„Jak można oczekiwać, startując z niższego poziomu, PKB europejskich posocjalistycznych gospodarek pozostających wciąż poza Unią Europejską może w przyszłości rosnąć szybciej niż w krajach relatywnie bardziej zaawansowanych w rozwoju. Dlatego założenie jego trzykrotnego wzrostu do 2029 r. – do jakichś 2 bln $PSN – wydaje się realistyczne. Wówczas PKB wszystkich dwudziestu posocjalistycznych krajów europejskich – dziesiątki, która już jest w Unii, oraz dziesiątki, która z czasem znaleźć się w niej powinna – wynosiłby około 7,4 bln $PSN, co przy poczynionych założeniach stanowiłoby 5,3% produkcji całego świata. Wówczas ludzkość liczyć będzie około 8 mld, podczas gdy Europę Środkowo- i Południowo-Wschodnią zamieszkiwać będzie mniej więcej tyle samo ludzi, co obecnie, czyli jakieś 190 do 200 mln. Ta czterdziesta część globalnej populacji, 2,5% mieszkańców ziemi, będzie wytwarzać dwudziestą część PŚB. Obecnie ludność Europy Środkowo- i Południowo-Wschodniej, stanowiąc 2,84% mieszkańców globu, wytwarza około 3,7% PŚB. Najważniejsze, że przy optymistycznym scenariuszu rocznego wzrostu PKB o 5,4% dla dziesiątki krajów posocjalistycznych, które już znalazły się w Unii Europejskiej, jego wartość per capita zwiększyłby się aż o 34 tys. $PSN (ze średnio licząc 18 tys. obecnie do 52 tys. w 2029 r.), czyli o bez mała 190% na mieszkańca, bo tych nie będzie wiele więcej niż teraz. Ale dobrze byłoby, gdyby przynajmniej mogli się cieszyć znacznie większą niż obecnie produkcją i, co za tym idzie, odczuwalnie wyższym standardem życia. Do tego bowiem należy sprowadzać sens posocjalistycznej transformacji systemowej, nie myląc – jak zdarza się to dotychczas – środków działania z jej celami.”
Tak pisał prof. Kołodko po kryzysie lat 2008-2009. Krytyczna opinia prof. Grzegorza Kołodki na temat transformacji posocjalistycznej, opartej na – jak to nazywa – „szoku bez terapii”, jest znana ogółowi. Sposób rozumowania prof. Kołodki mieści się w kanonach myślowych szerokiej lewicy i dostarcza pozorów dobrego osadzenia w twardej rzeczywistości oraz poczucia pewności siebie owej lewicy, zazwyczaj znajdującej się w stanie braku argumentów w polemice z prawicą. Profesor Kołodko pasuje więc jak ulał jako autorytet, który do zwyczajowych epitetów obu stron dodaje jakąś próbę naukowego wywodu.
Zacytowany fragment artykułu G. Kołodki (www.tiger.edu.pl/…/artyk…/WIELKA_TRANSFORMACJA_Nr_3_2009.pdf) forsuje tezę, że wystarczyłaby dobra wola rządzących, aby polska gospodarka, po uwolnieniu z gorsetu ograniczeń doktrynalnych, ruszyła z kopyta, zawstydzając azjatyckie tygrysy. Już bowiem reformy ostatnich rządów PRL wskazywały jedyny, słuszny kierunek:
„Co by było, gdyby wpierw w Europie Środkowo-Wschodniej, poczynając od Polski, a wkrótce potem w Związku Radzieckim, nie zaistniały polityczne warunki umożliwiające kompleksowe, głębokie zmiany ustrojowe i gdyby ta część świata poszła drogą stopniowych, ale skutecznych rynkowych reform, podobnie jak uczyniły to Chiny i Indochiny, a nie gwałtownej posocjalistycznej transformacji, jak to się stało w praktyce? Można spekulować, że byłoby lepiej i tempo wzrostu w okresie 1990–2009 byłoby istotnie wyższe niż to mizerne średnioroczne 0,9%, tak jak było to chociażby w poprzednim dwudziestoleciu (1970–1989) i na jeszcze większą skalę w dwu jeszcze wcześniejszych dekadach (1950–1969)” (tamże).
Co prawda, współczynnik Giniego w przypadku Chin (0,47) odzwierciedla zapewne społeczne koszty takiego manewru, niemniej wskazuje na możliwości tkwiące w reformach byłego systemu.
Gdyby ekstrapolować korzystne trendy, a pominąć ograniczenia i przeszkody polityczne, byłe „demoludy” mogłyby zwiększyć swój udział w światowej produkcji, co wyraża się w udziale produktu krajowego brutto w produkcie światowym: „ta czterdziesta część globalnej populacji, 2,5% mieszkańców ziemi, będzie wytwarzać dwudziestą część PŚB” – prognozuje, w ramach snucia prawdopodobnych scenariuszy w nieprawdopodobnych okolicznościach, Kołodko.
Profesor nie wspomina o takich drobiazgach związanych z transformacją, jak rozszarpywanie przedsiębiorstw państwowych w celu jak najszybszej ich rozprzedaży bądź rozdawnictwa zakładających prywatyzację wszystkiego, co ma jakąś wartość i likwidację wszystkiego, co byłoby obciążone kosztami społecznymi. Następnym, logicznym krokiem prywatyzacyjnym – czyli działaniem mającym na celu podniesienie efektywności gospodarowania, która – jak wszem i wobec wiadomo – rośnie jeśli firma ma konkretnego, prywatnego właściciela, była likwidacja wszelkiej niezależnej i potencjalnie bądź realnie konkurencyjnej produkcji w stosunku do produkcji zagranicznej. Aksjomatem logiki transformacyjnej było założenie, że prywatyzacja, niezależnie od możliwych błędów wynikających z pośpiechu, oraz jej społecznych kosztów, podniesie racjonalność i efektywność gospodarowania, co szybko zwróci ewentualne straty i zrekompensuje niesprawiedliwości społeczne. W efekcie gospodarce polskiej oraz pozostałym gospodarkom posocjalistycznym Europy uda się zwiększyć swój udział w gospodarce globalnej. Jeżeli udział jednej części państw zwiększy się, to udział jakichś innych, słabszych gospodarek spadnie, co jest logicznym wnioskiem. Jakie to gospodarki straciłyby na potencjalnym wzroście znaczenia gospodarek byłych „demoludów”? Pytanie retoryczne.
Zauważa to sam prof. Kołodko:
„Powszechnie używany – i nadużywany bez niezbędnej refleksji także do określenia posocjalistycznej rzeczywistości – termin emerging markets bynajmniej nie został ukuty dla określenia nowej, złożonej rzeczywistości gospodarczej krajów przechodzących ustrojową transformację. Termin ten jawi się jako jeszcze jeden neoliberalny pomysł. Wiąże się to z trwającą w tym samym czasie, co już dwudziestoletni posocjalistyczny epizod transformacyjny, ekspansją neoliberalnego modelu kapitalizmu [Harvey 2005]. Otóż te ‘wyłaniające się’ (albo ‘wschodzące’) rynki to nie rodzące się, ewoluujące i dojrzewające gospodarki rynkowe, społeczeństwa obywatelskie i demokracje polityczne, lecz wyłaniające się nowe obszary aktywności gospodarczej, a zwłaszcza spekulacji dla bogatej części świata. Tej, która już dawno temu ‘wyłoniła się’ jako gospodarka kapitalistyczna, dojrzała instytucjonalnie i majętnie na tyle, że współcześnie jest tak silna i zasobna w kapitały, iż może i chce wykorzystywać je również gdzieś indziej, poza tradycyjnymi obszarami swej dominacji. Patrząc na mapę podzielonego wtedy – przed 1989 r. – świata, sytuacja aż prosiła się o to, aby jego nierynkowa część ‘wyłoniła się’ i otworzyła swe podwoje dla penetracji kapitału. To zaś możliwe było i jest jedynie przez transformację od socjalistycznej gospodarki planowej do kapitalistycznej gospodarki rynkowej” (tamże).
Kwestia pozostaje otwarta, ponieważ scenariusz ten nie ziścił się. Jak by nie patrzył, rozwinięte gospodarki świata zadbały o to, aby potencjalne zagrożenie na pewno nie dotyczyło ich samych. Wykupywanie przedsiębiorstw po to, aby je zamknąć lub zlikwidować może nasunąć niejakie podejrzenie, że nie było to działanie całkowicie altruistyczne, nacelowane na to, aby zmodernizować polską gospodarkę, jak to utrzymywali najmądrzejsi ekonomiści. Wedle Kołodki tylko potem coś jebnęło, bo nastąpiło przechłodzenie gospodarki wynikające z doktrynalnej głupoty światowej sławy ekonomistów.
Ciesząca się wśród lewicowców ambiwalentną opinią transformacja chińska pozostaje dla badaczy pokroju Kołodki punktem odniesienia. W gruncie rzeczy, rozumowanie prawicy i antykomunistycznej lewicy przypomina spór braci-bliźniaków: dla obu wyrzeczenia społeczne były niezbędne dla zbudowania silnej, polskiej gospodarki (na wzór chińskiej – dla jednych jako przykład odrażający, dla drugich – jako wzór, choć obarczony grzechem niedemokratyczności), wszystkie posunięcia dają się usprawiedliwić tym celem (podobno cel uświęca środki wyłącznie, jeśli chodzi o dialektyków), choć efekty budzą niejaki niepokój.
Sprawa staje się coraz ciekawsza z upływem czasu. Coraz częściej pojawia się nastrój minorowy w odniesieniu do perspektyw konfliktu wywołanego tarciami gospodarczymi, które coraz otwarciej prowadzą do zagrożenia konfliktem militarnym. Najłatwiej o przesunięcie środka ciężkości ewentualnego konfliktu na relacje z Chinami, ponieważ jest to najprostsze propagandowo. Chiny – no może jeszcze bardziej Korea Północna – pozostają modelowym przykładem systemu realnego totalitaryzmu. W miarę tryumfalnego pochodu demokracji przebojem przez świat, międzynarodowa opinia publiczna zyskuje coraz większe możliwości wywierania nacisku i staje się coraz bardziej skuteczna w wymuszaniu podporządkowywania się jej werdyktom, wydawanym w jej imieniu przez jej najgodniejszych reprezentantów. W związku z czym, nie ma czasu na tłumaczenie owej opinii międzynarodowej zawiłości sytuacji społeczno-gospodarczo-politycznej na świecie. Sytuacja bowiem zmienia się zbyt dynamicznie i każde przypadkowe, nieskoordynowane, spontaniczne posunięcie mogłoby skutkować nieobliczalnymi, natychmiastowymi konsekwencjami dla demokracji. Dlatego też opinii światowej należy podawać jedynie proste (im bardziej prostackie, tym lepiej) wyjaśnienia, które są zgodne z wpojonymi jej stereotypami, przez co powodują odruchową reakcję, niezmąconą koniecznością pogłębionej refleksji w obliczu faktu, zdarzenia, zjawiska, które nie znajduje odbicia w myślowym artefakcie należącym do lamusa zbiorowego rozumu tzw. opinii publicznej.
Gdyby jakimś cudem nad Wisłą gospodarce polskiej do spółki z innymi b. demoludami udało się powtórzyć (a raczej uprzedzić) chiński skok, to zderzenie z gospodarkami krajów wysokorozwiniętego Zachodu byłoby nie mniej drastyczne i nie mniej wrogo przyjmowane. Ponieważ jednak kraje te zadbały o to, aby owe gospodarki nie zagroziły dotychczasowym potentatom, to można propagandowo używać chińskiego straszaka (do spółki z rosyjskim i północnokoreańskim) do przygotowywania opinii publicznej do myśli o konieczności konfliktu militarnego z „totalitarnymi” reżymami. Zamiast mówić o kwestiach gospodarczych jako przyczynie konfliktu, co byłoby trudne dla opinii publicznej i mogłoby zrodzić w niej wątpliwości co do narodowego charakteru konfliktu ekonomicznego, a nasunąć przebłysk o klasowym charakterze przyczyny sprzeczności i konfliktu, propaganda odwołuje się do łatwoprzyswajalnych stereotypów o braku demokracji, który jest atrybutem „komunizmu”, nawet jeśli ten z komunizmu zachował wyłącznie nazwę partii biurokracji rządzącej, która od 30 lat ochrania transformację kapitalistyczną w swoim kraju. Prowadząc ją jedyną dostępną metodą – brutalnym wyzyskiem klasy robotniczej i podnoszeniem wskaźnika Giniego. Grzechem jej jest skuteczność konkurowania na globalnym rynku.
Sytuacja Centrum (najwyżej rozwiniętych gospodarek świata) jest złożona. Chaos, w jakim pogrąża się świat, szczególnie tzw. Trzeci Świat, w wyniku rywalizacji gospodarek Centrum o rynki surowców, taniej siły roboczej i zbytu, wbrew buńczucznym pohukiwaniom różnych apologetów systemu, staje się czynnikiem zagrażającym nawet owemu Centrum. Peryferie, pogrążone w konfliktach zbrojnych, stają się zbyt trudne do pacyfikacji i, co ważniejsze, coraz mniej się boją. Świat rozpada się na regiony, które są zajęte własnymi kłopotami i mają własne ośrodki, gdzie skupia się ich żywotny interes. Delokalizacja przemysłu do Peryferii spowodowała, że Coca Cola i dżinsy przestały być czynnikiem idolatrii i wymuszającym szukanie punktu odniesienia w Centrum. „Wyższość” tzw. cywilizacji zachodniej skończyła się cichaczem, acz skutecznie. Wraz z dżinsami nie jest już przemycana ideologia i kultura Zachodu. Gadżety są produkowane na miejscu, są przydatne, ale coraz mniej dla ich przyswojenia jest potrzebna zachodnia kultura.
Tzw. upadek komunizmu spowodował także upadek znajomego ładu światowego, który współkształtowały kraje socjalistyczne, paradoksalnie podtrzymując wizję ewolucyjnego rozwoju modelu nowoczesności i jego stopniowego, acz nieuchronnego rozprzestrzeniania się na całym globie. Stalinowski „naukowy socjalizm” podtrzymywał wiarę w determinizm historyczny, który najbardziej urządzał świat zachodni, utwierdzając ludzkość w przekonaniu o jego przewodniej roli w tym procesie. Niedościgniony model kapitalizmu, który zmieniał się niczym kameleon w coraz bardziej rozwinięte państwo dobrobytu, stanowił cel wysiłków Drugiego i Trzeciego Świata. Świat Pierwszy mógł tylko odcinać kupony od swojej pozycji.
I to się nagle skończyło.
Oczywiście, Pierwszy Świat nie może się z tym pogodzić. Nie przyjmuje faktu do wiadomości. W kulturę Zachodu nie wierzą nawet ludzie Zachodu. Sytuacja przypomina schyłek Imperium Romanum.
Stary świat nie jest w stanie poddać się wyrokom historii.
Nie chodzi o to, czy będzie wojna, czy nie, ale o to, kogo da się oskarżyć o jej wywołanie. A kandydatów jest wielu… Opinia publiczna, niczym plebs w rzymskim cyrku już przygotowuje palce w znanym geście. Kogo nie pozwoli oszczędzić?
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
7 lutego 2020 r.