Jeszcze pamiętamy nie tylko Louis de Funèsa, ale i polskie dyskusje o tym, czy w dobie rosnącego bezrobocia i niepewności socjalnej społeczeństwo będzie popierało lewicowe pomysły o tym, jak skrócić czas pracy. Mieliśmy wówczas i nadal mamy takie wrażenie, że z taką lewicą to społeczeństwo będzie zawsze oskubane, nieważne czy zaczniemy od skrzydełka, czy od nóżki.

Nie tylko polska lewica mija się z rzeczywistością szerokim łukiem. Przykład, jak zawsze, idzie z Zachodu, a ściślej – ze stolicy światowej mody, czyli z Paryża.

Żeby było jasne. Marksizm ma jasne zdanie na temat pracy w jej różnorodnych aspektach. Tylko lewica nie pamięta i nie chce pamiętać o tym, co marksizm ma w tym temacie do powiedzenia.

Trudno od niemarksistów wymagać pamiętania o tym, co marksizm ma do powiedzenia w temacie. Czy feminizm jest marksistowski z zasady? Wątpliwe. Czy Julia de Funès jest lewicowa? Dla nowoczesnej lewicy, skoro jest feministką, to niewątpliwie należy do lewicowej rodzinki. Nawet jeśli jej opinie wygłaszane na marginesie społecznych protestów we Francji niekoniecznie idą ręka w rękę z opiniami guru francuskiej i nie tylko francuskiej lewicy, Jean-Luca Mélenchona.

Ten ostatni znalazł się na ustach wszystkich zacnych ludzi komentujących z pozycji prawicowych społeczne protesty, ponieważ raczył był stwierdzić, że współcześnie „być miliarderem jest niemoralne”. Z tego też powodu jest ubóstwiany i kanonizowany przez część lewicy i protestujących. Każdy protest szuka swego krótkiego, acz dosadnego hasła i powyższe wydaje się nadawać do tej roli.

A jednak…

Julia de Funès uważa, że Francuzi mają kompleks pieniądza, czytaj: sukcesu. Czyli, że Mélenchon podsyca resentyment klas ludowych.

Można by było zostawić te banialuki w spokoju, ponieważ jako marksiści doskonale wiemy, że mają nas za zazdrosnych, pełnych resentymentu, krwawych zbirów. Problem w tym, że lewica kładąca nacisk na relacje podziału, a nie na stosunki produkcji, sama się prosi o celny cios. Jak by nie patrzył, kapitalistyczną konkurencję prowadzą kapitaliści. Właśnie, na naszych oczach, rozwala się Unia Europejska, która sprawiała, że konkurencja między kapitalistami zachodnioeuropejskimi była łagodzona imperialistyczną przewagą systemu finansowego, opartego na dolarze, z którym powiązane jest euro. Obecnie wspólny rynek, np. gazu wywołuje sprzeciw społeczeństw i niektórych przywódców państwowych jako podtrzymujący najboleśniej odczuwającą skutki autosankcji nałożonych na Rosję gospodarkę niemiecką.

Wybór jest prosty: albo utrzymujemy wspólny rynek i stawiamy na utrzymanie przewagi imperialistycznej wobec reszty świata (poza amerykańskim hegemonem), albo ryzykujemy w pojedynkę, co prowadzi do zaostrzenia wzajemnej, morderczej konkurencji wewnątrzkapitalistycznej. I znowu, kto pierwszy zaryzykuje ma szansę wywalczyć przewagę. Ale koszty w razie niepowodzenia są ogromne. W naszych czasach nie będą się one ograniczały do przegranej w konkurencji kapitalistycznej, ale możliwe jest zastosowanie wobec takiego śmiałka sankcji solidarnej reszty wspólnoty.

Dla świata pracy, tak jak go prowadzi nowoczesna lewica, nie ma wyboru autonomicznego. Musiałoby to być zakwestionowanie kapitalistycznych zasad funkcjonowania gospodarki, a więc i stosunków produkcji. Tyle że nowoczesna lewica nie jest do tego zdolna. Pozostaje jej więc czekać na ruch kapitału i odpowiednio do tego działać. Jeżeli rząd zdecyduje się na samodzielną grę, to cały świat kapitalistycznego Centrum postara się rzucić gospodarkę francuską na kolana. Repertuar instrumentów kapitału jest dość ograniczony, ale całkiem skuteczny. Lewica, jaka odrodziłaby się z tego pogromu, musiałaby ustosunkować się do kwestii stosunków produkcji, ponieważ klasa robotnicza musiałaby przejąć organizację życia gospodarczego. Jeżeli natomiast, co bardziej prawdopodobne, rząd zdecyduje się nie wychylać i tonąć lub dźwigać się razem z resztą UE, to Europa będzie musiała nasilić mechanizmy imperialistycznego wyzysku świata, jednocześnie prowadząc morderczą walkę wzajemną.

Ten obraz sytuacji wyłania się również z faktu, że płaszczyzną, na jakiej będzie się rozwijała ta konkurencja, będzie reindustrializacja gospodarek narodowych Europy. To odbuduje także klasę robotniczą i ruch robotniczy, który, mamy nadzieję, wymiecie stare, nowolewicowe śmiecie.

Jak nie wymiecie, to dzisiejsza nowolewicowa zgraja będzie musiała podjąć decyzję, czy będzie popierała własną klasę kapitalistów, czy też wesprze marksistowski ruch robotniczy. Odpowiedź na to pytanie, znając doświadczenie rewolucjonistów II Międzynarodówki, nie jest z góry przesądzona.

Na miejscu Mélenchona nie kompromitowalibyśmy się pozornym radykalizmem totalnego, moralnego potępienia miliarderów. Nigdy nie wiadomo, czy jutro nie będziesz musiał z nimi zasiadać w jednym rządzie ocalenia narodowego…

Lewica, którą interesuje tylko i wyłącznie podział bogactwa społecznego, potrzebuje miliarderów dla zapewnienia swemu krajowi tortu do podziału. Oczywiście – w warunkach kapitalizmu. Ale ta lewica nie przewiduje zniesienia kapitalizmu, dla niej, w porywach, przecież nie mamy kapitalizmu tylko postkapitalizm. Skąd w postkapitalizmie miliarderzy? Tego teoria nie wyjaśnia.

Jasne jest dla każdego marksisty, że nie wystarczy wypracować wartości dodatkowej, ale jeszcze należy ją zrealizować na rynku w postaci zysku. Zysk jest konieczny, ponieważ to właśnie zysk chce dzielić sprawiedliwie lewica. Inaczej ani rusz.

Rezygnacja z zysku jako kryterium efektywności gospodarowania (vide dyskusje o rynku socjalistycznym itd., dawno przerobione na lewicy) prowadzi do totalitaryzmu. A tego nowoczesna lewica chce uniknąć za wszelką cenę. Nie po to obalano mur berliński, żeby dziś go odbudowywać w sercu Europy…

A niby zysku nie może zrealizować klasa robotnicza? Z marksizmu wynika, że jeśli jest masochistką, to może wlasnym kosztem. Ale jeśli nie jest, to wymianę międzynarodową i międzynarodowy podział pracy należy zbudować na fundamentach innej niż kapitalistyczna gospodarki. A jaka, jeśli nie kapitalistyczna? Do odpowiedzi na to pytanie nowoczesna lewica nie jest przygotowana.

Dlatego w kwestii realizacji wartości dodatkowej musi zdać się na narodową burżuazję.

Nie pluć więc na rękę karmiącą…

Nawet jeśli okruchy, które ta ręka podsuwa są ukradzione pracującym.

*

Wyobraźmy sobie przedsiębiorstwo produkcyjne, w którym nie ma dywidend (czyli miliarderów, którzy żyją z czystej spekulacji). Wówczas podatki są zabierane przez budżet państwa bezpośrednio z samego przedsiębiorstwa. Nie wpływają do niego środki z podatku dochodowego od zarobionych dywidend. Mamy mechanizm analogiczny do mechanizmu realnego socjalizmu.

Z tego, co rozumiemy, jeśli wziąć pod uwagę opinię Arnaud Montebourga, to rozwiązaniem preferowanym przez umiarkowanych socjalistów demokratycznych byłoby  raczej rozszerzenie akcjonariatu na pracowników przedsiębiorstwa niż likwidacja dywidendobiorców.

Jakie społeczne znaczenie ma finansowanie sfery nadbudowy przez opodatkowanie dochodów prywatnych rentierów i quasi-rentierów? Otóż, wówczas struktura nadbudowy społecznej ma charakter dostosowany do potrzeb grup, w ten sposób finansujących te usługi nieprodukcyjne, które są im potrzebne. Finansowanie nadbudowy bezpośrednio przez podział wartości dodatkowej w przedsiębiorstwie produkcyjnym, przy nieistniejącej warstwie kapitału spekulacyjnego, odzwierciedlałoby potrzeby pracowników bezpośrednich.

Oczywiście – w teorii, bo w praktyce biurokracja partyjno-państwowa kieruje się potrzebami warstw pośrednich, z którymi utożsamia się łatwiej niż z interesami klasy robotniczej.

Innym elementem rozważań dotyczących obsługiwania się „dywidendobiorców” bezpośrednio z zysku przedsiębiorstwa jest to, że w nowoczesnym systemie globalnej finansjery przychody finansowe firm często są związane nie tyle z produkcją jako taką, ale ze spekulacją, jakiej oddaje się kierownictwo firmy. Warto mieć w pamięci, że znacząca część przedsiębiorstw nie produkuje niczego, co jest niezbędne w codziennym życiu społeczeństwa, ale różne towary, technologie i usługi, które są potrzebne za granicą jako element złożonego procesu prowadzącego do ostatecznego produktu.

Interesująca jest także pomijana różnica między wartością dodatkową a wartością dodaną. Ta ostatnia stanowi składnik PKB, zaś wartość dodatkowa jest podstawowym elementem obliczania dochodu narodowego. Jeżeli zauważymy, że wartość dodatkowa w ogromnej mierze składa się z wynagrodzeń, to zysk tak obliczony staje się nonsensem. Oznacza bowiem, że w kategorię zysku wchodzi wartość V, tj. fundusz płac, a więc koszt, którego zwiększanie powoduje – w Marksowskiej formule wartości towaru – pomniejszoną wielkość M (tj. wartości dodatkowej, a więc zysku).

Biorąc pod uwagę, że nowoczesna lewica wlicza w wartość dodatkową (=dodanej) wynagrodzenia, to oznacza, że cały rachunek jest maksymalnie zafałszowany w kategoriach materialnych, w kategoriach fizycznych towarów, które stanowią rzeczywistą część funduszu spożycia.

Ekonomia burżuazyjna lepiej rozumie relacje ekonomiczne i stoi na jasnym i jednoznacznym stanowisku, że wynagrodzenie, gdzie by nie powstawało, jest tylko i wyłącznie kosztem, a nie zyskiem. W ten sposób okazuje się, że wartość dodatkowa wytworzona w gospodarce kapitalistycznej w dobie globalnej spekulacji finansowej jest o wiele mniejsza, niż sobie to wyobrażamy.

Nie oznacza to, że biedni kapitaliści nie są wcale tak bogaci, jak to przedstawia lewica, ale że całość konstrukcji opiera się na kruchej podstawie produkcji wartości materialnej. Jeżeli dodatkowo okazuje się, że wydajność pracy nie rośnie z powodu oszczędności na koszcie innowacji technologicznych (proces zahamowany ponoć od końcówki XX w.), to trudno się dziwić, że narastający i odsuwany kryzys kapitalistyczny ma dziś charakter strukturalny. Opodatkowanie najbogatszych, hasło pozostające szczytowym osiągnięciem rewolucyjności współczesnej lewicy, faktycznie może tylko wpływać na wzrost inflacji, a nie na sprawiedliwą redystrybucję.

Przyjmujmy wreszcie do wiadomości – wojna na Ukrainie obnażyła fakt, że w sensie materialnym, rzeczywistym, bogate społeczeństwa nie mają tak naprawdę czego dzielić. To, co miały do tej pory było efektem imperialistycznej, grabieżczej polityki opartej na sile USA, zwykła kradzieżą zasobów tzw. Trzeciego Świata, a nie zasługa wysokiej produktywności własnego systemu gospodarczego. Wystarczyło, aby sankcje przeciwko Rosji uderzyły rykoszetem w Europę, żeby okazało się, iż Europa nie produkuje tego, czego potrzebuje na co dzień. Ba, produkując to, co produkuje, nie bardzo ma możliwość pozyskiwania w wystarczającej ilości tego, czego potrzebuje jej społeczeństwo. Dotychczas mogła zapchać klasy wyzyskiwane chłamem kupowanym za bezcen u Chińczyków. Za euro, które wydawało się kontrahentom walutą, a było tylko kolorowymi papierkami, za którymi nie stoi żadna realna gospodarka.

I tu jest prawdziwy problem, z którym lewica musi się zmierzyć.

Frazesy, nawet rewolucyjne, nie wystarczą.

*

Innym problemem, który jest podejmowany bynajmniej nie przez radykalną lewicę przy okazji dyskusji o reformie emerytalnej we Francji, jest kwestia różnorodności rodzajów prac. I tak, przywoływana przez nas wyżej Julia de Funès zasługuje na szacunek z powodu zwrócenia uwagi na tę kwestię w sposób chyba najbardziej uporządkowany. Wnuczka najbardziej znanego komika francuskiego, ustosunkowując się do sloganu Mélenchona, dokonała rozróżnienia między parami pojęć: sprawiedliwe – niesprawiedliwe i dobre – złe.

Całkiem słusznie stwierdziła, że w polityce nie bardzo przystoi posługiwanie się pojęciami Dobra i Zła. A więc i kwalifikowanie jakiegoś zjawiska jako niemoralnego. Przede wszystkim, co możemy potwierdzić, tego typu frazeologia sprzyja identyfikacji nurtu politycznego jako tworzonego przez ludzi przesiąkniętych resentymentem. Wytłumaczenie, że nie chodzi o resentyment, ale o konkretne zależności ekonomiczne, staje się trudne. Przypomnijmy, że siłą marksizmu było wyjaśnienie zjawiska wyzysku w kategoriach naukowych, a nie emocjonalnych. Posługiwanie się emocjami oznacza brak argumentu merytorycznego, który trafiałby jak strzała prosto w cel.

Oczywiście, argument Julii de Funès nie jest do końca uczciwy, ponieważ emocje są przy okazji wyrazem samoświadomości klasy w sobie. Zajmowanie określonego miejsca w społecznym podziale pracy sprawia, że postrzeganie antagonizmu klasowego ma charakter bezpośredni. Badanie naukowe jest wyjaśnieniem elementów owego stosunku z obiektywnego punktu widzenia. Można powiedzieć, że grupy społeczne postrzegają konflikty, w które są zamieszane, niekoniecznie potrafiąc znaleźć adekwatne sposoby rozwiązania konfliktu. Rozwiązanie wymaga racjonalizacji, czyli rozumowej analizy. Tę analizę prowadzi się w kategoriach tego, co sprawiedliwe i niesprawiedliwe.

Swoją drogą, warto by było zastosować to rozróżnienie i zastrzeżenia do rozpatrywania konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, którego postrzeganie narzuca się wyłącznie w kategoriach absolutnego Zła i Dobra. Ciekawe rezultaty przyniosłoby zastosowanie pojęć sprawiedliwości i niesprawiedliwości w tym kontekście. Szczególnie, że większość ludności świata doskonale czyni owo rozróżnienie potępiając wszelką formę bezpośredniej agresji, ale jednoznacznie wskazując na stronę, której niesprawiedliwość ma charakter wręcz krzyczący. Przy generalnym potępianiu agresji wskazuje się słusznie na konkretną i jawną niesprawiedliwość działań obłudnie legalnych.

Bezradnością współczesnej lewicy jest emocjonalne odwoływanie się do świadomości klasy w sobie w sytuacji, kiedy racjonalnie, w sensie działań politycznych, lewica będzie zmuszona podeptać własne slogany i iść na kompromis ze swoją burżuazją. Logika walk ekonomicznych bez kwestionowania stosunków produkcji powoduje, że nie ma innej możliwości. Marksistowski ruch robotniczy był w zgodzie z emocjami wyrażającymi instynkt klasowy robotników. Współczesna lewica jest socjaldemokratyczna z gruntu, a więc w jej przypadku przejmowanie emocjonalnych haseł mas jest czystą demagogią.

Warto zwrócić uwagę na rozważania Julii de Funès w jeszcze jednym kontekście. Podejmuje ona wątek, jaki pojawia się w dyskusjach na temat reformy emerytalnej, a mianowicie wątek zróżnicowania prac. Podejmuje go, rzecz jasna, w nowolewicowej wersji, czyli nie kwestionuje zastosowania jednego pojęcia „praca” do wszystkich typów aktywności ludzkiej. Wraz z komercjalizacją wszelkich sfer ludzkiej aktywności, pojęcie „praca” zaczęło być stosowane do całego tego obszaru. Zajęcia ludzi, których pozycja społeczna i majątkowa, nigdy nie wiązały się z zarobkowaniem, stały się dziś źródłem dochodu. Pracą jest zarówno dokręcanie śrubek przy taśmie, jak i malowanie obrazów czy pisanie wierszy. Różnica między nimi polega na tym, że jedne należą do działań wyniszczających fizycznie i psychicznie, zaś drugie są wyrazem pełnego rozwoju gatunkowego istoty ludzkiej.

Jeżeli oba typy aktywności traktuje się jako jedną kategorię określaną jako pracę, to dyskusja o tym, czy praca stanowi wartość sama przez się lub czy należy traktować pracę jako zło konieczne staje się dyskusją czysto retoryczną, w której niemożliwe jest posługiwanie się racjonalną argumentacją.

Jedni powołują się na to, że nawet w wieku lat 80-ciu można cieszyć się z wykonywania pożytecznej pracy jako badacz naukowy czy jako dziennikarz siedzący w ciepłym studio telewizyjnym, inni wskazują na długie i wyczerpujące dyżury pielęgniarek czy brudną robotę służb oczyszczania miasta. Rodzi się więc pytanie, czy należy traktować wszystkie te kategorie prac jako równorzędne i czy sprawiedliwość nie wymagałaby zróżnicowania warunków uzyskiwania prawa do emerytury w zależności od typu pracy. Warto jednak zauważyć, że raczej nie idzie się konsekwentnie w tym kierunku rozważań, ale raczej dąży do uogólnienia doświadczeń jednego lub drugiego typu pracy dla uzasadnienia rozwiązania zgeneralizowanego.

Pojawia się więc kolejny element kalkulowanego ataku przeciwko lewicy, jakim jest wytykanie jej pogardliwego podejścia do samej pracy. Takie elementy listy grzechów głównych lewicy są pracowicie zbierane przez tych, którzy mają szczerą chęć skończyć raz na zawsze z lewicą, z różnych względów. Mówiąc szczerze, przy tego typu lapsusach, jak ten o wyższości czasu wolnego od pracy czy o pracy jako przyczyniającej się do zanieczyszczenia środowiska, nietrudno o zdobycie przychylności społeczeństwa w zbliżającej się sytuacji polowania na lewicowe czarownice. Nawet jeśli jest to demagogiczne wykorzystywanie różnych dwuznaczności, to chciałoby się powiedzieć, że „niesmak pozostaje”.

Zwłaszcza, że bez dookreślenia o jaki rodzaj pracy chodzi, te dwuznaczności przestają mieć charakter dwuznaczny i stają się jednoznacznie wrogie określonemu typowi pracy: pracy produkującej materialne bogactwo. W zasadniczej liczbie przypadków, apologia pracy dotyczy aktywności rozwijającej potencjał jednostki, zaś denuncjowanie charakteru opresyjnego i degradującego dotyczy pracy fizycznej lub/i ogłupiającej, bo pozbawionej widocznego dla jednostki celu i sensu.

Ograniczenie Julii de Funès wyraża się tym, że zwraca ona uwagę właśnie na te prace, które są pozbawione cech sensowności i celowości. Już w XX w. poszukiwano, całkiem skutecznie, rozwiązań, które najgłupszym pracom nadawałyby pożądane cechy sensowności i racjonalności oraz dawałyby jednocześnie poczucie sprawczości, a więc podmiotowości w pracy. Rotacja stanowisk, udział w niewielkich grupach pracowników, którzy samodzielnie rozdzielają zadania między sobą, zainteresowanie całością produkcji przedsiębiorstwa oraz udział w kapitale przedsiębiorstwa. Wszystko to są rozwiązania znane jeszcze z ubiegłego stulecia.

Szkopuł w tym, że po upadku ZSRR przestało się opłacać inwestowanie w te pozorne ruchy stwarzające złudzenie robotniczej podmiotowości w miejscu pracy. Lewica postawiła na rekompensatę tego elementu życia mas poprzez ulepszenie stylu życia społeczeństwa jako takiego, czyli stworzenie iluzji, że robotnik może po godzinach pracy stać się pełnoprawnym drobnomieszczaninem. Praca produkcyjna została zdelokalizowana poza kapitalistyczne Centrum, zaś regulowanie komfortu na stanowisku pracy pośrednim między pracą fizyczną a intelektualną polegało na redukowaniu czasu pracy bez redukcji wynagrodzenia.

Ta logika góruje dziś nad lewicową refleksją w kwestii pracy.

Julia de Funès podaje listę profesji, które nie są ani niezbędne, ani nawet przydatne społecznie. Lista obejmuje, m.in. wszelkie zawody doradcze, coaching itp. Jednocześnie są to zawody, które mają swoich klientów. Można dodać, że służby marketingowe stworzyły niejedną profesję, bez której współczesny człowiek nie wyobraża sobie życia. Wynika to najczęściej stąd, że dla uzyskania pewnej odpowiedniej pozycji społecznej, która uwalnia nas od pracy będącej czystym wyrazem przyrodniczej konieczności, konieczne jest posiadanie pewnych „sprawności”, które są certyfikowane przez uprawnione organizacje zawodowe. Taki człowiek nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu intelektualistą, który rozwija swój indywidualny potencjał, ale w swoim działaniu profesjonalnym pozwala innym na uzyskanie podobnego certyfikatu. Stąd zapotrzebowanie na takie usługi. Dla tej kategorii osób przejście do aktywności pozwalającej na rozwijanie potencjału w pełni wymaga czasu wolnego. Tej kategorii osób dotyczy więc kwestia walki o wiek emerytalny.

To, czego nie podejmuje ani prawica, ani lewica, to problem zawodów, które są niezbędne dla przetrwania społeczeństwa i które nie tylko nie rozwijają choćby w ograniczonym stopniu potencjału indywidualnego, lecz nawet go zwyczajnie hamują. W marksizmie te właśnie zawody dotyczą prac produkcyjnych i dlatego są niezbędne, niepomijalne, chociaż w największym stopniu mogą być wspomagane lub zastępowane pracą zautomatyzowaną. Problemem tych zawodów jest brak czasu przez całe życie, aby wygospodarować sobie czas na pełny rozwój swojego potencjału. Dlatego te prace powinny być maksymalnie ułatwione dzięki automatyzacji, a jednocześnie stać się powszechnym obowiązkiem. Tak, aby nie były jarzmem tych samych wciąż ludzi. To się nazywa zniesienie klasy robotniczej wraz ze zniesieniem społeczeństwa klasowego i burżuazji.

Dopóki istnieje klasa proletariatu, dla której sposobem zarobkowania pozostaje wykonywanie takiej właśnie pracy, dopóty nie jest możliwe znalezienie sprawiedliwego sposobu rozwiązania problemu emerytur czy wieku emerytalnego. Nie może być jednego rozwiązania bez zniesienia zróżnicowania klasowego.

W kapitalizmie faktycznie, wszystko, włącznie z sumieniem, może stać się przedmiotem handlu, dlatego każda aktywność ludzka, łącznie z happeningiem, może być nazywana pracą na równi z pracą robotnika przy taśmie. Ale jest to tylko burżuazyjna iluzja. Praca nieprodukcyjna, umysłowa, jest namiastką rozwoju, który dostępny jest tylko grupie intelektualistów z wyższej półki. Także w postaci pracy przynoszącej dochód, bo taki jest kapitalizm. Ale te wszystkie rodzaje prac są równie niesprowadzalnymi do wspólnego mianownika pojęciami, co psy i gruszki.

W zasadzie jedyną wspólną cechą wszystkich owych zajęć jest to, że są one zależne od mecenatu klasy panującej. Nawet jeśli nie w sposób bezpośredni, to dzięki organizacji mechanizmu społecznego funkcjonowania. Wszystkie są sługami kapitału. Ale tylko praca produkcyjna, najniższa z najniższych, ma unikalną cechę, która daje jej możliwość wyeliminowania kapitału i stworzenia sprawiedliwego społeczeństwa bezklasowego.

Nie dobrego czy złego, ale sprawiedliwego.

W dzisiejszym społeczeństwie trzeba być miliarderem, aby spełnić marzenie o życiu w pełni odpowiadającym potrzebie pełnego rozwoju. Wszyscy inni muszą zarabiać, a więc się ograniczać w mniejszym lub większym stopniu. Społeczeństwo bezklasowe pozwala na zaspokojenie tej potrzeby bez konieczności bycia miliarderem. Wystarczy pozamiatać ulice nie czekając aż zrobi to ktoś przymuszony potrzebą zarobkowania. Nie można się rozwijać w pełni, jeśli ignoruje się jakąś część kondycji ludzkiej, w tym tę związaną z przyrodniczym uwarunkowaniem i bez codziennego przezwyciężania tej alienacji.

Dla marksisty istnienie miliarderów nie ma nic wspólnego z moralnością. Marksizm to projekt takiej gospodarki, w której istnienie miliarderów jest nieracjonalne. 

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
1 lutego 2023 r.