Opublikowano 30 stycznia 2018, autor: BB
Autor „Dekady przełomu” (Michał Siermiński „Dekada przełomu. Polska lewica opozycyjna 1968-1980. Od demokracji robotniczej do narodowego paternalizmu”, Warszawa 2016) nie poświęca wiele miejsca rozliczeniu „rewizjonistów” ze swą stalinowską przeszłością. Bo i sami „rewizjoniści” nie zajmują się zbytnio ową kwestią. Można by rzec, że we własnych oczach późniejsze zasługi zwalniają ich z obowiązku usprawiedliwiania się. Oczywiście, poczucie winy mają, w każdym razie Jacek Kuroń takowe przejawiał, chociaż, co podkreśla Michał Siermiński, nie w stosunku do robotników. Tutaj J. Kuroń stanowczo odżegnuje się od poczucia winy jako człowiek, który swoje odsiedział, poświęcił pracę zawodową działalności polityczno-społecznej, wreszcie – jako przedstawiciel grupy społecznej nie należącej jakoby do uprzywilejowanej w „komunizmie” klasy. Leszek Kołakowski zachował natomiast konsekwentne milczenie na temat swojego, ewentualnego poczucia winy. Trzeci bohater, Adam Michnik, jako najmłodszy, w ogóle chyba nie ma powodów do poczucia winy – jego droga od początku była najkonsekwentniejsza.
Można więc powiedzieć, że raz dokonane wyzwolenie z okowów ideologii stalinowskiej, szermującej uwodzicielskim frazesem o dobru ludzkości, znieczuliła „rewizjonistów” na całe życie. Świadomość klasową zastąpiła im dawna, dobra filantropia, która sumienie uspokaja i do zbrodni nie prowadzi.
M. Siermiński wydaje się jednak oczekiwać od swoich bohaterów pewnego poczucia, że coś jest nie w porządku. Ale jego oczekiwania pozostają niespełnione. Wydaje się, że szuka on wyjaśnienia tego stanu rzeczy w elitaryzmie poglądów swoich bohaterów. Przejęli oni etos XIX- wiecznej inteligencji, świadomej swojej roli i misji. Lud, któremu dostarczała oświaty i kierownictwa w sprawach narodowych, był przez elitę traktowany protekcjonalnie. I do tego wzorca, jak zauważa Siermiński, nawiązuje opozycja demokratyczna.
Interesujące jest, w tym kontekście krytyki wobec „opozycji demokratycznej’, zauważenie, że redakcja LMD, w osobie Przemysława Wielgosza, wpisuje się w ten antyelitarny etos wyznawany przez M. Siermińskiego, swoim planowanym cyklem o ludowych rewolucjach. Idąc tą drogą, krytyka „opozycji demokratycznej” czy „rewizjonistów” nie oznacza przywrócenia marksistowskich kryteriów owej oceny i interpretacji losów historycznych tej formacji ideowej, ale nawiązanie bezpośrednie do przedmarksowskich i antymarksowskich tradycji anarchizmu. Warto też zauważyć przy okazji, że w sposób mniej wyrazisty, ale dostrzegalny, tym samym tropem podąża analiza przedstawiona przez Zbigniewa M. Kowalewskiego, który jednak usiłuje zachować pozory pozostawania przy marksistowskiej metodologii. Ma to zapewne związek z faktem, że mimo kilku dekad usilnego rugowania marksizmu pod pretekstem odrzucania totalitarnego stalinizmu („komunizmu”), w młodym pokoleniu jakąś atrakcyjność marksizm nie tyle zachował, co odzyskał w sytuacji bezradności innych form lewicowości wobec ofensywy kapitalizmu.
Zasadniczo, jak usprawiedliwia „rewizjonistów”, Maria Hirszowicz, powołując się na Jacka Trznadla, sprawa wygląda tak, że – w odróżnieniu od faszyzmu – „komunizm odwoływał się do przemocy jako środka realizacji najbardziej szczytnych wartości zachodniej cywilizacji”. Według M. Hirszowicz, zagrożenie komunistyczne jest większe niż w przypadku nazizmu, gdyż komunizm dysponuje propagandowymi środkami wyrazu o wiele skuteczniejszymi niż faszyzm: „… liczą się także słowa, gdyż głoszenie pięknych zasad, służących jako zasłony dymne dla zbrodniczych praktyk, stanowi trwały element zagrażający naszej cywilizacji. Wystarczyło w istocie kilku lat rządów Hitlera, by zmobilizować opór demokratycznego świata, podczas gdy stalinizm cieszył się do końca poparciem znacznych odłamów opinii publicznej”. Jeśli dodamy do tego to, iż stalinizm wciąż cieszy się poparciem sporej liczby Rosjan, przestaje być tajemnicą to, dlaczego stosunek „postępowej części ludzkości”, czyli elit Zachodu, do Rosjan jako zwykłych ludzi, jest nacechowany kompletnym brakiem empatii. Co blokuje lewicę w stereotypie konfliktów o nieprzezwyciężonym tle nacjonalistycznym – nieprzezwyciężonym w odniesieniu do tzw. opozycji demokratycznej, a więc i nieprzezwyciężonym w ogóle. Dodawane uzasadnienia są mnożone bez poprawy ich wiarygodności, która opiera się wyłącznie na uczynieniu ze stalinizmu nie degeneracji leninizmu i państwa robotniczego, jak to jeszcze widział Trocki, ale opozycji w sensie pozaklasowym, w sensie przedrewolucyjnym. Zwalczanie stalinizmu usprawiedliwia jednoznaczne odrzucenie eksperymentu radzieckiego, cofając problem do okresu nawet sprzed rewolucji burżuazyjnej. W ten sposób nie ma żadnego uzasadnienia dla „krótkiego XX stulecia”, a posttrockiści bratają się z antykomunistami uzasadniając to, że nie ma mowy o żadnym zaparciu się socjalizmu czy komunizmu, skoro stalinizm to fenomen z gatunku nacjonalizmów przedburżuazyjnych.
Wydaje się jednak, że ten kierunek dalekosiężnego w przyszłość usprawiedliwienia nie ma odniesienia do polskich adeptów, przynajmniej tych z kręgów inteligencji i jako tako wykształconych. Dla niezbyt elitarnych kręgów zapewne „wartości zachodniej cywilizacji” nie były szczególnie wiele mówiące. Nasze, rodzime elity natomiast raczej nie pielęgnowały złudzeń co do tego, jak stalinizm nawiązywał do owych wartości. Było to, co najwyżej, usprawiedliwienie przeznaczone dla Zachodu, gdzie jeszcze jako tako marksizm był traktowany jako wartościowa teoria. Na rodzimym gruncie funkcjonowała stalinowska Wulgata.
Maria Hirszowicz, zgadzając się z Jackiem Sławińskim, pisze: „Radziłabym zachować rezerwę, gdy ktoś oświadcza, że marksizm-leninizm uwiódł go kiedyś nowymi perspektywami intelektualnymi, wyrafinowaną metodą objaśniania świata społecznego, szansą wzbogacenia warsztatu badawczego itp. Jajogłowym naprawdę imponował w zestalinizowanym marksizmie jego prymitywizm, a nie jakiekolwiek wyrafinowanie. Wyczuwali oni, że właśnie ten prymitywizm gwarantuje satysfakcję nieograniczonego panowania nad zjawiskami podległymi badaniu”. Aczkolwiek wyłącza z tego opisu ludzi, którzy „często wbrew własnym intencjom wychodzili poza ‚zestalinizowany marksizm’ oraz wyznaczony przezeń krąg pytań i problemów, podłoże tendencji określanej później jako rewizjonizm”. Oczywiście, osobistą zasługą tych ludzi było znalezienie drogi poza marksizm. I tak, np. „poglądy Leszka Kołakowskiego formowały się nie w wyniku frustracji związanej ze stalinowską stabilizacją, ale w rezultacie pogłębionych studiów i lektur w toku jego aspirantury” (s. 14)
Czego poszukiwał młody Kołakowski, co było iskrą, która obudziła jego głęboką awersję do marksizmu i poszukiwanie w myśli chrześcijańskiej, której to religii nie był wyznawcą? Czy nie poszukiwał odpowiedzi na pytanie, dlaczego był znieczulony na zwykłą ludzką przyzwoitość? Czyż nie dostarczała mu satysfakcjonującej odpowiedzi prawda o tym, że łaska wiary nie każdemu jest dana?
Czyż nie jest ilustracją oceny Sławińskiego poniższe wspomnienie ks. bp. prof. B. Dembowskiego? „Warto tu przytoczyć wspomnienie ks. bp. prof. B. Dembowskiego, asystenta i uczestnika seminarium prof. Władysława Tatarkiewicza w latach 1948-949, który pisze: ‘Uczestnikami seminarium Tatarkiewicza byli różni ciekawi ludzie (…) Byli też uczestnicy seminarium, którzy przedstawili się raz bardzo mocno: my, studenci Uniwersytetu Warszawskiego, członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pamiętam pięciu z nich: Bronisław Baczko, Henryk Holland, Leszek Kołakowski, Henryk Jarosz i Arnold Słucki (…) Jakiś czas później w czasie posiedzenia seminaryjnego wstał Henryk Holland i powiedział profesorowi Tatarkiewiczowi, że studenci Uniwersytetu Warszawskiego, członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, chcą odczytać list otwarty. Profesor powiedział, że teksty do czytania na seminarium sam wybiera, prosi więc o ten i na następnym posiedzeniu poda decyzję. Usłyszeliśmy wtedy w odpowiedzi: ‘To jest dla nas dowód, że profesor Tatarkiewicz nie dopuszcza do głosu studentów marksistów’. ‘Jeśli panowie tak sprawę stawiają, to proszę przeczytać’ – powiedział profesor. Zapadła bardzo przykra cisza i Leszek Kołakowski ten list odczytał.”
W efekcie prof. Tatarkiewicz przeszedł na przedwczesną emeryturę w październiku 1950 r.
Nie był to odosobniony przypadek.” (ks. Prof. dr hab. Andrzej Maryniarczyk, „Mity i fakty o prof. Leszku Kołakowskim”).
Tego typu praktyki nie miały nic wspólnego z walką o emancypację klasy robotniczej, a były wyłącznie wyrazem niepohamowanych ambicji młodych karierowiczów. Jeżeli młodego, ale wrażliwego intelektualistę in spe coś uwiodło, to na pewno nie wyrafinowanie argumentacji, a poczucie, że obiektywną krzywdą klasy robotniczej można uzasadnić subiektywne poczucie krzywdy inteligenta blokowanego w karierze przez reprezentantów starej, reakcyjnej profesury. Czy jest to zgodne ze stalinowską wersją „robociarskiego” marksizmu? Nie mówimy już o interpretacji marksizmu jako minimalnego kroku, zapewniającego klasie robotniczej gwarancję jej interesu klasowego, a nie intelektualistycznego wyobrażenia o marksizmie jako nowym systemie naukowego postrzegania świata, jego wartości, czyli – co mu się zarzuca – nowej religii.
Warto zauważyć, że chociaż, w następstwie „rewizjonizmu”, zmieniła się wyznawana filozofia czy ideologia, to nie zmienił się sposób traktowania ludzi. Tym razem arogancja miała dotykać tych, którzy od marksizmu nie widzieli powodu odchodzić, ponieważ już wcześniej nie akceptowali łgarstwa, że do stalinizmu się on sprowadza. Emancypacji klasy robotniczej nie upatrywali w upodleniu starych profesorów czy ludzi inaczej myślących. Można by rzec, że przodujący intelektualiści zamienili jeden prymitywny sposób myślenia na drugi. Tak jak stalinizm nadawał głupocie niepojętą legitymację absurdu, tak obecnie myśl chrześcijańska dawała ukojenie w odciążeniu od osobistej odpowiedzialności za własne decyzje i postępki. Brutalność w imię szczęścia proletariatu została zastąpiona bezmyślnością dopuszczalnej wiary w to, co absurdalne.
Podobnie jak L. Kołakowski, Adam Michnik przejmuje wartości cywilizacji opartej na chrześcijaństwie jako gwarant ładu społecznego. Trudno oprzeć się refleksji, że tego typu zachowania odzwierciedlają osobowość bardzo autorytatywną, skłonną do szybkiego przyjmowania jakiegokolwiek pozoru całościowego systemu, który nie znosi pytań i wątpliwości.
Według M. Hirszowicz, w przeciwieństwie do przedwojennych adherentów komunizmu, zilustrowanych przykładem Adama Schaffa, którego przyciągała wrażliwość na krzywdę społeczną, po wojnie „mieliśmy do czynienia z procesami odwrotnymi; to właśnie zetknięcie się z teorią w toku studiów stanowiło dla wielu podstawę wstępowania do partii albo przynajmniej sympatyzowania z ruchem, który miał się na tej teorii opierać. Ci, którzy ową teorię traktowali poważnie i zgłębiali jej tajniki, stawali prędzej czy później przed zasadniczym dylematem, jakim był rozziew między Marksem racjonalistą i żmudnym badaczem faktów a powołującą się na niego ideologią opartą na wielkim kłamstwie. Pytanie – komu służy partyjny dogmatyzm, jakie grupy za tym stoją, czyje interesy uosabia państwo, będące zgodnie z Marksowską definicją aparatem ucisku i przymusu – narzucały się niejako same przez się. Nie jest przypadkiem, że Leszka Kołakowskiego fascynowały prace młodego Marksa, że wielu młodych adeptów myśli marksistowskiej bardziej intrygowała teoria alienacji niż dywagacje Lenina na temat rewolucji październikowej czy wywody Stalina na temat kwestii chłopskiej, i że ferment ideologiczny oraz późniejsze herezje znalazły swe oparcie w młodych intelektualistach wywodzących się ze środowisk partyjnych” (s. 10).
Postawienie problemu w optyce narzuconej przez stalinizm, czyli jako walki między światami, z których jeden miał uosabiać wszelkie dobro i postęp, przenikać każdy fragment rzeczywistości, znajduje wyraz we wspomnianej wyżej fascynacji „młodym Marksem”. Przezwyciężony został przez Marksa światopogląd, w którym ideał był tylko ideałem i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, że ideałem nierealnym na tym padole płaczu. Niemniej był to świat do pewnego stopnia rzeczywisty dla części społeczeństwa, a ideał obezwładniał ewentualnych skrzywdzonych. Dlatego też Marks nie mógł pozostać przy swoim młodzieńczym heglizmie. Nie miał jednak ambicji skonstruowania konkurencyjnego dla Hegla modelu ujmującego całość rzeczywistości. Jego wizja rewolucji była konkurencyjna wobec systemu kapitalistycznego, a nie wobec systemu pojmowania świata poprzez dialektykę. Podobnie ujmował zadanie proletariatu Lenin. Odmiennie ujmował zadanie swoje i swojego reżymu Stalin. Dla tego ostatniego płaszczyzną odniesienia była Rosja imperialna, ponieważ znalazł się w obiektywnej sytuacji konkurencji systemów, a nie starczyło mu inteligencji politycznej Lenina, aby dostrzegać rzeczywistość poza zasłoną ideologiczną, narzuconą przez system konkurencyjny. Co innego stanowiło wizję całości dla Stalina, a co innego dla Lenina. Przyjęcie opcji imperialnej, obejmującej totalność i wszerz i w głąb, oznaczało, że system stał się bardzo podatny na krytykę symboliczną. Przez swoją pretensję do uniwersalizmu.
Przed 1948 rokiem, biorąc pod uwagę dokumenty działaczy PPR, a także i pozostałych partii i ugrupowań, wydawało się, że istnieje świadomość, że nie należy iść drogą takiego totalizmu. Wydawało się, że nawet reżym stalinowski zdał sobie z tego sprawę i że nie zamierza wpaść w pułapkę. Wstrzemięźliwość Stalina wobec poszerzenia sfery bezpośredniego panowania mogła o tym świadczyć. Nieumiejętność podejmowania trudnych decyzji w sposób właściwy była u Stalina regułą. Była to nieumiejętność odczytywania prawdziwych intencji, orientowania się w międzynarodowej dyplomacji. Stąd nieumiejętność niepoddawania się presji bezpośrednich zagrożeń, oceny ich wagi.
Do tego dochodził biurokratyczny mechanizm działania za pomocą intryg, który nie dopuszczał demokratycznych procedur nawet wtedy, kiedy nie groziły one niczym ze strony społeczeństwa. Brak demokracji był warunkiem sine qua non funkcjonalności biurokracji, a nie społeczeństwa. Okres intensyfikacji stalinizmu w Polsce był krótki, ale pozostawił trwały ślad właśnie dlatego, że – jak zauważa M. Siermiński – cała opozycja zrodzona w ramach systemu była przesiąknięta traumą, ale i sposobem interpretacji marksizmu, tego czasu. Prof. Hass nazywał ją, nie bez słuszności, opozycją biurokratyczną.
Zajęcie się koncepcją alienacji u Marksa może być sposobem na usprawiedliwienie własnego akcesu do marksizmu mimo posiadania pewnego stopnia ogłady filozoficznej. Jednocześnie, w ten sposób, nawiązując do burżuazyjnych systemów filozoficznych, pogłębia się już wcześniejszą, stalinowską pretensję do stanowienia filozoficznej alternatywy. Nie tak całościowej, jak to głosił stalinizm, ale dostatecznie szerokiej, aby znaleźć się na salonach. W efekcie jednak nie dokonał się żaden ważny postęp refleksji marksistowskiej w dokonaniach byłych „rewizjonistów”. Co nie znaczy, że w latach 70-tych XX wieku nie mieliśmy do czynienia z jakimiś próbami powrotu do myśli marksowskiej i dokonania z nią obrachunku. W ZSRR mamy do czynienia nawet z poważnym krokiem naprzód w dziełach E. Iljenkowa, ale bez powstania jakiejś poważnej szkoły. Nawiązanie do Marksa okazuje się utrudnione faktem, iż marksizm wskazywał na pewien „koniec historii” (a właściwie „prehistorii”), natomiast nauka i filozofia po rewolucji musiała zajmować się aktualną rzeczywistością. Aby mogła to robić w sposób uzasadniony naukowo, musiała obalić marksizm, który odmawiał ich wysiłkom sensowności. Po marksizmie, aby funkcjonować, nauka musiała na nowo uzasadnić swą apologetyczną wobec klasowej rzeczywistości treść. Najłatwiej było to osiągnąć wykazując nieadekwatność pretensji marksizmu do zakwestionowania ewolucyjnego charakteru rozwoju ludzkości w ramach nieprzekraczalnych, klasowych form organizacji społecznej. Ponieważ stalinizm nie trzymał się gruntu interesu klasowego klasy robotniczej, który zamienił na interes państwowy ZSRR, w sensie ideologicznym i naukowym nie było niczego, do czego można by się było odwołać w uzasadnieniu owych pretensji marksizmu.
Warto zwrócić uwagę na to, że ten kierunek kwestionowania stalinizmu był obecny jeszcze wówczas na lewicy. Po 1956 roku, odwoływanie się do klasy robotniczej było rzeczą oczywistą. Ostatnim akordem tej pieśni był List otwarty do Partii, a następnie, po 1968 roku, odwołania do klasy robotniczej stały się anachronizmem nowoczesnego, nie-totalitarnego poststalinizmu. M. Siermiński pieczołowicie odnotowuje i opisuje tę zmianę postaw. Skupiając się na „rewizjonistach”, nie zagłębia się w niuanse pozostającego przy orientacji robotniczej nurtu reformatorów systemu raczej niż obalaczy. Zostali oni zdominowani przez partyjny beton – nacjonalistyczny bardziej niż prorobotniczy. Niemniej w propagandzie antymarksistowskiej, optyka prorobotnicza była od razu klasyfikowana przez „opozycję demokratyczną” jako obiektywnie prostalinowska. Tymczasem, ta optyka usiłowała zachować tożsamość klasową i partykularyzm interesu klasowego robotników jako drogę między „rewizjonistami” a stalinowcami. Nienawiść wobec ludzi trzymających się optyki klasy robotniczej przed i po 1956 roku, po tej przełomowej dacie stała się warunkiem utrzymania dobrego samopoczucia i usprawiedliwienia „nawróconych stalinowców”. Bezalternatywność rewizji stalinizmu w kierunku systemu demokracji burżuazyjnej, a następnie – systemu kapitalistycznego jako takiego, jest tu bowiem jedynym uzasadnieniem. Każde przyjęcie, że dziejowa misja klasy robotniczej jest sensownym programem politycznym, stanowi bezpośredni i śmiertelny zarzut wobec „rewizjonistów” własnego stalinowskiego wyboru z okresu faktycznie totalitarnego w całym okresie istnienia systemu „socjalizmu realnego”.
Dlatego koncepcja alienacji była eleganckim sposobem na zachowanie godności, której mógłby zagrozić uwłaczający, pośpieszny trucht w przeciwnym do dotychczasowego kierunku. Kwestie związane z rewolucją proletariacką czy cały segment dotyczący roli klasy robotniczej należą wedle zacnych i godnych renegatów do stalinizmu (marksizmu-leninizmu). Problematyka związana z jednostką ludzką staje się łącznikiem między marksizmem a koncepcjami pozamarksistowskimi. W ten sposób, od czasu „rewizjonizmu”, można uznać przywiązanie do problematyki tradycyjnie pojmowanej klasy robotniczej za objaw stalinizmu.
Z rozważań M. Siermińskiego nie wyłania się obraz koniunkturalizmu w przemianie eksstalinowców w „rewizjonistów”. W pewnym sensie, wytłumaczenie tego „zaprzaństwa” jest jak spór o początek wszechświata – nierozwiązywalny. Przynajmniej w kategoriach ludzkich, Siermiński pokazuje obiektywny i faktyczny proces na podstawie świadectw wydanych przez samych aktorów tego procesu. Jego własne preferencje ujawniają się w niektórych tylko momentach, z których możemy odczytać jego gwałtowną niechęć do elitaryzmu jako zastępującego koncepcję dziejowej misji proletariatu i do pretensji Kościoła, przechowawcy wartości, jako zastępujących aksjologię klasy robotniczej.
Wskazując na kwestię posłannictwa inteligencji, ideologii, której podwaliny legły jeszcze u końca XIX wieku, a poprzez nurt reprezentowany przez J. Piłsudskiego przeniesionego do polskiego ruchu robotniczego, Siermiński dokonuje trafnego rozpoznania podłoża sprzeczności, które w wyniku podziału ruchu robotniczego w Polsce skutkowały osłabieniem tego ruchu, a w konsekwencji – likwidacją komunistycznego odłamu tego ruchu przez Stalina. Tradycje przewagi nurtu patriotycznego i paternalistycznego, a i propaństwowego, były obecne w ruchu po wojnie. Trudno nie dostrzec, że autorytarne zapędy niekoniecznie musiały budzić opór w zwolennikach partii Piłsudskiego, nie tylko w wielbicielach Stalina. Elitaryzm z przewagą idei patriotycznej, której podporządkowana jest walka robotnicza, na który uwagę zwraca Siermiński, jest ewidentnie tradycją przechowaną w nurcie socjalistycznym, zbiegającą się w perwersyjny sposób z państwotwórczą i biurokratyczną koncepcją stalinizmu. Paradoksalnie więc, i zgodnie z obserwacją prof. Ludwika Hassa, „rewizjonizm” jako bunt przeciwko totalitaryzmowi był buntem skierowanym przeciwko samemu sobie, swojej tradycji, z której po wyrzuceniu orientacji na klasę robotniczą, zachowana została obiektywna, historyczna tendencja degeneracji biurokracji w kierunku zderzenia się z niemożnością zarządzania państwem i koniecznością rozejrzenia się za klasą gotową przejąć odpowiedzialność właścicielską za majątek narodowy. Z tego względu odejście „rewizjonistów” od orientacji robotniczej było zgodne z logiką ewolucji biurokracji stalinowskiej i z tradycją elitarystyczną polskiej inteligencji, która znalazła sobie miejsce w dużej mierze w nurcie socjalistycznym, piłsudczykowskim.
Obiektywne reprezentowanie dwóch stron tego samego medalu „rewizjonizmu” i „poststalinizmu”, a także czysto propagandowe i obliczone na wizerunek zewnętrzny, zagraniczny, oraz szafowanie pojęciem „totalitaryzmu”, „totalitarnego systemu komunistycznego”, ujawniło się przy okazji końca PRL, kiedy to oba ewoluujące nurty opcji biurokratycznej – aparatu władzy i zbuntowanego przeciwko niemu aparatu propagandy, spotkały się przy stole negocjacyjnym uzgadniając warunki upadku systemu biurokratycznego w totalnym oderwaniu od interesów klasy robotniczej.
Reasumując: kurs na intensyfikację stalinizacji był konsekwencją zaostrzenia stosunków z Zachodem, rozpoczynającego okres zimnej wojny. Porzucenie przez Stalina liberalnego wizerunku, który przyciągnął do idei radzieckiej liczne rzesze młodzieży i zneutralizował antykomunistycznych politykierów, stało się przyczyną, dla której wielu spośród adeptów marksizmu uznało za naturalne, aby wrócić do leninowskich koncepcji dyktatury proletariatu, natomiast odrzucić biurokratyczną uzurpację dokonaną w jej imieniu. Wtedy to świeżej, polskiej biurokracji potrzebne było ideologiczne wsparcie ze strony intelektualistów i działaczy z autorytetem. Tego wsparcia potrzebowała ideologia biurokratyczna, stalinowska, przeciwstawna dotychczasowemu kursowi politycznemu. Tak więc, była to sytuacja wyboru, świadomej decyzji. Ofensywa propagandowa została przeprowadzona na uczelniach. Dokonano jej w imię nieprzekonującej ideologii stalinowskiej, która zastąpiła marksizm. Cechą tej ideologii było odejście od interesów klasy robotniczej w imię interesu państwa reprezentującego najlepiej interesy wszystkich, wedle własnego uznania. Poza odsuwanymi profesorami nie mającymi wiele wspólnego z teorią marksizmu, sprzeciw wobec ideologii biurokratycznej odczuwali też ludzie zaangażowani w przemiany powojenne. Nie było więc niczym nadzwyczajnym, aby zauważyć rozbieżność między zaleceniami leninowskimi czy marksowskimi a stalinizmem. Trudno więc tłumaczyć zaangażowanie w stalinizm późniejszych „rewizjonistów” czy antykomunistów brakiem możliwości zorientowania się w sytuacji.
Świadczyć o tym może postawa Jacka Kuronia czy Karola Modzelewskiego, którzy trwali na stanowisku prorobotniczym jeszcze dziesięć lat po tym okresie. Podkreślić należy więc to, że odwrót od marksizmu został zapoczątkowany w środowisku akademickim, gdzie zaangażowanie w sprawę robotniczą nie znajdowało odbicia. Było tylko pierwotną, nieznaczącą, legitymizacją systemu, który następnie żył własnym życiem, odnosząc się do świata zewnętrznego, otoczenia kapitalistycznego, a nie do kwestii wyzwolenia klasy robotniczej. Włączenie się w represje wobec nauczycieli akademickich nie miało żadnej przesłanki w walce klasowej, poza wiarą, że biurokracja najlepiej rozumie i realizuje interesy państwa jako całości, jakby nie było surowe wobec jego poszczególnych części. Przeciwstawienie się wolności akademickiej w imię doraźnego interesu zachowania władzy przez biurokrację należy do arsenału braku elastyczności reżymu stalinowskiego. Mimo początkowej pewności poznawczej, którą gwarantował reżym, naukowcy, którzy przeciwstawiają się interesom środowiska nie mają szansy się uchować. Uczeni, to nie zakompleksiony lud, na który łatwo huknąć z wysokości autorytetu. Dlatego ofensywa karierowiczów musiała skończyć się niechlubnie, zaś resentyment musiał obrócić się przeciwko biurokracji, która naraziła ich na taki wstyd. Prostota argumentacji moralnej, której przeczyła totalitarna rzeczywistość, musiała upaść pod naciskiem argumentacji odwołującej się do wyższości elity intelektualnej, która – w przeciwieństwie do robotników – może zachować pozory niezależności i realność własnego interesu w sytuacji gry różnorodnych, nawet sprzecznych teorii i koncepcji. Ba, ta różnorodność jest warunkiem zachowania przez elitę intelektualną przydatności dla władzy, która potrzebuje elastycznego uzasadnienia praktycznych recept na zarządzanie. Prostaczkowatość stalinizmu nie potrafiła wykorzystać pragmatycznie tej prawidłowości, co w zarodku niweczyło pomysł na utrwalenie rządów biurokracji stalinowskiej bez odwoływania się do terroru państwowego. W jakim stopniu było to działanie związane z zimną wojną i zaprogramowanym uderzeniem w legitymizację biurokracji i zmuszenie jej do działań sprzecznych z długofalowym interesem państwa – trudno wyrokować. W każdym razie, jakieś odwołanie do klasy robotniczej przetrwało wśród ukształtowanej opozycji wobec biurokracji przez jakiś czas. Nastąpił jednak, jak w ZSRR, uwiąd idei i teorii marksistowskiej, natomiast wzrost i ofensywa koncepcji otwarcie wrogich teorii marksizmu, była w Polsce o tyle łatwiejsza, że nie zniszczono instytucji, takich jak Kościół, które przechowały owe koncepcje.
Wątpliwości podnoszone przez M. Siermińskiego na podstawie jego zestawienia faktografii i chronologii spotykają się z cierpliwym wyjaśnieniem Zbigniewa M. Kowalewskiego w Posłowiu.
O ile entuzjazm – autentyczny – okresu powojennego był podłożem dla radykalizacji nastrojów masowych, które w sytuacji polskiej przezwyciężyły nawet antyradzieckie uprzedzenia lewicy, o tyle stalinizm nie był w stanie dać podstawy dla utrwalenia tej zmiany nastawienia. W Polsce, przeciwnie niż w Jugosławii, nie szukano sposobów rozwijania marksizmu uwolnionego od stalinowskiego gorsetu. Rozwijano albo konkretne dziedziny naukowe w nawiązaniu do ogólnych tez marksizmu, bardziej jednak formalnie niż faktycznie, albo jakiś filozof dłubał sobie scholastycznie w jakiś zagadnieniach związanych z marksizmem. Najważniejsze, że nie narzucała się konieczność analizowania rzeczywistości w kategoriach marksistowskich. Próby takich analiz pojawiły się później, pod koniec lat 70. Ale zasadniczo utarło się przekonanie, że analiza marksistowska niczego nie wnosi do krytyki rzeczywistości. Dominował stalinowski model oddawania hołdu (werbalnego) teorii bez zastosowania jej narzędzi. W pewnym sensie rzeczywistość PRL o ile nie była analizowana na tle globalnym, nie stanowiła przedmiotu analizy, ponieważ nie dawała zaczepienia w żadnych mechanizmach społecznych. Cała rzeczywistość wydawała się kreowana przez aparat władzy i nie miała charakteru obiektywnego. Poza analizą biurokratyzmu nie było innego pola zainteresowania analizy naukowej, a tym bardziej marksistowskiej.
SPORY DOTYCZĄCE ZNACZENIA I „DOBREGO IMIENIA” TZW. REWIZJONISTÓW
Stanowisko M. Hirszowicz za M. Głowińskim: „Wszechobecność stalinowskiej ideologii oznaczała, iż bez jej podważenia nie było wówczas mowy o zmianie społecznej; wyznaczała ona jednocześnie formy buntu, który w pierwszej postalinowskiej fazie przebierał postać walki ideologicznej w łonie wyznawców marksistowskiej doktryny.” (M. H. s. 12)
M. Hirszowicz broni rewizjonistów przed oskarżeniem o koniunkturalizm; w związku z tym musi im przypisać intencję walki z „komunizmem”. Można zrozumieć intencję walki ze stalinizmem, ale dlaczego mieli by przestać wierzyć w lepsze społeczeństwo? Drogi byłych stalinowców były różne, nie wszyscy odeszli od reżimu, do którego przyłączyły się kolejne pokolenia.
W tym miejscu istnieje pewne poczucie luki, braku wyjaśnienia. Próbuje się je zapchać uczuciem frustracji, odrzuceniem en bloc dogmatów wiary stalinizmu (i marksizmu), poszukiwaniem rozwiązania w demokracji zachodniej, która stanowi lek na wszelkie bolączki, jakie tylko może prawomocnie zgłosić jednostka ludzka. Ponad te uprawomocnione roszczenia – inne są złe. Prowadzą do terroru totalitarnego.
Wydawało się, że tę kwestię, to poczucie niedosytu wyjaśnienia, zagadano w niezliczonych opracowaniach uzasadniających walkę z „komunizmem”. Tymczasem, problemy, jakie rodzi dzisiejsze społeczeństwo, tworzą pewne napięcia i przywracają młodemu pokoleniu niedosyt wyczerpującego wyjaśnienia.
Sprawa rozbija się, paradoksalnie, o kwestię robotniczą. Ten drobny szkopuł, pogrzebany już nawet przez zachodnich i wschodnich posttrockistów wywraca do góry nogami całą precyzyjną konstrukcję, ukazując jej zafałszowanie.
Nienawiść do stalinowskiego, totalitarnego reżimu nie usprawiedliwia w żaden logiczny sposób zapiekłej nienawiści do klasy robotniczej. W analizie stosunku J. Kuronia do robotników przebija się zajadła klasowa nienawiść odwołująca się do zawiści z powodu mniemanych przywilejów robotników w PRL.
Sprawę tłumaczy chyba najprościej tradycja w polskim ruchu robotniczym, który w nurcie PPS-owskim nie przezwyciężył etosu misji inteligencji, której serce zajmują dwie kwestie: narodowa i patriotyczna, i społecznikowska. Stosunek do klasy robotniczej ma w tym otoczeniu wymiar paternalistyczny i filantropijny, a nie marksowski.
Stalinizm zachował powierzchowną, werbalną otoczkę przekazu – czyli rolę klasy robotniczej. Jednak bez zrozumienia roli tej klasy w systemie Marksowskim. Trudno zresztą było oczekiwać tego zrozumienia w kraju zacofanym gospodarczym (Rosja). Interes klasy robotniczej i grup uciskanych był usprawiedliwieniem dla metod przymusu państwowego. Intelektualiści wykorzystali go dla uzasadnienia swoich – pozarobotniczych – roszczeń. W okresie stalinowskim (od 1949 r.) zresztą chodziło o przekonanie (choćby przymusowo) warstw inteligenckich (i drobnomieszczańskich w ogóle), tradycyjnie wrogo nastawionych do dołów społecznych. Zamiast siły argumentu uciekano się do argumentu siły.
Z jednej strony, trudno do końca winić młodych karierowiczów, że uwierzyli oni starym wyjadaczom. Sytuacja robotników była złożona w sytuacji dynamicznego rozwoju przemysłu. Trudne warunki ich życia miały obiektywne uzasadnienie. W sytuacji władzy państwowej w ręku partii „komunistycznej”, a przynajmniej „robotniczej”, postulowanie autentycznej demokracji robotniczej w postaci rad nie wchodziło w grę.
Czy autentyczna władza rad miałaby lepsze szanse na ułożenie sobie stosunków ze światem? Wydaje się, że była to kwadratura koła, która nie mogła mieć stabilnego rozwiązania bez zmian w otoczeniu politycznym w Europie i na świecie. Stalinizm nie dążył do takiej zmiany, ale starał się przystosować do otoczenia. Silne państwo z narodową podbudową było mimikrą w stosunku do otoczenia.
Nie można też abstrahować od lewicy zachodniej. Tutaj M. Siermiński – znajdujący się pod wpływem Z. M. Kowalewskiego – pokazuje jedno z nielicznych miejsc, w które można uderzać. Otóż zachodnia Nowa Lewica, już wcześniej ewoluowała na pozycje „rewizjonistyczne”. I też w odniesieniu do klasy robotniczej ta ewolucja dała się najmocniej zauważyć.
Spór szedł od czasów domniemanego totalitaryzmu bolszewików z Leninem na czele. W nurcie trockistowskim, który teoretycznie przeciwstawiał się tej ewolucji, zaszły obiektywne trudności z oparciem się na robotniczej bazie. Rok 1968 szedł w obozie Wschodu i Zachodu równolegle w kierunku „rozczarowania” klasą robotniczą.
W tej sytuacji, polscy emigrujący rewizjoniści mogli zasadnie zarzucać lewicy zachodniej trwanie przy przegranej sprawie. Po odrzuceniu „misji” klasy robotniczej, na czym bowiem mogła się opierać ich wiara w socjalizm, w społeczeństwo bezklasowe?
Tzw. nowa radykalna lewica opowiedziała się za demokracją burżuazyjną i odrzuciła klasowy punkt widzenia na rzecz opozycji między siłami „Dobra” i „Zła”, gdzie Dobro miało polegać na humanitarnym dzieleniu się bogatych z biednymi w ramach organizacji tego podziału przez demokratyczne państwo, w którym o regułach podziału miały decydować kadry intelektualistów-profesjonalistów znajdujących się a to w organach i instytucjach władzy (trójdzielnej), a to w organach samorządu postrzeganego jako organizacje aklasowe, konsumenckie, partnerskie, współdziałające na szczeblu lokalnym itp. pomysły.
W ten sposób, „rewizjoniści” w Polsce nie byli postrzegani jako renegaci lewicy, co owocowało w latach 80. solidarnością z działaniami jawnie antykomunistycznymi i jawnie antymarksistowskimi, których celem był demontaż osłabionego i rozkładającego się własnym bezwładem systemu. Wspólnym mianownikiem owych przedstawicieli lewicy zachodniej i „demoludowej” była wrogość wobec ZSRR, nie pozwalająca na trzeźwą analizę miejsca obozu „realnego socjalizmu” w układzie globalnym.
Podobnie jak motywacje „rewizjonistów” budzą ciekawość młodego pokolenia lewicowców, podobnie zacznie się budzić pytanie o przyczyny rozkładu lewicy zachodniej. Dotychczas zrzucano odpowiedzialność na stalinizm i zohydzenie przezeń marksizmu w oczach społeczeństwa. Upadek stalinizmu nie przyniósł oczekiwanego odrodzenia lewicy. Tłumaczono to, oczywiście, stalinowską traumą. Jednak wytłumaczenie to jest tylko częściowo adekwatne, chociaż jasne jest, że stalinowski totalitaryzm zadał potężny cios wiarygodności socjalizmu.
Niemniej, fakt prawicowego populizmu pokazuje, że odzyskanie wiarygodności przez lewicę nie udaje się wcale dzięki popieraniu ogólnoliberalnych celów. Ostatecznym ciosem w wiarygodność lewicy jest opowiadanie się za nacjonalizmem wybranego podmiotu przeciwko innemu. Brak zrozumienia dla układu globalnego i michnikowska obrona wartości zachodniej cywilizacji przed konkretnym zagrożeniem jest kropką na „i” ewolucji „rewizjonizmu”, przedstawionej w książce M. Siermińskiego.
Co to znaczy uprawianie analizy marksistowskiej? (dygresja)
Czy nadal mamy kapitalistyczny sposób produkcji?
Jak analizować po marksistowsku? a) w perspektywie systemu bezklasowego i jego możliwości; b) w perspektywie roli klasy robotniczej i czy ta rola nie została wyczerpana?
Jeżeli odrzuca się te dwie perspektywy, to nie jest możliwa analiza marksistowska, co najwyżej pewne wykorzystanie niektórych jej wątków. Sam rozwój analizy marksistowskiej wychodzi od komentowania dzieła Marksa i Lenina jako komentatorów pierwszego i głównego.
Ważna tu jest dialektyka, ale odnosi się ona do tego, jak komentować dzieło Marksa. Dialektyka mówi nam o tym, jak mieć narzędzia analizy nawet jeśli nie badamy tylko społeczeństwa kapitalistycznego. Dążenie do społeczeństwa bezklasowego jest dążeniem ważniejszym niż walka robotników. Ma podstawę w kondycji ludzkiej jako podmiotu historycznego, a motywem tej walki jest jedność gatunku.
Społeczeństwo burżuazyjne poprzez swoją powszechną demokrację formalną, każdego z osobna człowieka traktuje jako świadomy podmiot.
Książka W. Siermińskiego tym cenniejsza, że powstała w środowisku Krytyki Politycznej, LMD, związanych z GW i AM, w kulcie Jacka Kuronia i Leszka Kołakowskiego i innych. Stanowi więc obrachunek środowiska ze swoją przeszłością i z programem działania.
Jest to też obrachunek z Z. M. Kowalewskim. Chociaż trudno uznać, że autor ma tego świadomość. Ale środowisko Razem czy LMD, to środowisko, które zaakceptowało ewolucję marksistów polskich w kierunku wyznaczonym przez rewizjonizm. Uwidacznia się to w stawianiu kwestii narodowej i jej rozwiązywaniu w nawiązaniu do sowietologicznych wzorców. W tradycji posttrockistowskiej widzącej – za sowietologami – w ZSRR tylko ideę imperialną, a nie zdegenerowany produkt rewolucji proletariackiej.
Już w odwilży 1956 r., w entuzjazmie wobec systemu jugosłowiańskiego, rozwijano drogę odejścia od socjalizmu w kierunku kapitalizmu. Krytyka biurokracji przekształciła się w krytykę nieefektywności systemu socjalistycznego ze względu na ograniczenia ideologiczne, które stanowiły barierę władzy technokracji w zakładach. Myślenie marksistowskie było zakazane, zaś rewizjonizm biurokracja traktowała jako eksperyment dla swojej ewolucji w kierunku burżuazji kompradorskiej i dlatego, mimo nienawiści „rewizjonistów”, obie strony mogły się dogadać. Trudno dziś nie dostrzec zmaterializowanego stanu rzeczy, owej wytworzonej sytuacji politycznej – endeckie monstrum z kultem Piłsudskiego na czele zostało zrodzone przez „rewizjonizm”, co – bez stawiania kropek nad „i” – ukazuje M. Siermiński.
Tym, co łączy ich wszystkich, jest antykomunizm i to nie tylko rozumiany jako antystalinizm. Zbrodnie stalinizmu nie są dla nich niczym, poza poręcznym instrumentem zohydzania komunizmu i marksizmu jako takich. A za tym odrzuceniem marksizmu kryje się odrzucenie historycznej roli klasy robotniczej. W imię „sprawdzonych” recept lewicy antyleninowskiej, która z Marksa przyjmuje, co najwyżej, teorię alienacji, zaś z kategorii wyzysku robi ponadklasową kategorię wspomagającą koncepcję praw obywatelskich.
Czy III RP jest efektem działania „rewizjonistów” i tych wszystkich, którzy ich popierali? Trudno nie zauważyć, że działacze KOR, jak to przedstawia M. Siermiński, a nie ma z nim pod względem faktograficznym polemiki, przygotowali grunt pod taki, a nie inny kształt Polski po upadku systemu poststalinowskiego. Wspólna polityka biurokracji poststalinowskiej i opozycji demokratycznej nie przewidywała żadnego miejsca dla realizacji interesu klasowego robotników w „nowej” Polsce. Zarówno przywrócenie gospodarki kapitalistycznej, jak i rola Kościoła w wypełnianiu ideologicznej próżni po stalinizmie, podlana sosem narodowej mitologii przyznającej Polsce wyróżnione miejsce „przedmurza” wartości zachodniej cywilizacji wobec „wschodniego barbarzyństwa” – to wszystko było już zawarte w programie politycznym „opozycji demokratycznej”.
Wychowane w duchu sowietologicznym organizacje posttrockistowskie, które ze swej strony organizowały i wychowywały ideologicznie pozostałości lewicy marksistowskiej lub nawiązującej do marksizmu, popierały rękoma i nogami ten program „demokratycznej opozycji”, wbrew oczywistości upatrując w nim „na siłę” zapowiedzi samoorganizacji „klasy pracowniczej” w organy władzy samorządnej, rozumiany na poziomie „Listu otwartego do partii”, który w tym czasie był anachronizmem nawet dla jego autorów. W dogmatycznej wersji posttrockistowskiej rewolucji permanentnej, nie analizowali oni faktycznej sytuacji politycznej, ale posługiwali się analogiami, irytująco nazywając poszczególne fazy rozkładu „realnego socjalizmu” – kolejnymi miesiącami: Lutym, preludium do Października.
Analogicznie do „rewizjonistów” – swoich mistrzów, „naiwnych”, którzy pozostali przy marksizmie bez nowolewicowych naleciałości, zaczęto traktować jako stalinowców, nie siląc się na niepotrzebne robotnicze dyrdymały (w ich iluzorycznym wyobrażeniu) fali rewolucyjnej epoki Solidarności, a następnie transformacji ustrojowej, w której upatrywali warunków niestabilnej epoki wschodzenia burżuazji, a więc i liberalizacji, która umożliwi im działanie w warunkach demokracji. Oglądając się tęsknie za europejskimi strukturami, które były dla nich obietnicą sprawiedliwości i praworządności, szansą na podwyższenie standardów socjalnych, norm demokracji parlamentarnej itp.
Sami demokratyczni dekonstruktorzy systemu poststalinowskiego, zniesionego w chwili, kiedy po totalitaryzmie nie pozostało śladu, znaleźli swoje miejsce w nowym kapitalistycznym układzie. Gorzej z krajem, w imię którego walczyli z „komunizmem”.
Z jednej strony, można by powiedzieć, że „poznać drzewo po jego owocach”. Endecko-piłsudczykowska RP stała się zaczynem demontażu instytucji demokratycznych Europy, kontynuując pracę, którą zapoczątkowała odparciem „nawały bolszewickiej” w latach 1919-1921. W imię zastopowania rewolucji, która wówczas nie była jeszcze zdegenerowana stalinizmem, a której degenerację umożliwiło właśnie NIE-rozlanie się jej na całą Europę.
Ale nie sposób, żeby ten przekaz dotarł do świadomości „rewizjonistów”, którzy zdyskredytowali nie tylko stalinowskie wypaczenie – bo to dyskredytowało tylko ich osobiste wybory – ale i Lenina z bolszewikami oraz Marksa.
Podobnie jak 60 lat temu, nie sposób wydobyć słów skruchy z ust A. Michnika, który zarzekał się, że Kościół nie dąży do wpływu na bieżącą politykę. Opiniotwórcze elity odwróciły się od organicznikowskich zadań, budując swoje kapitalistyczne imperia, albo narzekając, że nie są w stanie tych imperiów zbudować na bazie swojej literackiej twórczości.
Słów skruchy nie wydobędzie z nich książka M. Siermińskiego, jak było widać po postawie Seweryna Blumsztajna na spotkaniu z autorem w siedzibie Krytyki Politycznej. Nie zdarzy się to, ponieważ winna temu niepowodzeniu projektu demokratycznego jest już wskazana jednoznacznie od 1968 r. – klasa robotnicza. To jej roszczeniowość, zrodzona przez obietnice Marksa i Stalina, stała się zarzewiem reanimacji trupa klasowego, który znalazł sobie miejsce w prawicowym populizmie. Likwidacja państwowego przemysłu, a potem i przemysłu w ogóle, z pomocą kapitału zagranicznego, powinna była załatwić sprawę klasy robotniczej raz na zawsze. Jednak analizy intelektualistów sowietologicznego chowu okazały się błędne. Reindustrializacja przywraca upiora klasy robotniczej wraz z widmem faszyzmu, który pojawia się zawsze tam, gdzie nie napotyka opór ze strony komunizmu, a raczej rewolucyjnego ruchu robotniczego.
Ponieważ idea narodowa łączy oba mity – liberalno-demokratyczny (z karykaturą lewicy w odwodzie) z nurtem endecko-populistycznym, nie ma możliwości oddziaływania na klasę robotnicza z pozycji lewicy marksistowskiej.
Pomimo skutków całego pasma błędnych koncepcji i analiz, wciąż programem lewicy demokratycznej jest opór wobec wschodniego sąsiada. To jest jedyne hasło organizujące i dające szansę zaistnienia na scenie politycznej. Podziały na lewicy polskiej sprzed 100 lat nie zostały dotąd przezwyciężone. Opcja PPS-owska z fascynacją Piłsudskim pokazała swoje możliwości, po czym nikt nie powinien więcej żywić złudzeń.
Traktowanie Rosji jako repliki caratu nie prowadzi nas automatycznie do powtórzenia sytuacji rewolucyjnej, ale do powtórzenia wojny narodów.
Wyjściem z sytuacji jest solidarność klasowa robotników. Na razie jednak, robotnicy są ograniczani w ramach prawicowego populizmu. Zasadniczą sprawę jest uzyskanie przez nich pewnego poziomu świadomości społecznej, a także poziomu świadomości klasowej.
Jak to osiągnąć?
Kapitalizm poprzez reindustrializację zabezpiecza się przed stworzoną przez samego siebie pułapką wynikającą z zachłanności maksymalizowania stopy zysku, czyli z przejmowania nadwyżki nadzwyczajnej, płynącej z przewagi technologicznej, przy odpuszczaniu produkcji dóbr materialnych i podstawowych. W sytuacji, kiedy zabraknie chleba i wody, żadne pieniądze z nadzwyczajnego zysku nie opłacą tych produktów w wystarczającej ilości. Co wywoła bunt w Centrum kapitalizmu. A to nie byłoby wskazane z punktu widzenia burżuazji.
Istnienie świata dwubiegunowego powodowało, że nawet bez władzy ściśle robotniczej, kraje Zachodu (Centrum) musiały liczyć się z abstrakcyjną możliwością wywoływania buntów na swoim terytorium przez zgraną politykę Peryferii. Upadek ZSRR zlikwidował takie zagrożenie, nawet jeśli było ono bardzo względne. Na to miejsce pojawił się islam jako nieklasowa, ale nacjonalistyczna próba odtworzenia bieguna dającego możność jednoczenia się Peryferii. Tu, tak samo, jak w dziejach „rewizjonizmu”, dokonują się najróżnorodniejsze sojusze, które przy istnieniu programu klasowego były niemożliwe. Naród i religia – to te same wartości, które jednoczą świat arabski przeciwko kapitalistycznemu Zachodowi postrzeganemu jako siła szatańska. Jest to wierne odbicie taktyki „rewizjonistów”.
Z tą różnicą, że rolę ZSRR i stalinizmu odgrywa Zachód i konsumpcjonizm. Pauperyzacja społeczeństwa zachodniego, którą zastopowała na jakiś czas konieczność rywalizacji z „obozem socjalistycznym”, powoduje, że ideologia zachodniego konsumpcjonizmu musi prowadzić w kierunku utraty przez cywilizację zachodnią swej agresywnej dynamiki. Wyrównanie potencjałów Centrum i Peryferii może sprzyjać poszukiwaniu nowych form organizacji społeczeństwa. Jeżeli zachowamy produkcję przemysłową, ale zmodernizowaną i ograniczoną planowością socjalistyczną, to jest szansa na realizację demokracji robotniczej i zwycięstwo rewolucji proletariackiej i socjalistycznej w skali świata.
Ocena dziejów PRL ma zasadnicze znaczenie z perspektywy odpowiedzi na pytanie o to, czy rewolucja nie powinna była wybuchnąć w kraju zacofanym. Czyli to będzie ocena roli Lenina i bolszewików.
Niemniej, jest jeden niuans w tej analizie, który wpływa na ostateczną ocenę bolszewików przez pryzmat doświadczeń Polski jako kraju, w którym były dokonywane zmiany modelowe wbrew stalinizmowi i gdzie powoływanie się na „komunizm” było zaledwie lip service. A mianowicie, nie było innego ruchu „opozycji demokratycznej” poza dążeniem do restauracji kapitalizmu.
Biorąc to pod uwagę, można ocenić, że doszukiwanie się w Solidarności chęci, tendencji do stanowienia władzy rad jest fałszem. W tej obiektywnej sytuacji historycznej, samorządność służyła Leszkowi Balcerowiczowi za zasłonę na ruchy reprywatyzacyjne.
Można by rzec, paradoksalnie, że w postępowaniu Stalina i biurokracji radzieckiej tkwiło ziarno racjonalności. Niekonsekwentne wcielanie Polski do obozu realnego socjalizmu mogło służyć pozyskaniu przez ZSRR technologii, której nie mógł uzyskać drogą bezpośrednich kontaktów z Zachodem (na wzór japoński).
W tej optyce zasadniczą winą polskiej opozycji demokratycznej był brak solidarności klasowej – klasy robotniczej Polski z klasą robotniczą Związku Radzieckiego. I tu w całej rozciągłości mamy zbrodnię i winę antyrosyjsko nastawionej już tradycyjnie lewicy nie – (anty)komunistycznej. Tylko impuls rozwojowy dawał klasie robotniczej obozu socjalistycznego szansę dokończenia Rewolucji Październikowej i realizacji społeczeństwa mogącego, w skali świata, budować społeczeństwo bezklasowe.
Rusofobia wynikająca z mitologii elitarnej przedwojennej inteligencji, jak to słusznie opisuje M. Siermiński, była główną przeszkodą w tworzeniu systemu radzieckiego o autentycznych cechach.
Dziś też mamy do czynienia z antysolidarnym nastawieniem elit oddziałujących na społeczeństwo. Utopijna próba regresu do sytuacji sprzed I wojny światowej i Rewolucji Październikowej prowadzi z pewnością do wojny, ale już bez powtórzenia zrywu rewolucyjnego. Historia zatoczyła pełne koło. Ewentualny rozpad Rosji da kapitalizmowi na jakiś czas pożywkę do przetrwania, z tym, że podział łupu będzie się dokonywał w atmosferze konfliktu zbrojnego.
„Komunizm” w Polsce wprowadzali nie-komuniści. W latach 1949-53 byli to już działacze ruchu, ale po czystce stalinowskiej. Marksizm znali poprzez stalinowską interpretację i uproszczenie.
Biorąc pod uwagę wcześniejszy okres powojenny, okres stalinizacji był wymierzony przeciwko demokracji robotniczej, przeciwko możliwości samodzielnej roli klasy robotniczej. Dlatego też, po rozbitym złudzeniu, że biurokracja odgórnie wprowadzi system komunistyczny, naturalną płaszczyznę oporu wobec niej był program prorobotniczy.
Jednak działacze, którzy mieli w nim przewagę, to byli wychodźcy z biurokracji, a nie marksiści czy komuniści, ewentualnie zbuntowani przeciwko werbalnemu akcesowi do komunizmu.
W każdym razie – punktem odniesienia nie był marksizm, tylko jego stalinowska karykatura.
„List otwarty” plus swego czasu przekonanie J. Kuronia, że biurokracja miała obiektywne, historyczne zadanie industrializacji do zrealizowania, to też mógł być element samousprawiedliwienia na poziomie teoretycznym. A więc potęgująca wyzysk robotników industrializacja jest usprawiedliwiona przez Kuronia.
Problem w tym, że ta industrializacja dokonuje się jako adaptacja zachodniej myśli technicznej, a nie samodzielnej. Tu nasuwa się pytanie o to, czy postulowana samoorganizacja klasy robotniczej byłaby w stanie wydać z siebie przodującą myśl techniczną?
Jeśli weźmiemy pod uwagę rozwój i modernizację Japonii, to tam również nie wymyślono „prochu”, ale rozwijano licencje zachodnie, doskonaląc rozwiązania techniczne, a niekoniecznie wymyślając własne.
Sytuacja krajów bloku wschodniego tym się różniła od sytuacji Japonii, że licencje nie były przyznawane, bo były elementem wojny między blokami.
Z problemem sabotażu kadry inżynieryjnej zetknęła się już Rosja radziecka. Oczywistym jest to, że przyznanie klasie robotniczej roli wiodącej politycznie byłoby w Polsce odebrane przez kadry inteligenckie jako uderzenie w ich rolę i miejsce. Uważna analiza doświadczeń jugosłowiańskich pokazuje w jaki sposób działania prorobotnicze były fikcją. W gruncie rzeczy polska inteligencja uważała model jugosłowiański za przykrywkę dla propagowania rozwiązań prorynkowych.
Kwestia „komunizmu” i „totalitaryzmu”
M. Siermiński zauważa, że epitet „totalitaryzmu” był używany w latach 60. i 70., a zwłaszcza w latach 70., w epoce gierkowskiej, w sposób demagogiczny, jako legitymizacja aktywności antysystemowej.
Faktycznie, z punktu widzenia drobnomieszczaństwa, była to epoka względnej prosperity, swobód, jakimi dawno się nie cieszono – wyjazdy za granicę, na Zachód plus ofensywa kultury anglosaskiej itp. Tak naprawdę, to powody do niezadowolenia mieli… robotnicy. Ich sytuacja uległa względnemu pogorszeniu w porównaniu z resztą społeczeństwa. W ten sposób robotnicy stanowić mogli siłę napędową niezadowolenia na poziomie materialnym, przy czym rosła też roszczeniowość pozostałych grup społeczeństwa.
Zaspokajanie owych roszczeń było rozłożone w czasie, a kolejność zaspokajania nie była przypadkowa. Od robotników wymagano zaciśnięcia pasa i wspomagania władzy, która usiłowała zaspokoić w pierwszym rzędzie roszczenia warstw opiniotwórczych, od których uzależniała swą legitymizację. Krótki okres I połowy lat 70. zakończył się wraz z kryzysem naftowym i zaciśnięciem pętli zadłużenia. W II połowie lat 70. czekające w kolejce grupy społeczne zobaczyły, że perspektywa zaspokojenia ich postulatów odsuwa się poza horyzont.
Podłoże do ostatecznego ciosu w system zostało stworzone. Bunt robotniczy, kierowany przez antyrobotniczo nastawionych działaczy opozycji od początku miał dla lewicy prorobotniczej jasne oblicze. Zadaniem chwili była walka o odzyskanie samodzielności organizacji robotniczej. Jednak to nie odradzająca się prawica była przeszkodą na drodze do postawienia takiego programu, ale posttrockistowska lewica, która duchowo była bliźniacza z „rewizjonistami” i popierała ich działanie bezwarunkowo. Szczególnie niekoniunkturalnie była zaangażowana w program nacjonalistyczny. Pod tym względem importowani z Zachodu emisariusze dzielili z „opozycją demokratyczną” nienawiść do ZSRR rodem z literatury propagandowej sowietologów.
Posttrockiści hołdowali złudzeniu, że spontaniczny i demokratyczny bunt robotniczy da szansę zaistnienia wszystkim programom politycznym, a robotnicy wybiorą ten, który poprą i zrealizują.
Jednak lewica posttrockistowska zachowała się w Sierpniu’80 w taki sam sposób, jaki Z. M. Kowalewski piętnuje jako stalinowskie działania, czyli jako mniej radykalne rozwiązania społeczno-polityczne niż te zaproponowane przez PPS, i na które zgodę dał rząd londyński.
Posttrockiści poparli robotniczą Solidarność jako taran dla zbudowania demokratycznego fundamentu społeczeństwa „otwartego”, w którym program władzy robotniczej będzie konkurował na równi z innymi, ba, wygrywając z innymi w przedbiegach.
Dlatego też program konstruowania niezależnej partii robotniczej przedstawiający jasny program odrębności interesu klasowego robotników uznali za awanturnictwo. Próby zbierania opozycji nie uznającej „kierowniczej roli Kuronia i Michnika” uznali za recydywę stalinizmu.
W przeciwieństwie do owych dwóch działaczy, posttrockiści, izolowani w Polsce dzięki swej „szerokiej” polityce, usiłowali udawać na siłę, że Polska po transformacji jest normalną demokracją, w której można prowadzić walkę sprowadzającą się do hasła radykalizacji demokracji, czyli do walki o swobody obyczajowe i tolerancję.
Podobnie jak Kuroń, mają czyste sumienie względem robotników, ponieważ już dawno rozszerzyli to pojęcie na „klasę pracowniczą”, rozmywając klasowy charakter ruchu robotniczego. Nie potrafią wydobyć się spod wpływu ideologii sprzed 30 lat, w której dwubiegunowym świecie ZSRR/Rosja pełniła funkcję demoniczną, a przynajmniej równorzędną Zachodowi.
Tego typu demonizowanie ZSRR i dziedziczącej po nim odium Rosji, jest usprawiedliwianiem się z tego, że zasadniczą część winy za zbrodnie stalinizmu ponosi lewica zachodnia, która mając świadomość trudności (niemożliwości) budownictwa socjalizmu w jednym kraju, nie zrobiła nic w kierunku wyrwania ZSRR z tego osamotnienia, co mogłoby zaoszczędzić paru milionów istnień.
Odcinanie się od zbrodni stalinizmu jest postawą klerkowską, a nie rewolucyjną. Rewolucjonista powinien zwalczać stalinizm sprzyjając władzy robotniczej. Tymczasem lewica zachodnia przyjęła obłudną postawę oburzenia moralnego, jednocześnie bojąc się jakiegokolwiek ruchu w kierunku zmiany sytuacji na właściwą.
W pełni ta postawa zamanifestowała się w działaniach lewicy posttrockistowskiej na tle wydarzeń ruchu Solidarności w Polsce. W żaden sposób nie są wiarygodne samozapewnienia posttrockistów, iż kontynuują oni tradycję Października. Raczej tylko tak jak „rewizjoniści” trzymają rękę na pulsie, aby nie dopuścić do organizacji klasy robotniczej.
Według Andrzeja Walickiego, to przełom październikowy 1956 r. jest początkiem procesu faktycznej dekomunizacji Polski. Ten rok jest bowiem „datą niezwykle ważnej (choć nie proklamowanej formalnie) zmiany ustrojowej, zastępującej stalinowski totalitaryzm ustrojem autorytarnym wprawdzie, ale tolerującym pluralizm, zabiegającym głównie o legitymizację narodową, uzasadnioną geopolitycznie, i uchylającym się od podporządkowania scenariuszowi ‚budownictwa komunizmu’. A przecież ten właśnie scenariusz, zgodny z ideologicznym testamentem Marksa, Engelsa i Lenina, nadawał krajom ‚demokracji ludowej’ cechę komunistyczną. Przez ‚komunizm’ rozumiano bowiem (również w ZSRR) nie urzeczywistnienie komunistycznych ideałów (panowała bowiem zgoda co do tego, że jest to sprawa mniej lub bardziej oddalonej przyszłości), ale właśnie dominację komunistycznej ideologii i zobowiązanie do nieustannego, programowego przekształcania rzeczywistości w myśl jej ‚naukowych’ rzekomo postulatów” (Andrzej Walicki „Od projektu komunistycznego do liberalnej utopii”, PAN, Kraków, s. XIV/XV).
Nadmienić należy, że w krajach obozu nie szafowano określeniem „komunizm”. O tym, że żyliśmy w komunizmie dowiedzieliśmy się po upadku systemu i w toku transformacji. Inaczej nigdy by to nam nie przyszło do głowy. Niedopuszczenie do „skomunizowania” Polski było bowiem tytułem do chluby dla zbyt wielu opozycjonistów indywidualnych i instytucjonalnych, żeby tracić ten tytuł bez perspektywy osiągnięcia innego w zamian. Dopiero zmiana ustrojowa – zasadniczo bez oporu władzy, a w pełni wynegocjowana na warunkach tejże władzy sprawiła, że opłacało się przedstawiać siebie jako kombatanta, bojownika o wolność w konfrontacji ze straszliwym, totalitarnym reżimem.
Tak naprawdę tylko okres intensywnej stalinizacji po 1948 roku (do 1956) można było nazwać okresem totalitaryzmu. Chociaż nacisk totalitarny zelżał już ze śmiercią Stalina w marcu 1953 r. Ten krótki okres zbiega się jednak z aktywnością późniejszych „rewizjonistów”. Trzeba wyjątkowego pecha, aby załapać się na ten krótki czas i zdążyć się wykazać tak, iż niesmak po tym pozostaje na całe życie, przesłaniając rzeczywistość.
Jak pisze A. Walicki: „Rozwój popaździernikowej PRL obfitował, jak wiadomo, w konflikty, niekiedy krwawe, ale każdy z nich owocował kolejnym oddalaniem się od norm i imperatywów komunizmu. Do najbardziej widocznych, zdumiewających wręcz przejawów tracenia przez system resztek jego komunistycznej tożsamości zaliczyć należy, rzecz jasna, ukonstytuowanie się, po wydarzeniach radomskich 1976 roku, masowego, niezależnego ruchu Solidarności, mimo że samo istnienie takiego ruchu gruntownie podważało fundamenty nakazowo-rozdzielczej gospodarki planowej. To, co nastąpiło później, a więc 16-miesięczny okres faktycznej ‚dwuwładzy’, zakończony wprowadzeniem stanu wojennego ze względów geopolityczno-państwowych, a nie ideologicznych, było gwałtownym i decydującym przyśpieszeniem odwrotu od komunizmu” (s. XVII).
Do tego, co powiedział A. Walicki, można dodać z perspektywy lewicowej, że stan wojenny zabezpieczał odwrót od „komunizmu”, chroniąc ruch i społeczną mobilizację przed „zagrożeniem” ze strony lewicy marksistowskiej.
Reformistyczne skrzydło w Partii nie oznaczało bynajmniej podtrzymywania kierunku na socjalizm. Horyzontem ambicji politycznych M. F. Rakowskiego była zachodnia socjaldemokracja prokapitalistyczna. Pozostałości po nurcie „dogmatycznym”, to były niedobitki stalinowskie, bardziej zajęte kwestiami narodowymi niż społecznymi, nie mającymi żadnej możliwości przedstawienia swego programu politycznego czy gospodarczego ze względu na jago całkowitą nieadekwatność w aktualnej sytuacji.
W tej sytuacji można było interpretować ruch Solidarności jako kolejne powstanie narodowowyzwoleńcze. Skoro bowiem w istocie nie było rozbieżności między władzą a opozycją w kwestiach ideologicznych i gospodarczych, to jedynym uzasadnieniem zrywu było podporządkowanie Polski Związkowi Radzieckiemu. Zgodnie zresztą z przedstawioną w książce koncepcją A. Michnika pozującego na nowego Piłsudskiego.
Śmieszne, ale i żałosne jest to, że ten styl myślenia przekłada się na postawy dzisiejszej lewicy wywodzącej swoją tradycję z działalności Kuronia i Michnika. Tradycja ta jest wzmacniana przez Z. M. Kowalewskiego jako reprezentanta radykalnej lewicy. W tej tradycji wciąż trwa rosyjskie panowanie nad zniewolonymi państwami byłego „bloku sowieckiego”. Ta nieprzezwyciężona linia dziedziczenia znajduje dziś wyraz w stosunku do konfliktu na linii Rosja – Ukraina, jakby żywcem przeniesiona z czasów carskiej Rosji.
Mimo całego wątpliwego bagażu tego poglądu o uzależnieniu Polski od Rosji, czy wszystkich krajów i państw byłego obozu radzieckiego, mit ten wciąż trwa. Upór przy tym stanowi doskonałe uzasadnienie dla własnej niezbyt chlubnej roli odegranej w całym tym przedstawieniu przez posttrockistów. Tak jak „rewizjoniści” uciekali od moralnej odpowiedzialności za swoje niewybaczalne zachowanie w okresie krótkiego epizodu totalitarno-stalinowskiego, tak posttrockiści muszą uzasadniać swoje wybory polityczne głoszeniem niepodległościowej mitologii, która upadającej Rosji przyprawia gębę mocarstwa imperialistycznego. Jednym słowem, mamy tu do czynienia z usilną obroną nieczystego sumienia.
W refleksji Z. M. Kowalewskiego „rewizjonizm” Kuronia, Modzelewskiego i im podobnych został przezwyciężony w Liście otwartym (1965 r.), w tym sensie, że chodziło już nie o naprawienie systemu, ale o jego obalenie. Chodziło przy tym o obalenie panowania biurokratycznego. Z. M. Kowalewski cytuje Andrzeja Friszke, wyjaśniając, co stanowiło o podziwie (i – bezgranicznym zaufaniu) wobec autorów Listu otwartego, mimo sprzeciwu, jaki budziły kwestie teoretyczne, jak np. uznanie biurokracji za klasę (wzorem Dżilasa), a przez to uznanie biurokracji za konieczny etap w industrializacji zacofanej gospodarki, a także rozróżnianie między biurokracją a technokratami (to drugie powoduje, że przyjmuje się merytoryczną funkcję technokratów, panujących „neutralnie” nad robotnikami w zakładach, co – w sytuacji braku zabezpieczenia w postaci dyktatury proletariatu na szczeblu państwowym, owocuje sojuszem technokratów z biurokracją, kosztem robotników): „To, co budziło ich podziw, to radykalny, marksistowski język, zakreślona wizja rewolucji, która otworzy perspektywę ustroju prawdziwie robotniczego, a nie powrotu do kapitalizmu, oraz internacjonalizmu”. (s. 334)
Ubolewania godną ewolucję autorów Listu przypisuje Z. M. Kowalewski antysemityzmowi reżimu biurokratycznego, który stanowił szok dla nich.
Z. M. Kowalewski słusznie wskazuje na splot okoliczności, które takiego potwora stworzyły: „Niemiecko-radziecki – nazistowsko-stalinowski – rozbiór przedwojennego państwa polskiego, potworność okupacji niemieckiej, radzieckie zbrodnie popełnione podczas wojny na Polakach, morderczy konflikt polsko-ukraiński, utrata Kresów Wschodnich, przejęcie poniemieckich ‚Ziem Odzyskanych’ i towarzyszące temu transfery ogromnych mas ludności, radykalna zmiana składu narodowościowego społeczeństwa wyniku tych procesów i nazistowskiej Zagłady Żydów, zależność nowego państwa od ZSRR – wszystko to postawiło na nowo i na ostrzu noża polską kwestię narodową. Nieuchronny w tych warunkach historycznych wzlot nacjonalizmu stał się gruntem, na którym nowa władza splotła swój stalinowski ‚komunizm’ z nacjonalizmem.” (s. 335)
Jednak Z. M. Kowalewski przemilcza i prześlizguje się nad okresem wcześniejszym, kiedy to późniejsi zagorzali przeciwnicy „komunizmu” z własnej woli uczestniczyli w krótkim, ale dotkliwym epizodzie totalitarnego stalinizmu. Te wszystkie okoliczności, może poza Katyniem, były znane wcześniej i nie spowodowały szoku czy choćby dysonansu poznawczego u późniejszych „rewizjonistów”. Znajomość, choćby pobieżna, Trockiego nie zapobiegła takiej ewolucji, co byłoby zrozumiałe u prostego, uczciwego człowieka, ale nie u intelektualistów.
Stalinizm był przyjęty jako przymus, usprawiedliwiony racją dziejową sprawiedliwości, której adresatem była klasa robotnicza jako podmiot uosabiający niesprawiedliwość na przestrzeni wieków i jej zadośćuczynienie. To zadośćuczynienie przybrało, co prawda, dawną formę, jako że klasa robotnicza była nadal wyzyskiwana, z tym, że w imię własnego szczęścia. To było uzasadnione w doktrynie stalinowskiej i nie budziło zasadniczego sprzeciwu. Problem w tym, że na poziomie ideologicznym marksizm stalinowski nie był przygotowany do wygrania pojedynku z ustalonymi stabilnymi systemami naukowymi i filozoficznymi. Młodzi karierowicze uciekali się więc do metod administracyjnych i politycznych w celu rozstrzygania dyskusji światopoglądowych na swoją korzyść. To nie miało żadnego znaczenia dla systemu gospodarczego, ale miało znaczenie legitymizujące system.
Niecierpliwość młodych, ambitnych karierowiczów zrodziła konflikt na poziomie ambicjonalnym, ideologicznym i ideowym. Na ile ZSRR był na rękę ten konflikt? Zapewne w ogóle nie był. Tak, jak dostęp do myśli technologicznej, tak i ideologiczne zaplecze w postaci rozwijania pogłębionego, nie sprymityzowanego marksizmu, dałoby systemowi możliwość ewolucji w kierunku umiarkowanego efektu konwergencji. Zabrakło komunistów o przygotowaniu intelektualnym, których wyciął Stalin, podobnie jak rywali – starych bolszewików, którzy potrafili działać elastycznie, jak to już pokazali w krótkim okresie leninowskim.
Oczywiście, sygnał do działania młodym karierowiczom dali przywódcy partyjni, którzy usiłowali przypodobać się stalinowskim – moskiewskim mocodawcom, analogicznie do tego, co robili w okresie przedwojennym, w duchu, do jakiego przywykli w ramach degenerującej się partii komunistycznej pod wpływem stalinizacji.
Z. M. Kowalewski napomyka, że „nowa władza powojenna nie przejęła kierownictwa demokratycznej rewolucji niepodległościowej”, co – w jego opinii – „uczyniłaby geopolitycznie niezależna lewica radykalna. Nie przyjęła do realizacji historycznych zadań tej rewolucji…” (s. 335). Kowalewski daje tu wyraz utopijnemu myśleniu, gdyż w ówczesnej sytuacji, przede wszystkim, gdzie widział on „geopolitycznie niezależną lewicę radykalną”? Oczywiście, widział ją w lewicy PPS, czemu wyraz dał kilka stron wcześniej swego Posłowia do książki Siermińskiego. Oczywistym jest to, że Z. M. Kowalewski nie przypadkiem milczy o losach KPP, o tym niepowetowanym braku w tak ważnej rozgrywce w powojennej Europie. Milczy też o działających wszakże trockistach, którzy działali przecież w warunkach demokracji, a nie stalinowskiej opresji i mieli równie, jeśli nie większe szanse, aby wcielić się w rolę postulowanej „niezależnej geopolitycznie lewicy radykalnej”. Jakoś się nie wcielili. Jakoś społeczny radykalizm rządu londyńskiego nie sprawił, żeby poszła rewolucja socjalna w Polsce. Walka z uzbrojonymi oddziałami AK nie dotyczyła ochrony zdobyczy komitetów fabrycznych.
Reżim stalinowski nie był zainteresowany dodatkowym kłopotem dorzuconym do własnej niewydolności gospodarczej. Ale był zainteresowany strefą buforową między ZSRR a Zachodem, o charakterze neutralnym. Przyspieszona stalinizacja, w którą włączyli się ambitni karierowicze akademiccy, szczuci przez partyjnych, politycznych karierowiczów, przekreślała te nadzieje reżymu radzieckiego.
Po okresie intensyfikacji stalinizacji, sięgnięto po doświadczenia marksizmu nie zdeformowanego przez stalinizm, do doświadczeń Rewolucji, ale też w postaci bryku, czyli przez pryzmat doświadczeń jugosłowiańskich.
Zasadnicza, rzeczowa diagnoza, która się wówczas, po tym wszystkim, narzucała, brzmiała, że w sytuacji, kiedy nie ma wrzenia rewolucyjnego na świecie, a chociażby w Europie, dążenie do stworzenia rad robotniczych jako systemu alternatywnemu dla modelu stalinowskiego, jest pozbawione sensu.
Michnik nigdy nie był zresztą zwolennikiem takiej opcji. Wedle jego słów, antysemityzm roku 1968 nie wywołał w nim traumy, gdyż widział w nim tylko zagrywkę władz, a nie samą istotę narodu polskiego, który mógł w każdej chwili być korygowany przez autorytet Kościoła. Poza tym, jak pisze Z. M. Kowalewski, po 1968 r. wyjechało z kraju dużo mniej obywateli pochodzenia żydowskiego, niż po 1945 r. A najwięcej ich wyjechało po 1956 roku. Wydaje się więc, że próby usprawiedliwienia ewolucji „rewizjonistów” przez Kowalewskiego są mocno naciągane.
Problem z ewentualną rewolucją antybiurokratyczną w krajach obozu socjalistycznego był wciąż taki sam jak z rewolucją proletariacką. Rozbija się o brak odzewu na zachodzie kontynentu.
Sytuacja była bez wyjścia. Zarzucana obozowi socjalistycznemu istota kapitalizmu państwowego była niezrealizowaną do czasu transformacji, pożądaną utopią biurokracji. W gruncie rzeczy, przy braku sytuacji rewolucyjnej na Zachodzie, był to jedyny sensowny sposób na ruszenie ze stagnacji rozwojowej. Problem w tym, że realizacja tego programu wymagałaby inwestycji ze strony rozwiniętych gospodarek, co nie było możliwe bez zmiany ustrojowej na Zachodzie.
Pewne światło w tunelu pojawiło się, gdy na scenę polityczną weszły kraje Trzeciego Świata. Tutaj system socjalistyczny mógł zacząć realizować swój rozwój w relacjach z tymi krajami. Nie był to model idealny, ale na tyle perspektywiczny, że w oczach kapitalistów nie różnił się niczym od rewolucji proletariackiej. Trzeba było proces, który rodził perspektywy dla rozwiązań prorobotniczych, zahamować. Ciąg dalszy znacie…
Bezprzedmiotowa walka z cieniem „komunizmu”, dosadnie tak wyśmiana przez A. Walickiego, napędzania już tylko i wyłącznie podgrzewaniem wizji romantycznej zniewolenia narodowego i wykorzenienia kulturowego, była potrzebna wyłącznie po to, aby zahamować procesy konwergencji, a raczej powrotu obozu socjalistycznego do obozu kapitalistycznego. Za cenę restauracji wszystkich plag gospodarki kapitalistycznej.
Tragedia procesu 44 lat PRL polega na tym, że proces ten rzutował na całość systemu, nadając mu charakter niezgodny z interesem społeczeństw, w imię walki przeniesionej epoki, w której Polska odegrała już rolę reakcyjną, wysługując się systemowi kapitalistycznemu. Farsa, w której Polska odegrała główną rolę, polega na stworzeniu pozoru sytuacji walki narodowowyzwoleńczej. Z jednoczesnym wykorzystaniem potencjału buntu klasy robotniczej, dla której obie strony dramatu miały tylko pogardę.
PRL według ZMK
Swoje Posłowie do książki M. Siermińskiego ZMK rozpoczyna od końca, czyli od tezy prof. T. Łepkowskiego o ruchu Solidarności: „Była to od pierwszej chwili rewolucja robotnicza”. Ruch Solidarności był zwieńczeniem procesu ewoluowania systemu PRL pod dyktando kolejnych wybuchów robotniczego niezadowolenia, wpisującym się w logikę tego procesu.
Teza ta służy Kowalewskiemu do zaznaczenia swego votum separatum w odniesieniu do interpretacji zjawisk przedstawionych w książce Siermińskiego. Prof. Łepkowski bowiem, w przełomowym roku 1989, zastanawiając się nad dalszym kierunkiem przemian, pisał: „Czy jest to ewolucyjna część permanentnego procesu rewolucyjnego, który zachodzi w Polsce przez większą część XIX i XX stulecia?” skoro „liczni przywódcy rewolucji 1980 r. (Wałęsa, Michnik, Mazowiecki, Bujak, a szczególnie wyraźnie Kuroń) ulegli interpretacyjnej ‘modzie ewolucyjnej’, zagorzale antyrewolucyjnej, rzutując swe obecne poglądy na przeszłość (wypowiadane zresztą głównie z powodów taktycznych) i zapominając o tym, w czym uczestniczyli w latach 1980-1982, a co dawniej bez wahania nazywali rewolucją”. Optykę swą ci działacze, dodaje Kowalewski, zmienili tak gruntownie, że rewolucję, która w opinii Łepkowskiego, mogła być „tylko socjalistyczna, obrócili w jej przeciwieństwo: restaurację kapitalizmu.” (s. 305)
Otóż książka M. Siermińskiego dowodzi, że optyka działaczy tzw. opozycji demokratycznej w Polsce nie uległa zmianie dopiero w stanie wojennym czy w okresie po nim, ale że przebiegała przez cały okres trwania PRL w kierunku, którego znajomość pozwalała na nie poczucie się zaskoczonym – jak prof. Łepkowski – wynikiem tej ewolucji.
Nieświadomość tej ewolucji najwyraźniej dotyka również autora Posłowia, który aktywnie działał w okresie Solidarności. Chociaż, w jego przypadku, a także w przypadku nurtu posttrockistowskiego, z którym się związał, sprawa owej ewolucji nie wydaje się tak zasadnicza, jak dla prof. Łepkowskiego.
Dlatego też książka Siermińskiego zapewne ma dla niego walor poznawczy, ale nie wydaje się, aby wnosiła jakąś jakościową zmianę w sposobie postrzegania roli i znaczenia bohaterów badań Siermińskiego. Dlatego dla ZMK nie mają znaczenia rozliczenia z okresem intensyfikacji stalinizacji Polski w okresie między 1948 a 1953 rokiem, które to rozliczenia stanowią osnowę, na której dokonało się odejście od marksizmu i ewolucja na pozycje burżuazyjno-demokratyczne tzw. rewizjonistów.
Tam, gdzie przedstawiciele jakże odległych od siebie pokoleń: prof. T. Łepkowski i M. Siermiński znaleźli problem, z którym trudno było im się uporać czy przejść nad nim do porządku dziennego, ZMK problemu nie dostrzega, ciesząc się posiadaniem prostej i wszystko wyjaśniającej koncepcji rewolucji permanentnej, zinterpretowanej w sposób zapewne nie bardzo dający się uzgodnić z przekonaniami L. Trockiego.
Jak zauważa ZMK: „W Liście otwartym Kuroń i Modzelewski postawili zdumiewającą tezę o historycznej konieczności dyktatury biurokratycznej w takim kraju zacofanym, jak powojenna Polska (a zatem tym bardziej w takim jak ZSRR)” (s. 322). Dalej cytuje List: „Dla nowej władzy industrializacja była racją bytu, zadaniem podstawowym. Zadanie to realizowała ona wbrew odrębnym interesom klasowym pozostałych klas i warstw społecznych, a więc w pewnym sensie przeciw nim. (…) A zatem wprowadzenia systemu monopartyjnego, pozbawienia wszelkich środowisk społecznych własnej organizacji (…) Towarzyszył temu wszystkiemu masowy terror policyjny.” (s. 322-323).
Te stwierdzenia uzasadniają poparcie dla stalinizacji kraju. Pamiętamy, że List otwarty był pisany już po XX. Zjeździe KPZR. Krytycyzm, wręcz wrogość do biurokracji, nie przekreśla jednak zasług biurokracji w dziele uprzemysłowienia kraju. Zdaniem Kowalewskiego jednak, autorzy Listu popełniają teoretyczny błąd. Przyznając biurokracji zasadniczą rolę w rozwoju przemysłu w Polsce, przyznają biurokracji status klasy społecznej. Swój zarzut podpiera cytatem z L. Trockiego: „Zasadność historyczna wszelkiej klasy panującej polegała na tym, że system wyzysku, na którego czele stała, wynosił rozwój sił wytwórczych na nowy poziom. Nie ulega wątpliwości, że system radziecki dał potężnego bodźca gospodarce. Lecz źródło tego bodźca stanowiła nacjonalizacja środków produkcji i zasada planowości, a wcale nie to, że biurokracja uzurpowała dowodzenie gospodarką.” (s. 325)
Rzecz w tym, że w wyniku rewolucji burżuazyjno-demokratycznej zapoczątkowanej w roku 1980, siły wytwórcze polskiego przemysłu zostały obniżone na nowy, niesłychany dotychczas poziom. Mimo upływu ponad ćwierćwiecza, nowa klasa burżuazji nie wywiązała się ze swego historycznego zadania.
Problem tkwi w samym postawieniu go przez Trockiego: zadaniem socjalizmu czy komunizmu nie jest bowiem podnoszenie sił wytwórczych na wyższy poziom, konkurencyjny z tym, do czego jest zdolny system kapitalistyczny, ale nowe zagospodarowanie sił wytwórczych, tak aby efekt ich zastosowania służył całemu społeczeństwu, a nie tylko garstce wybranych. Sformułowania teorii rewolucji permanentnej w tym wydaniu odgrzewają stary spór o to, czy kraje zacofane powtarzają, czy też nie, model rozwoju krajów przodujących. Szkopuł leży w sytuacji zacofania, którego nie zmienia rewolucja burżuazyjno-demokratyczna. Współczesność wykazała dobitnie, że przeprowadzenie takiej rewolucji nie jest receptą na wyrwanie się z zacofania. Dlatego jest tu drobny, acz niezwykłej wagi element rozumowania. Spełnienie zadań rewolucji burżuazyjno-demokratycznej może spowodować wyrwanie się z zależności peryferyjnej wyłącznie w połączeniu z realizacją jednocześnie zadań socjalistycznych. Pod tym względem zarówno Kuroń z Modzelewskim, jak i inspirujący ich Dżilas, byli bliżsi koncepcji Trockiego niż ZMK. Realizacja tej koncepcji wymaga skomplikowanego zgrania działania krajów Peryferii z działaniami w Centrum. Kraje zacofane, wkraczające na drogę budownictwa socjalistycznego, wymagają współdziałania i pomocy ze strony krajów rozwiniętych. W sytuacji rywalizacji między oboma blokami jest to niemożliwe bez zmian o charakterze rewolucyjnym w krajach rozwiniętych. Związek Radziecki oraz kraje obozu „realnego socjalizmu” były zmuszone konkurować z krajami rozwiniętym, w czym z góry stały na straconych pozycjach.
Kuroń i Modzelewski byli bliżsi koncepcjom Dżilasa niż Trockiego. Ten pierwszy otworzył im oczy na fakt, że wyzysk nie zależy od formy prawnej własności. W stalinizmie utrzymuje się absurdalną tezę, że „prawna forma własności, stanowiąca element ‘nadbudowy’, jest podstawą stosunków produkcji, czyli ‘bazy’” (s. 328). Pozwoliło im to przezwyciężyć aksjomat stalinowski, że samo zniesienie własności prywatnej środków produkcji zniosło stosunek wyzysku, tj. wyzysk robotników.
Niemniej, Kuroń i Modzelewski akceptowali wyzysk jako przejaw konieczności dziejowej przynależnej do roli biurokracji. Biurokratyzm jest więc formą wyzysku.
Dygresja: Można tu spierać się, ponieważ ze stosunku pracy robotnika zawsze wynika pewna forma wyzysku – dopóki nie otrzymuje on pełnego zwrotu wartości, czyli pełnej wartości wytworzonego przez siebie produktu, można dowodzić, że został on w jakiś sposób wyzyskany. Sposobem przeciwdziałania wyzyskowi jest określenie formuły podziału wytworzonej wartości w zależności od istniejących potrzeb. W krajach zacofanych zawsze będzie to podział niesatysfakcjonujący ze względu na konieczność ponoszenia kosztów inwestycji w produkcję środków produkcji celem sprostania rywalizacji z krajami rozwiniętymi, które dysponują produktami zaspokajającymi potrzeby konsumpcyjne społeczeństwa. Radykalna lewica upatruje sposobu na przezwyciężenie tego problemu w organizacji kontroli robotniczej i udziału robotników w zarządzaniu na szczeblu bezpośrednio produkcyjnym, ale faktycznie nie stanowi to rozwiązania problemu, tylko przeniesienie odpowiedzialności na niższy szczebel i potraktowanie bezpośrednich producentów w sposób podmiotowy, co powinno zapobiec ich buntowi. [koniec dygresji]
ZMK poddaje krytyce pogląd Kuronia i Modzelewskiego z Listu, stwierdzając, że „… wbrew ich mniemaniu, historycznie niesamodzielny i pasożytniczy charakter biurokracji nie pozostawał w żadnej sprzeczności z tym, że stosunek wyzysku, który zachodził między panującą warstwą biurokratyczną a klasą robotniczą stanowił, jak każdy stosunek wyzysku, stosunek antagonizmu klasowego” (s. 329).
Znowu nie możemy się zgodzić z krytyką ZMK, ponieważ nie każdy stosunek wyzysku ma charakter antagonistyczny. To określenie jest zarezerwowane dla podstawowego stosunku klasowego – w kapitalizmie jest to antagonizm między klasą robotniczą a klasą kapitalistów. Wyzysk może zachodzić w stosunkach pozaprodukcyjnych, między grupami społecznymi nie mającymi koniecznie charakteru klasowego. Wydaje się, że Dżilas jest tu bardziej konsekwentny – żeby mógł zaistnieć stosunek klasowy, muszą istnieć klasy.
Drugorzędny z naszego punktu widzenia problem definiowania biurokracji jako klasy czy jako warstwy nie wyklucza wszakże możliwości istnienia stosunku wyzysku. Ważniejsza z tej perspektywy jest kwestia organizacji interesu klasowego klasy robotniczej. Sprowadzanie sprawy do kwestii ogólnego wyzysku jako kategorii z gatunku moralnego, subiektywnego z natury rzeczy, i zmiennego, powoduje, że z pola widzenia znika ogląd globalnych warunków, w jakich realizuje się znoszenie stosunków klasowych, na rzecz bardzo partykularnego (zakładowego, warsztatowego, samorządowego, rodzinnego) poziomu znoszenia upowszechnionego (wszechobecnego) stosunku wyzysku rozumianego jako możliwa cecha wszelkich relacji międzyludzkich.
Dla ZMK, List zawierający – inspirowany jego zdaniem Trockim – program „systemu Rad Delegatów Robotniczych na czele z Centralną Radą Delegatów”, polegający na demokracji robotniczej w fabryce, gwarantującej demokrację robotniczą w państwie (w tej kolejności ujawniającej logikę wynikania), „oznaczał zerwanie z czymś, co w owych czasach zwykło się popularnie nazywać w Polsce ‘rewizjonizmem’” (s. 332), albowiem List negował możliwość „rewizji” czy cząstkowej modyfikacji ustroju, głosząc konieczność jego obalenia.
Wydaje się, że ZMK zawęża pojęcie „rewizjonizmu”, w którym nie chodzi tylko o stosunek do ówczesnego ustroju, ale i o stosunek do koncepcji teoretycznie leżącej u podstaw owego ustroju. Problem „rewizjonizmu” (jak to dobrze rozumie autor książki, choć jest uboższy od autora Posłowia o dwa pokolenia doświadczeń) nie sprowadza się do odrzucenia stalinizmu (inaczej nazywanego marksizmem-leninizmem), ale o rewizję, a następnie odejście od samego marksizmu jako koncepcji głoszącej możliwość przezwyciężenia kapitalizmu na rzecz nowego ustroju bezklasowego.
Jeżeli opisywany przez M. Siermińskiego proces ewolucji „rewizjonistów” jest zgodny z rzeczywistością, to program oparty na pomyśle Centralnej Rady Delegatów został w trakcie tej ewolucji przezwyciężony i odrzucony. Obaj autorzy Listu już w kilka lat po jego napisaniu przestali się z nim utożsamiać, a miejsce po programie bynajmniej nie pozostało puste – co je wypełniało, pokazuje książka M. Siermińskiego. W każdym razie, sierpniowy bunt robotniczy w 1980 roku pokazał już istnienie wypracowanych alternatyw dla programu robotniczego, zaś wyciągnięty z lamusa pomysł systemu samorządowego, w nowej interpretacji, w której klasa robotnicza traciła swą programotwórczą i wiodącą rolę na rzecz innych wyzyskiwanych grup pracowniczych, posłużył jedynie ekonomistom zgrupowanym wokół Leszka Balcerowicza jako przykrywka dla przygotowania zakładów pod proces zróżnicowanej w swych rozwiązaniach prywatyzacji.
Jeżeli więc konsekwentnym „rewizjonistom” o coś chodziło, to z jednej strony – o obalenie systemu, z drugiej – o obalenie marksizmu jako koncepcji leżącej u podłoża totalitaryzmu.
Trwająca do 1956 roku ograniczona, ale jednak akceptacja systemu miała swoje uzasadnienie teoretyczne. Jak pisze ZMK: „Być może to właśnie teoria biurokracji politycznej jako nowej, w pierwszym dziesięcioleciu powojennym historycznie koniecznej klasy panującej zupełnie przysłoniła Kuroniowi i Modzelewskiemu niezwykle istotną od samego początku stronę reżimu biurokratycznego. Chodzi o nacjonalistyczny, a zatem cechujący się nieuchronną dynamiką antysemicką, charakter tego reżimu” (s. 335)
Sposób rozumowania ZMK jest nieco anachroniczny. Widać dziś, że fobie o podłożu nacjonalistycznym, a nawet antysemickim, nie są wyłącznie specjalnością reżymów biurokratycznych. Pojawiają się zazwyczaj wówczas, gdy nacjonalizm wydaje się najporęczniejszą i najskuteczniejszą taktyką wypełniania luk w legitymizacji danej władzy. Obszary o zacofanym statusie są szczególnie podatne na tego typu bolączki. Faktycznie, z punktu widzenia fundamentalnego problemu nowego ustroju, tendencje nacjonalistyczne, uwarunkowane wieloma obiektywnymi przyczynami, spośród których żadne nie są chwalebne, wydają się pomijalne jako z założenia przejściowe. Zasadnicze znaczenie dla tempa przechodzenia od początkowych warunków rodzących różne wypaczenia do poziomu rozwoju, na którym będą one samoistnie zanikać wraz z warunkami je rodzącymi, ma kwestia legitymizacji władzy dzięki realizacji interesu klasy robotniczej. Gdy ten proces traci tempo, rozmywa się także i potencjał rozładowywania napięć, powracają stare sposoby radzenia sobie z bieżącymi kłopotami. Szczególnie, kiedy rozwiązań ma szukać grupa społeczna, biurokracja, niezainteresowana realizacją interesu klasy podległej jej z racji organizacji procesu produkcji.
Podejmując wątek nacjonalizmu, ZMK przywołuje więc warunki, w jakich kształtowała się nowa władza, czyli mówi o „postawieniu na ostrzu noża polskiej kwestii narodowej” i o „nieuchronnym w tych warunkach historycznych wzlocie nacjonalizmu”, co „stało się gruntem, na którym nowa władza splotła swój stalinowski ‘komunizm’ z nacjonalizmem” (s. 335). Warunków tych jest bardzo dużo, a wśród nich te, które stawiają Polaków wśród oprawców (wysiedlenia Niemców, przesiedlenia ludności obszarów wschodnich), jak i te, które podkreślają nasz status ofiary (17 września 1939 roku).
Ciekawym kontrapunktem do pogardliwych osądów A. Michnika co do biernej, acz akceptującej postawy społeczeństwa wobec antysemickiej kampanii władzy z Marca ‘69 roku, są przytoczone przez ZMK dokumenty stwierdzające brak ekscesów antysemickich oraz ich świadomą eliminację i potępienie w sytuacji działania zorganizowanych robotników. Przeczy to poniekąd tezie ZMK, że pojmowanie biurokracji jako klasy panującej przesłoniło Kuroniowi i Modzelewskiemu zjawisko nacjonalizmu – w specyficznych warunkach wszystko było podporządkowane i usprawiedliwione historyczną rolą biurokracji. Kiedy upadła racjonalizacja zjawiska, nie pozostało nic innego, jak tylko pokajać się za wyrządzone krzywdy.
ZMK stara się ostrożnie podać receptę na minione błędy, czyli pokazać, jak można było uniknąć nieuchronnej dynamiki…
Otóż „nowa władza powojenna nie przejęła kierownictwa demokratycznej rewolucji niepodległościowej, która po upadku Powstania Warszawskiego i klęsce obozu londyńskiego niejako ‘leżała na ulicy’. Wbrew temu, co uczyniłaby geopolitycznie niezależna lewica radykalna, nie przystąpiła do realizacji historycznych zadań tej rewolucji, lecz zaprowadziła i utrwaliła reżim biurokratyczny oraz obalenie kapitalizmu spowiła rozhukaną permanentną ‘rewolucją’ nacjonalistyczną, opartą na czystkach etnicznych i na zawoalowanym, lecz bardzo silnym sojuszu ideowo-politycznym komunistów z endecją” (s. 335/336)
Wbrew temu, co sugeruje ZMK, abstrahujący od ciągnącego się jeszcze do początku lat 50. zbrojnego oporu, zadającego nieco kłam tezie o „władzy leżącej na ulicy”, wydaje się, że okres tuż powojenny był właśnie realizacją takiego programu, jaki postuluje Kowalewski. Oczywiście, ze wszystkimi ograniczeniami wynikającymi z geopolityki, od której można abstrahować jedynie w żartach. Jednak nawet bez „demokratycznej rewolucji narodowowyzwoleńczej” Stalin deklarował w czerwcu 1945 roku podczas obrad po zakończeniu rokowań i powołaniu Rządu Jedności Narodowej: „Dla takiej Polski nie wystarcza tylko sojusz z jednym państwem, tj. ze Związkiem Radzieckim. Musi ona mieć sojusz z kilkoma wielkimi państwami. Polsce potrzebne są sojusze z państwami zachodnimi – z Wielką Brytanią, Francją i przyjazne stosunki z Ameryką” (Historia polityczna Polski Odrodzonej, 1918-1980 (wybór materiałów i dokumentów), cz. III, 1945-1948, s. 34).
Oczywiście, należy rozumieć, że za tym stanowiskiem krył się interes polityczny i ekonomiczny ZSRR, kraju izolowanego i przeżywającego ogromne trudności z powodu znalezienia się w sytuacji, przy której pozycja pół- czy nawet pełnej Peryferii wydaje się luksusem. Ustanowienie choćby pośrednich, w pewnym stopniu znormalizowanych stosunków z Zachodem umożliwiłaby ZSRR ożywienie gospodarcze i możliwość poluzowania totalitarnego charakteru państwa.
Nie negując błędów politycznych stalinizmu, nie należy zamykać oczu na to, że trudności piętrzone przez kapitalistyczne, wrogie otoczenia, wymagały talentu politycznego, który daleko przewyższałby potencjał Stalina, a niektóre problemy nie byłyby rozwiązywalne nawet przy posiadaniu geniuszu strategicznego. Ta sytuacja pewnej symbiozy, która została stworzona dzięki ostrożnej i pozwalającej na pewną niezależność polityce Stalina, została przerwana zaostrzeniem kursu, w którym podniesiono wobec Gomułki zarzuty o odchylenie, jak pamiętamy, prawicowo-nacjonalistyczne.
ZMK podejmuje przewartościowanie PRL z punktu widzenia powracającej ostatnio na modne salony problematyce czystek etnicznych. I tak, „fundamentem pod budowę Polski Ludowej była od 1945 roku czystka etniczna”. Ta czystka dotyczyła pierwszego okresu względnej niezależności od ZSRR, a jej twarzą, jak wskazuje ZMK, był W. Gomułka jako, m.in. minister Ziem Odzyskanych.
Jak pisze ZMK: „PZZ [Polski Związek Zachodni], rozwiązany po 1951 roku, po rozprawie z gomułkowskim ‘odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym’, wznowił działalność, tym razem jako Towarzystwo Rozwoju Ziem Zachodnich, gdy Gomułka powrócił do władzy. Komuniści ponownie ‘ustabilizowali swoje panowanie za cenę przekształcenia Polski w nacjonalistyczne państwo socjalistyczne, w którym partyjno-państwowy socjalizm coraz bardziej wypełniał się endecką, ksenofobiczną i antysemicką treścią nacjonalistyczną” (s. 340).
Tymczasem, dla ZMK nie ma problemu wyodrębnienia okresu 1948-1953, ponieważ to cały okres PRL był czasem zniewolenia Polski przez komunizm stalinowski.
Podnosząc kwestię antysemityzmu nowej władzy, ZMK ilustruje swoje tezy o „zoologicznie antysemickiej lumpenburżuazji”, która „chętnie skorzysta z okazji do awansu społecznego, które stworzy reżim biurokratyczny”, odwołaniami do dokumentów Delegatury Rządu czy komendanta Okręgu Białostockiego AK z 1943 roku. Przechodząc do okresu późniejszego, wspomina o falach „aryzacji” w latach 1949 i 1950 oraz o nasileniu kampanii antyżydowskiej w latach 1952-53.
[co ma awans społeczny do lumpenburżuazji? Czy korzyści z żerowania na majątku pożydowskim nie skończyły się wraz z nacjonalizacją handlu o drobnej przedsiębiorczości?]
„W oczach Kuronia i Modzelewskiego Październik 1956 roku był szczytowym punktem pierwszej polskiej rewolucji antybiurokratycznej; po jej osiągnięciu rewolucja ta się załamała i w rezultacie zakończyła się zwycięstwem liberalnego skrzydła biurokracji – ‘głównej siły antyrewolucyjnej’, W rzeczywistości jednak to nie liberalne skrzydło doszło do władzy, lecz władzę odzyskały siły nacjonalistyczne w łonie biurokracji, którym przewodził Gomułka. Rewersem rewolucji był gwałtowny przypływ fali antysemickiej w aparatach partyjnych i państwowych oraz w społeczeństwie, który sprawił, że ten sam Październik okazał się (…) ‘swoistym preludium (…) do późniejszego o 12 lat Marca” (s. 345).
Według ZMK antysemityzm był prowokowany przez aparat władzy: antysemityzm oddolny „tak czy inaczej powiązany z pierwszym [antysemityzmem frakcji natolińskiej] i drugim [antysemityzmem aparatu i aktywu partyjnego]: często inspirowany, nieraz zapewne prowokowany – przejawiał się również w aktach zbiorowej przemocy fizycznej; głównie na Dolnym Śląsku (…). Z drugiej strony – rzecz znamienna – Dolny Śląsk był w tym czasie terenem silnego antybiurokratycznego wrzenia rewolucyjnego, które przejawiało się m.in. w walce o odsunięcie od władzy przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej rady Narodowej Hilarego Chełchowskiego, dygnitarza bardzo wysoko postawionego w hierarchii partyjnej (członek Biura Politycznego), który był jednym z najbardziej antysemickich przywódców frakcji ‘natolińskiej’. Październikowy ruch rewolucyjny oskarżał go o to, że ‘był i pozostaje nosicielem reakcyjnych czarnosecinnych poglądów i znany jest (…) jako jeden z tych, którzy usiłowali rozpętać nagonkę antysemicką (…)” (s. 347).
Wg ZMK Marzec ‘68 również miała charakter masowego ruchu społecznego, który także rozładowano falą antysemityzmu. Środowiska „skrajnej prawicy ‘narodowo-komunistycznej’, które w łonie panującej biurokracji reprezentowały politycznie i ideologicznie interesy wspomnianej lumpenburżuazji, a nawet same do niej należały’ dążyły do przejęcia władzy w PZPR i w państwie.” (s. 341)
Gdyby ta klasa hien (jak ją nazywa I. Deutscher) objęła władzę…? Stałaby się pełnoprawną klasą panującą? Podporządkowującą sobie biurokrację? Stopioną z biurokracją? Wygląda na to, że ZMK szuka uzasadnienia dla tezy, że restauracja kapitalizmu po 1989 roku z uwłaszczeniem się na majątku narodowym ustanowiła jakąś sympatyczniejszą odmianę burżuazji.
Wg. ZMK rację mieli Kuroń i Modzelewski w Liście, pisząc, że „stosunek wyzysku – presja zmierzająca do wyciśnięcia jak największej pracy dodatkowej z tych, którzy ją wykonywali, oraz opór stawiany przez tych ostatnich – był centralną osią konfliktu społecznego drążącego ówczesny system i siłą napędową historii polskiego ‘realnego socjalizmu’” (s. 351).
Pobita w Marcu ‘68 opozycja wyrzekła się Listu otwartego ze skutkami, które opisuje M. Siermiński – kończy swe wywody ZMK.
Z tym ostatnim wywodem trudno się nie zgodzić.
Reszta w załączeniu http://www.dyktatura.info/?p=5504.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
30 stycznia 2018 r.
(szkic)
Ten wpis został opublikowany w kategorii Teksty bieżące. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.