gazu. O dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia mówi się od dekad. Jednak, jak by nie patrzył, od tego gazu jest w dużym stopniu uzależniona Europa, więc sprawa wydaje się raczej stracona na wstępie. Co więcej, ponieważ mamy gospodarkę kapitalistyczną, to Europa nie może zbojkotować rosyjskiego surowca, ponieważ, primo, sama produkuje za mało w stosunku do napędzanych sztucznie potrzeb, które są warunkiem koniecznym utrzymania zysków na odpowiednim poziomie. Secundo – gra rosyjskim gazem jest żyłą złota dla spekulantów giełdowych. Czego pokaz mieliśmy okazję obserwować pod koniec ub. roku.

Za realizacją uniezależnienia się od rosyjskiego gazu są przede wszystkim sami górnicy. Niezależnie od ich skutecznej indoktrynacji antyrosyjskiej, taka postawa jest logiczna z ich grupowym interesem zawodowym. Można to ostatecznie zrozumieć. Trudno natomiast nie zauważyć przy okazji, że górnicze utożsamianie się z antyrosyjską polityką nacjonalistycznej prawicy zderza się stale z niezrozumiałym dla górników brakiem konsekwencji rządzących.

Niezrozumiałym jest również to, że w ubiegłym roku krajowe przedsiębiorstwa energetyczne nie kupiły zakontraktowanej ilości węgla, przez co postawiły górnictwo w sytuacji bankruta skazanego na żebranie u kiesy państwowej na podtrzymanie kontynuacji produkcji. Co wywołuje w górnikach poczucie rozżalenia.

Dla nas bardziej skandaliczne jest to, że nie ma lewicy, która by wytłumaczyła górnikom prostą jak drut dialektykę rozumowania kapitału, którego zaleceń wykonawcą pozostaje polski rząd. Otóż, rządowi temu zależy na interesie górników jak na zeszłorocznym śniegu. Cała ekipa Kaczyńskiego to wielbiciele Żelaznej Lady Margaret Thatcher, która szybko i skutecznie dokonała ostatecznego rozwiązania problemu upierdliwych górników brytyjskich. Nic w tym osobistego – po prostu stary przemysł jest dla ambitnego byłego mocarstwa zbyt obciachowy, a – co ważniejsze – obciążenie gospodarki gałęziami tradycyjnego przemysłu hamuje możliwości ekspansji i przejmowania zewnętrznej wartości dodatkowej (nadzwyczajnej) na zasadzie przewagi technologicznej w modnych sferach wytwarzania i usług. Trendem nowoczesności jest pozyskiwanie surowców i materiałów niskoprzetworzonych, aby dodając tylko myśl techniczną (drogą), uzyskiwać wielokrotność swego wkładu. Czysty zysk!

Tymczasem, utrzymywanie tradycyjnego przemysłu generuje konieczność utrzymywania sporej liczby siły roboczej o określonych kwalifikacjach, co skutkuje stabilnymi zarobkami i redukcją możliwości szybkiej mobilizacji siły roboczej do sfer, które powstają i zanikają w zależności od bieżącego zapotrzebowania kapryśnego rynku zbytu, najchętniej na zewnątrz.

Polski rząd nacjonalistyczny jest więc rozrywany sprzecznymi pragnieniami. Z jednej strony, pragnie konserwatywnej stabilności i pewnego zamknięcia w sobie, z drugiej – targa nim wątpliwość, czy nie dojdzie w ten sposób do zbytniego oddalenia się Polski od peletonu państw, które korzystają z przewagi przynależności do Centrum gospodarki kapitalistycznej i mogą wykorzystywać wyżej wspomniane przewagi dla realizacji łatwego zysku wynikającego z usankcjonowanej prawnie grabieży motywowanej prawami autorskimi do pewnych technologii. Problem w tym, że Polska nie bardzo ma rezerwy kapitałowe, które mogłaby wykorzystać na budowę samodzielnej myśli technicznej. Jeżeli nawet polscy wynalazcy czy ulepszacze mają pomysły, to ich wdrożenie, jak za PRL, napotyka na zasadnicze przeszkody. W warunkach polskiej dezindustrializacji i braku obszarów podporządkowanych ekonomicznie, które mogłyby wykorzystać owe technologie i zwrócić koszty z nawiązką zysku, polska wynalazczość pracuje na struktury kapitałowe, które jeszcze mocniej wpychają nasz kraj w zacofanie. Niezależnie od tego, jak opłacany jest sam wynalazca. Nie pracuje on na Polskę.

Dlatego stawianie na górnictwo jest, z jednej strony, opcją niezbędną, jeśli Polska chce się uniezależnić (nie tylko i nie głównie od Rosji, ale przede wszystkim od „sojuszników”). Z drugiej strony, bez wsparcia zewnętrznego (USA) Polska z ambicjami piłsudczykowskimi jest co najmniej śmieszna. Odbudowa jakiegokolwiek znaczenia Polski w regionie wschodnioeuropejskim wymaga silnej gospodarki, którą właśnie, w wyniku transformacji, zniszczyła prawica do spółki z lewicą. Projekty Kaczyńskiego wymagają więc agresywnej polityki mającej na celu wyrwanie terenów na wschód od Bugu spod oddziaływania Unii Europejskiej i oddanie ich pod polskie przywództwo. Ekonomicznie jest to nierealne, pozostaje więc droga siły, droga militarna.

Stawianie na górnictwo i na polski przemysł jako na podstawę bytu ekonomicznego jest drogą do siermiężnej stabilności wzorem PRL. Ten model jest nie do powielenia w dobie rozchwianej i zdestabilizowanej Europy. Jeżeli blok radziecki dawał możliwość utrzymania takiej „siermiężnej” gospodarki, to dlatego, że chronił ją przed ekspansją kapitału zachodniego, którego motywem działania jest niszczenie tego, co nie pracuje na potrzeby danej grupy kapitału narodowego bądź ponadnarodowego. Najlepszym dowodem jest fakt, że żadnego innego celu nie wykazywała „współpraca” z kapitałem zachodnim jeszcze w schyłkowym okresie PRL, jak i szybki rozkład właśnie samodzielnej gospodarki w okresie transformacji.

Tak więc, rządzącej prawicy potrzebni są górnicy, ponieważ w intensywnej konkurencji wewnątrzkapitalistycznej nie sposób liczyć na bezkonfliktowe dopuszczenie słabszego partnera do źródeł zaopatrzenia i do możliwości korzystania z ich silniejszych gospodarek, na zasadzie wzajemnego uzupełniania się, jak to miało miejsce (z mniejszym lub większym poczuciem sprawiedliwości) w ramach RWPG. Konfliktując się z Unią Europejską, Polska potrzebuje oparcia na samodzielnej sile, skoro pretenduje do roli lidera. Ale oparcie się na węglu, a nie na drenażu z innych, zależnych gospodarek dla wspierania własnej, nie daje możliwości prowadzenia agresywnej, ekspansywnej gospodarki.

Rządowi więc nie jest potrzebne konfliktowanie się z górnikami, chociaż obiektywnie są dla niego złem koniecznym. Przeważa niechęć do borykania się z protestami grupy społecznej, która pozostaje sojusznikiem na podstawie fałszywego poczucia wspólnoty celów. Polskie imperialne plany na skalę regionu nie mogą opierać się na autorytecie Polski jako producenta surowców. Na tej bazie można budować niekonkurencyjne, współpracujące gospodarki narodowe o charakterze niekapitalistycznym. Lewica nie potrafi tego zrozumieć ani wykorzystać, aby uczynić realnym program socjalistyczny, który leży w interesie górników i reszty klasy robotniczej.

Prawica z jej wpływem na robotników rozgrywa lewicę, która sama się pogrąża skupiając na problematyce kulturowo-obyczajowej, podczas gdy rzeczywista walka klasowa toczy się zupełnie gdzie indziej. Lewica, która nie jest obyczajowo ograniczona programowo, z łatwością przyjmuje przywództwo populistycznej, nacjonalistycznej prawicy, ulegając temu samemu złudzeniu, co przywoływani tu górnicy.

To by tłumaczyło niekonsekwencję polityki rządu. Ale tylko z perspektywy górników jest to niekonsekwencja. Z perspektywy lewicowej, jest to gra o charakterze klasowym: neutralizowanie silnej grupy zawodowej, co pomaga w zachowaniu władzy, której celem jest klasowa polityka kapitału, który chce osiągnąć regionalną przewagę.

*

W tej sytuacji zachłannym, europejskim kapitalistom nasuwa się jedyne wyjście, a mianowicie podporządkowanie Rosji jako zaplecza surowcowego dla gospodarki europejskiej. To jest powód, dla którego złudzenia nomenklatury byłej KPZR oraz Komsomołu pozostały przez ostatnie 30 lat iluzją. Podobnie, jak w przypadku Ukrainy, trudno było poważnie traktować pomysł, aby włączyć Rosją (oraz Ukrainę) do systemu gospodarczego Europy na zasadzie względnie równego partnerstwa (tak równego, jak w przypadku państw nowoprzyjętych). Jednak Unia Europejska usiłowała podejść do problemu Rosji jako spójny organizm. Okazało się wszakże, iż ogólna destabilizacja na świecie po upadku „bloku wschodniego” i konieczność obrony przez USA swojej pozycji hegemona, utrwalonej przez lata Zimnej Wojny, to wszystko spowodowało, że jedność i spójność UE okazała się dość płytka. USA nie mogły dopuścić do zbytniego wzmocnienia się Europy, co byłoby faktem, gdyby Europa przygarnęła Rosję wraz z przyległościami. Gospodarka niemiecka byłaby w stanie to zorganizować, gdyby Niemcy mieli pełne poparcie Unii. Jednak już nowoprzyjęte państwa, w tym Polska i kraje bałtyckie, okazały się niespodziewaną dywersją na tyłach Unii. Dywersją w interesie utrzymania pozycji USA i niedopuszczenia do rozmycia amerykańskiej, tradycyjnej hegemonii w świecie Zachodu. USA rozegrały kartę rusofobii w tych krajach, co dało przewagę nacjonalistycznej prawicy.

Lewica europejska nie spodziewała się ruchu z tej strony, ponieważ lewica liberalna nie specjalnie była dla niej problemem. Sama taką była. Problemem stała się skrajna prawica, która wyciągnęła programy polityczne dawno już przebrzmiałe i nie mające większych szans na urzeczywistnienie. Niemniej, te programy (jak pomysł Kaczyńskiego, by reaktywować ideę budowania polskiej lokalnej hegemonii na gruzach koncepcji Piłsudskiego), spełniły swoją funkcję, stając się czynnikiem rozsadzającym jedność europejską.

Taka postawa nowych państw Unii, wspierana przez USA, spowodowała, że nie było już mowy o asymilacji Rosji czy łagodnym stowarzyszeniu na zasadzie podłączenia się do jej bogactw naturalnych i zasobów taniej siły roboczej, ewentualnego otwarcia na współpracę z Azją. Wizja wręcz oszałamiająca możliwościami. W nowopowstałej sytuacji pozostało grać samodzielnie, przeciw pozostałym krajom członkowskim przy zachowywaniu pozorów jedności. Te pozory zachowywała europejska biurokracja, podczas gdy kapitał działał już na własną rękę. Niemcy, wciąż forsujące wcześniejszą politykę łagodnego ujarzmienia Rosji (z pełną zgodą i ku zadowoleniu rosyjskich elit oraz oligarchów), napotkały opór ze strony „sojuszników”. Ponieważ Unia nie mogła już pozwolić sobie na wchłonięcie Rosji pod pozorem dowolnego typu stowarzyszenia, poszczególne kraje starały się przede wszystkim uniemożliwić pozostałym skonsumowanie korzyści z ewentualnej współpracy z Rosją samodzielnie. Stąd prawdziwą istotą sankcji ekonomicznych wobec Rosji jest powstrzymywanie innych od nawiązywania jakiejkolwiek współpracy z tym krajem. Żaden z krajów Unii nie jest bowiem w stanie zrealizować polityki unijnej (łagodnego wchłonięcia) w stosunku do Rosji samodzielnie. A skoro ja nie skorzystam, to sąsiad też!

W ten sposób utrzymuje się nie oparta na żadnych podstawach hegemonia USA w świecie zachodnim. Rozgrywki są coraz ostrzejsze, ponieważ nie ma nigdzie hamującego i łagodzącego wpływu interesu ekonomicznego wymagającego spokoju i pokoju. Obecnie etap jest inny – kapitał jest postawiony wobec konieczności ustanowienia na nowo układu sił. Żyjemy w trudnym okresie, kiedy to hegemonia USA chwieje się mocno, kontestowana przez chińskie aspiracje. To w Europie istnieje podział między zwolennikami starej hegemonii a siłami mającymi nadzieję na nowe rozdanie, gdzie siły USA i Chin zostaną zrównoważone i pozwolą Europie na własną drogę.

Tak więc, to w Europie przebiega linia konfrontacji. Stąd niebezpieczeństwo wojny w tym właśnie zakątku świata.

Na początku transformacji, lewica nie podejrzewała, że proces może się tak potoczyć. W swej przygniatającej większości, lewica naiwnie myślała, że Polska dołączy do Europy, gdzie wszystko jest jasne politycznie, a relacje między kapitałem a pracą są ustalone na modłę socjaldemokratyczną, która jest niewzruszona i trwała jak spiż. W ten sposób, bezboleśnie lewica osiągnie to wszystko, co wywalczyła sobie socjaldemokracja, a więcej ponad to jej nie było trzeba. Jednocześnie kupowała bez mrugnięcia okiem bajki o efektywności kapitalistycznego wolnego rynku nie stojącego w sprzeczności z interesami pracujących.

Koncepcja załamała się szybko na rzeczywistości, w której okazało się, że to nie my dorównujemy do europejskich standardów, ale europejskie standardy obniżają swoje loty. W związku z tym, nie było możliwości wykorzystać bogactwa UE w celu zneutralizowania uderzeń w świat pracy, jakie nieuchronnie wynikały z programu dostosowania. Unia nie była w stanie do końca sprostać kosztom asymilacji nowych państw członkowskich. Polska otrzymała ogromną pomoc finansową, która i tak nie była w stanie zneutralizować wszystkie niezaspokojone roszczenia. Najmocniej oberwali robotnicy. Likwidacja przemysłu w nowych krajach członkowskich była wymuszona koniecznością ograniczenia konkurencji dla potencjału ekonomicznego „starej” Unii. Z drugiej strony, do własnego obciążenia bazy przemysłowej nadbudową usługową doszła gospodarka nowych członków, która nie rozszerzała bazy, ale właśnie nadbudowę. Bazę mogłaby rozszerzyć Rosja z jej bogactwami. Proces powinien był się zacząć od innego miejsca, od stowarzyszenia Rosji. Wydawało się, że nie ma z tym większego problemu. Ani rosyjskie, ani europejskie elity nie widziały przeszkód. Oczywiście, po przeczołganiu Rosji jako symbolicznej ofiary dla przebłagania gniewu niebios za grzech „komunizmu”.

Sama lewica nie była gotowa do przyspieszenia grzechów odpuszczenia. W obliczu możliwej recydywy „postkomunizmu” przeciwstawiała jej nowolewicowe hasła i programy, które ta pierwsza kupowała bez większych zastrzeżeń, chcąc uchodzić za nowoczesną i w dobrym tonie. Ba, lewica „postkomunistyczna” okazała się bardziej liberalna niż lewica radykalna. To „postkomuniści” obrali kurs na neoliberalizm, który stał się preludium ułatwiającym dojście do władzy skrajnej, nacjonalistycznej prawicy w momencie, kiedy zawalił się program socjaldemokratyczny.

Scena polityczna, która wydawała się stabilizować jako wahadło między liberalną centrolewicą a liberalną centroprawicą, zarwała się. Z powodów jakie przedstawiliśmy wyżej – Unia nie dała rady wchłonąć Europy wschodniej po jej dezindustrializacji. Zmarginalizowane masy ludności albo wyemigrowały, albo poszukały innej opcji politycznej. Nie znalazły jej na lewicy radykalnej, która była zajęta forsowaniem radykalnej demokracji, zupełnie, jak gdyby nic się nie wydarzyło w Europie, na poziomie ekonomicznym i społecznym. Robiąc z kwestii mniejszości kryterium opcji politycznej, lewica radykalna straciła z oczu rzeczywistość. Tymczasem, z prawicy wyizolowała się samodzielna siła, skrajna prawica nacjonalistyczna, która była odpowiedzią na zaistniałą sytuację. Odpowiedzią skrajnie prawicową, ale przyjmującą rzeczywistość do wiadomości.

Już centrolewica liberalna widziała model gospodarczy w systemie amerykańskim, a nie w zachodnioeuropejskiej socjaldemokracji. Prawica liberalna pogłębiła ten kurs, zaś skrajna prawica stała się odpowiedzią na wymóg nowej rzeczywistości, aby znaleźć system odpowiadający ujawnianiu się rozerwania pozorów europejskiej jedności. Potęgującym się nastrojom szukania samodzielnych dróg wyjścia z sytuacji i okazji do wykorzystania sytuacji do zyskania kosztem pozostałych odpowiadały koncepcje skrajnie prawicowe, które przyjmowały ową sytuację jako coś naturalnego, jako przywróconą normalność. Trudną, ale prawdziwą.

Nic dziwnego, że elektorat partii wysuwających takie koncepcje składał się z przegranych projektu socjaldemokratycznego. Proletaryzacja w wypadku narastania kryzysu zaczyna się od grup znajdujących się na bezpośrednim styku z kapitałem realnej gospodarki. W tym wypadku – od robotników.

*

Górnicy od dekad usiłują zmusić rządy do racjonalnego i planowego zajęcia się restrukturyzacją polskiego sektora energetycznego, opartą na wiedzy, że nie tyle węgiel, co energetyka emituje gazy cieplarnianie. I że istnieje technologia ograniczająca tę emisję. Niemniej, plany to były za socjalizmu. Teraz wszystko najlepiej rozwiąże sam rynek, jeśli nie będzie się mu przeszkadzać.

A rynek domaga się opłacalności. Jeżeli celem jest czysta gospodarka, bezemisyjna, to rozwiązanie powinno orientować się na ten cel. Tymczasem, w kapitalistycznej ekonomice nie można dojść do rozwiązania na skróty, bez uwzględnienia czynnika ekonomicznej opłacalności. Gdyby celem był cel deklarowany, to należałoby  uwzględnić na jakim poziomie kształtuje się konieczność wykorzystywania surowców kopalnych oraz zastanowić się, jak dostosować do tego nasze codzienne zachowanie, uwzględnić dostępne technologie ograniczające emisję.

Jednak ta prosta droga jest niemożliwa, bo trzeba uwzględnić ewentualną utratę zysków przedsiębiorców sektora wydobywczego i energetycznego. Iluzję prostoty odpowiedzi podsuwają ekolodzy – zamknąć kopalnie. Dla przeciętnego obywatela trudno o bardziej przekonujący argument, jak ten, kiedy działanie wypływa bezpośrednio z dostrzeganego problemu. Jeżeli jakiś problem ma zasadnicze skutki dla planety, to oczywiste jest, że trzeba zlikwidować źródło problemu, a potem zaraz szukać sposobu, by zastąpić to źródło energii. Sprawa się komplikuje, bo proponowane zamienniki, jak np. energia z atomu, są również kontrowersyjne, a ich przewaga polega na tym, że likwidują bieżący problem, zaś wada – że generują nowy. Odrzucanie górniczego punktu widzenia i propozycji, aby rozpatrzyć czyste technologie, nie rozwiązuje jeszcze problemu, jakiemu przedsiębiorcy będzie się to opłacało. Przy okazji, jak ma się dany przedsiębiorca przebić, skoro taka technologia wyeliminuje innych kapitalistów, którym jeszcze się nie zwróciły dawniejsze inwestycje. Czyli, aby wdrożyć jakiś projekt, musi on pokazać swoją efektywność w generowaniu przyszłych zysków. Aby zapoczątkować pomysł, trzeba mieć duży kapitał początkowy, aby dotrwać do chwili, gdy zacznie on generować zyski, a wówczas rzuci się do działania masa inwestorska, która we współczesnym kapitalizmie jest rzeczywistym źródłem generowania zysku. Nie tyle ma się opłacać w przyszłości oszczędność na likwidowaniu skutków zanieczyszczeń, ale mają być generowane natychmiastowe zyski w postaci skoszenia przez grube ryby oszczędności drobnych inwestorów.

Dlatego proste odpowiedzi na pozornie łatwe pytania są z gruntu nieadekwatne we współczesnym świecie. W kapitalizmie, jak w realsocjalizmie, trzeba uwzględniać czynniki systemowe. A więc, w tym przypadku, zadbać o to, aby cały proceder generował zyski dla kapitału. Rząd jest tylko komitetem zarządzającym interesami kapitału, a nie źródłem inwestycji w najlepsze choćby pomysły.

Lewica albo gra w grę, której reguły narzucił kapitał, albo ulega zdroworozsądkowej pokusie kierowania się prostymi wnioskami i rozwiązaniami. W ten sposób jest nieprzydatna w walce klasowej.

Górnictwo powinno upaść tak samo, jak reszta gospodarki zrobiła to wcześniej – pozostawione samo sobie, upadłe mocą sił natury (tj. rynku), gdyż tylko w ten sposób może coś na tym zaoranym polu wyrosnąć spontanicznie, czyli najkorzystniej. Jakieś usługi, turystyka czy coś w tym rodzaju. Jeżeli nie będzie to w stanie wyżywić społeczności lokalnej, to zmniejszy się ona odpowiednio do możliwości regionu. Nie, nie chodzi nam o to, że ludność zwyczajnie wymrze z głodu i chłodu, ale również o to, że wyemigruje w poszukiwaniu obszarów przeżywających burzliwy rozwój. Że co, że nie wszędzie lubią imigrantów? Nie wszystkich można zadowolić.

Zgodnie z rynkiem, obszar rozwijający się będzie się rozwijał jeszcze dynamiczniej, bo spadnie cena siły roboczej dzięki presji osób napływowych. Że to destabilizuje życie miejscowej ludności? A kto się przejmuje dostępem ludności lokalnej do życia w spokojnej stabilizacji? To było za socjalizmu.

Zrozummy, stabilizacja jest zaprzeczeniem dynamiki właściwej gospodarce kapitalistycznej. Więc chyba oczywiste jest, kto tu musi ustąpić? Nie ma miejsca dla kompromisu.

Problem w tym, że wedle oceny zwolenników ortodoksji wolnorynkowej, Unia jest stowarzyszeniem państw z gruntu socjalistycznych.

Polityka gospodarcza i społeczna Unii Europejskiej cierpią więc na niejaki brak konsekwencji. Gdyby nie polityka społeczna (socjalistyczna!), to problemy z zamieraniem pewnych gałęzi gospodarki byłyby rozwiązywane łatwo i szybko. Jeszcze pamiętamy, jak prof. Janusz Beksiak w tymże duchu zalecał, aby skrócić męki agonii polskiej gospodarki odziedziczonej po PRL i pozwolić na  balcerowiczowską „terapię szokową”. W sumie, społeczeństwo przystało i było nawet zadowolone, bo mogło uwolnić swoją inicjatywność i ducha przedsiębiorczości. Po 30 latach włączamy światło i liczymy trupy.

W opinii Balcerowicza, jeżeli nie wszystko jest idealnie, to dlatego, że polityka społeczna była niekonsekwentnie prorynkowa. Sukces polskiej gospodarki nieco chybił ideału, ponieważ politycy musieli się liczyć z wyborcami, którzy znaleźli się w gronie przegranych transformacji. To znaczy, nie musieliby się liczyć, gdyby nie fakt, że okazało się ich wielu, zbyt wielu na to, aby uznać to za przykry, ale zasadniczo nieistotny koszt transformacji. Liczy się proporcja negatywnych ocen do pozytywnych. I tu jest pies pogrzebany.

W PRL oceny negatywne systemu biurokratycznego trudno było zlekceważyć ze względu na to, że międzynarodowa opinia publiczna nie pozwalała na to. Systemowi nie dano luksusu oceny wedle własnych kryteriów. Tymczasem, w kapitalizmie sytuacja uległa odwróceniu: ocena niezadowolonych nie liczy się. Niezadowoleni są automatycznie zaliczani do kategorii nieudaczników nieprzystosowanych do mechanizmów wolnego rynku. A więc problem jest w nich, a nie w systemie. Odwrotnie niż w socjalizmie realnym, gdzie to system musiał uzasadniać swoją adekwatność do aspiracji różnych grup ludności, a nie owe grupy ludności – swą własną adekwatność do niekwestionowanych mechanizmów gospodarczych kapitalizmu. Na straży takiej właśnie opacznej logiki stoi ta sama międzynarodowa opinia publiczna.

W ten sposób okazało się, że najlepiej realizowano właściwą politykę gospodarczą tam, gdzie opór ewentualnych niezadowolonych był od początku neutralizowany rządami autorytarnymi. Rosja pod rządami demokraty-inaczej, Borysa Jelcyna, nie wzbudzała oburzenia i nie prowokowała starych systemów demokratycznych do nakładania sankcji na układ władzy promujący metody puczystowskie, mordy godne Pinocheta czy jawne tworzenie opartego na korupcji oligarchatu. Nie wzbudziła również wiele więcej poza pogardą i przekonaniem, że Rosja jest i musi pozostać bezsilna wobec dowolnych posunięć elit panujących, których wzajemna konkurencja pozostaje wyłącznym powodem, dla którego spadkobierczyni ZSRR nie została jeszcze rozdrapana na kawałki, nie pozostawiając rosyjskiemu drobnomieszczaństwu złudzeń, którymi ono karmi się zbiegiem okoliczności bezterminowo.

Wydaje się, że szczęśliwa epoka między rozpadem „komunizmu” a koniecznością przerzucenia kosztów kryzysu strukturalnego kapitalizmu na świat pracy dobiegła końca. Nie ma lepszego sposobu, aby zrobić to zamazując ślady i pozbawiając społeczeństwo zdolności racjonalnej analizy, jak poprzez wojenną histerię, która kończy się zwykle spełnieniem niespokojnych oczekiwań. W pewnym sensie przedłużający się strach przed zagrożeniem znajduje swe rozładowanie w jego urzeczywistnieniu się. Przynosząc ludziom wręcz ulgę po okresie totalnego wyprania mózgu.

Wracając do logiki transformacji. Władze nie pozostawiają ludzi samych sobie. Odgórną polityką znoszone są biurokratyczne przeszkody w zakładaniu prywatnych biznesów. Ludzie mogą swobodnie oferować swe usługi czy towary na lokalnym rynku. I chociaż ta swoboda trwała dość krótko, wystarczyło, aby faktycznie, z tej perspektywy patrząc, wielu ludzi utożsamiło się z polityką prawicy. Kiedy swoboda załamała się, w ramach ponownego organizowania gospodarki wobec rzeczywistego otoczenia, a nie jego wyidealizowanego wyobrażenia, pojawiły się normalne próby wzięcia niestabilnej sytuacji za mordę. Doświadczenie historyczne pokazało wszak dobitnie, że skuteczność wymaga autorytaryzmu. Im mniej szans na skuteczność odbudowy i restrukturyzacji, tym więcej autorytaryzmu potrzeba. To wszystko działało na korzyść prawicy. Jeżeli lewica przychodziła do władzy, to tylko po to, aby przejmować nie tylko program, ale i metody prawicowe.

Część lewicy uwierzyła w rzetelność prawicowego populizmu, a nawet w jego racjonalność. Dekonstrukcja lewicy wciąż więc postępowała. Elektorat prawicowego populizmu to są grupy społeczne, które nie pretendują do wielkiego biznesu (chociaż, oczywiście, jest to pojęcie względne).

We współczesnej gospodarce mamy więc do czynienia z pewnymi charakterystycznymi paradoksami. Początek transformacji wydawał się idealną porą na głoszenie prawicowych i wolnorynkowych banialuków (a raczej półprawd), ponieważ świat był dość uporządkowany w wyniku usilnych wysiłków systemu realnego socjalizmu. W tym uporządkowanym świecie istniała pewna hierarchia zależności ekonomicznych. Industrializacja państw wcześniej peryferyjnych spowodowała, że można było rozwijać te sfery gospodarki, które wcześniej kapitalizm zniszczył w ramach akumulacji pierwotnej, a obecnie, w warunkach monopolizacji rynku i globalizacji, stworzył warunki dla przejścia na tory bardziej ustabilizowane, dzięki wykorzystaniu potencjału sił wytwórczych dla organizacji życia społecznego poza stricte gospodarką.

Koncentracja decyzyjności biurokratycznej w państwach burżuazyjnych oznaczała epokę wzięcia interesów globalnego kapitału w ręce komitetu zarządzającego owymi interesami. W ten sposób realizowano poniekąd trafną politykę socjalistycznego zarządzania wielkim przemysłem, który jako baza dla życia społeczeństwa musi podlegać socjalistycznej w treści formie zarządzania. Można powiedzieć, że to nie uległo zmianie. Ogólne warunki działania gospodarki stwarza więc przemysł. Reszta, czyli drobne rzemiosło, drobna produkcja i usługi, dostosowuje się do tych warunków.

W rozumowaniu liberałów była więc racjonalność opierająca się, o paradoksie, na przekonaniu, że socjalistyczne rozwiązanie problemu wielkiego przemysłu jest zdobyczą raz na zawsze i nie podlegającą kwestii. Pomysł był prosty. Wielki przemysł zachodni jest w stanie zaspokoić popyt globalny, więc likwidacja przemysłu krajowego jest wyrazem globalnej racjonalizacji. Państwom poradzieckim pozostaje przyłączyć się do koryta, czyli do organizacji wymiany lokalnej usługodawczości opierającej się na bazie przemysłu światowego.

Problem w tym, że prawica nie zaakceptowała socjalizmu na poziomie globalnej gospodarki, który był warunkiem koniecznym możliwości prowadzenia gospodarki wolnorynkowej na poziomie lokalnym. Okazało się, że odrzucenie żandarma socjalistycznych warunków globalnych skutkowało rozbiciem gospodarek narodowych na organizmy, które powinny tworzyć własną bazę gospodarczą. Bo przecież odrzucamy socjalizm.

Dlatego prawica strzeliła sobie w stopę. Tyle, że to była też i nasza, społeczeństwa, stopa.

Kapitalizm polega na rywalizacji i konkurencji. Globalne zwycięstwo nad socjalizmem zakwestionowało strukturę, która ukształtowała się żywiołowo, w ramach rywalizacji międzysystemowej. Stworzyło to warunki dla wyzerowania dotychczasowych osiągnięć i rozpoczęcia konkurencji na nowo, ale – oczywiście – w warunkach pierwotnej nierówności wyjściowej. Dlatego zniszczenie gospodarki narodowej jest obecnie uważane za gruby błąd. W swoim czasie było poniekąd racjonalnym postulatem opierającym się na nieuzasadnionym przekonaniu o trwałości struktur zbudowanych przez dekady socjalizmu światowego. W warunkach stabilności podstaw gospodarki (wielkiego przemysłu) były powody do optymizmu. Ale neoliberałowie okazali się naiwni lub pazerni, jak kto woli.

Unia Europejska usiłuje kontynuować politykę („socjalistyczną”) koordynowania bazy ekonomicznej dla wolnorynkowego rozwijania sfery lokalnych usług. Nie do końca zdając sobie pewnie sprawę z tego. Po prostu, jak robot, nadal robi to, do czego jest wdrażana od ponad pół wieku. Jednocześnie rządy krajowe usiłują jak najlepiej przystosować się do nieuchronnego rozpadu tej struktury, która padnie pod naporem rozsadzających ją wewnętrznych sprzeczności. Wcześniej jednak na rękę będzie im uczynienie kroku, który zamaże tę nieuchronność. Wojna byłaby takim wydarzeniem, które znosi logiczną sekwencję wynikania w procesie zapoczątkowanym rozpadem realnego socjalizmu.

*

Ta sytuacja odbija się na bezradności dyskursu dotyczącego kwestii energetyki, od czego rozpoczęliśmy nasze rozważania. Ekspert od energetyki przyznaje z rozbrajającą szczerością, że nie ma problemu z dostępem (i to tanim dostępem) do surowców, gorzej jest z gospodarstwami domowymi, które mimo to nie będą się mogły cieszyć tańszym gazem. Przy okazji zainteresowanych odsyłamy do znanej wypowiedzi prof. dr hab. inż Władysława Mielczarskiego: „Próba „ochrony” odbiorców poprzez taryfy lub tarcze osłonowe będzie przynosić odwrotny niż zamierzano skutek. Zmniejszenie kosztu energii dla odbiorców indywidulanych następuje poprzez przeniesienie tego kosztu na gospodarkę, co spowoduje wzrost cen wszystkich towarów i usług. W rezultacie to co odbiorcy indywidualni zaoszczędzą na rachunkach za energię elektryczną, wydadzą z nawiązką kupując najbardziej podstawowe towary, a szybko rosnąca inflacja będzie dezorganizować gospodarkę”

Mielczarski: Jakie są prawdziwe przyczyny wzrostu cen energii elektrycznej?

Biurokracja ma w tym wypadku jedno dostępne rozwiązanie: trzeba narzucić gospodarstwom domowym oszczędność zużycia energii. Rzecz jasna, ludzie nie mają żadnego bodźca, aby dostosowywać swoje zachowanie do cen surowca w sposób preferowany przez rządy. Na własną, spontaniczną rękę, robili to szukając sposobów ogrzewania domów za pomocą brudnych rozwiązań. Dlatego biurokracja unijna ma pełne pole do popisu – aktywizuje się w wydawaniu poleceń, iż rządy mają skłaniać ludzi do wyboru czystych i ekologicznych rozwiązań. Oznacza to, że muszą dopłacać do interesu, aby motywować ludzi do „słusznych” wyborów w sytuacji, kiedy mają oni wybór rozwiązań ekologicznie złych.

Problem jest taki, że gospodarki narodowe, które są niesamodzielne (bo ufały, że podłączą się pod globalną strukturę ekonomiczną, w której znajdą się po stronie bogatych krajów z przewagą sektora usług), nie panują nad zewnętrznymi uwarunkowaniami. A w tych uwarunkowaniach akurat wielki przemysł, gospodarka obejmująca podstawowe warunki dla dalszej, konsumpcyjnej produkcji, staje się owym nieprzewidującym gospodarkom narodowym niedostępna.

W Polsce mamy taką sytuację, że konfliktując się z Unią stajemy się totalnie zależni albo od dalekich partnerów w rodzaju USA, albo całkowicie musimy polegać na własnych źródłach energii – na węglu – co akurat staje się dodatkowym źródłem konfliktu izolującego Polskę w bardzo możliwym starciu o nowe rozdanie, o nowy światowy ład.

Sytuacja nie ma dobrego wyjścia. Poza socjalizmem. Ale prawdziwym socjalizmem, a nie sztywną, biurokratyczną machiną, która tylko powiela schematy wyuczone w okresie rywalizacji dwóch systemów i nie działające w sytuacji z gruntu nowej, wymagającej twórczego, niebiurokratycznego podejścia.

Władze dążące do konfliktu, w którym chcą ugrać własną grę, jak Polska, do starcia zbrojnego, muszą przykręcać śrubę społeczeństwu. Dlatego kończy się legenda prawicowego populizmu. Ale, podobnie jak to było w III Rzeszy, rozwiązaniem jest wojna, zaś elektorat, nie mając innej perspektywy, musi popierać taką zgubną politykę. Aż do momentu, kiedy pojawi się inna perspektywa w wyniku nowego rozdania. To rozdanie jest nieuniknione. Problem polega na tym, że lewica, która mogłaby to nowe rozdanie zagospodarować, nie chce uczyć się na historycznym doświadczeniu.

Wniosek jest prosty – należy skupić się na rozwiązaniu podstawowego węzła problemów ekonomicznych, czyli na podstawowych sektorach gospodarki, które należy oprzeć na zasadach socjalistycznego planowania (z wykluczeniem partykularnego interesu biurokracji, czemu służy dyktatura proletariatu, czyli robotników zatrudnionych w owych podstawowych gałęziach). Z tej organizacji wynika cała pozostała struktura gospodarki, która może być równie rynkowa i wolna, jak tylko się to podoba. Jest to analogia do mechanizmu, w którym podział wtórny wynika z podziału pierwotnego. Nie ma większego problemu z realizacją powyższych, praktycznych wytycznych wynikających z teorii Karola Marksa.

*

Nie chodzi nawet o to, że mamy dziś problem z surowcami energetycznymi. O ile w gospodarce socjalistycznej jasne jest, że społeczeństwo jest punktem odniesienia, o tyle w kapitalizmie punktem odniesienia jest mechanizm rynkowy, zaś społeczeństwo to ci, którzy potrafią się do tego mechanizmu dostosować. Jak nie, to stają się marginesem skazanym na filantropię (lub jej brak).

Z wypowiedzi ekspertów wynika jasno, że między sytuacją na rynku surowców a polityką społeczną nie ma żadnego związku. Sytuacja wojny zawiesza rolę biurokracji i w ten sposób kończy się problem z tymi, którzy sobie nie poradzą. Przestają oni być brani pod uwagę, ponieważ stają się marginesem, lumpenproletariatem itd. Warto zdawać sobie sprawę, że tym razem sprawa nie skończy się na zmarginalizowaniu grupy zawodowej górników wraz z jakimiś 300 tysiącami osób powiązanych pośrednio lub bezpośrednio z górnictwem, tym razem perspektywa proletaryzacji (bądź lumpenizacji) dotyczy warstw pośrednich w równej mierze.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
27 stycznia 2022 r.