Podczas swego prestidigitatorskiego tournée po Afryce, Anthony Blinken miał pecha natknąć się na Naledi Grace Pandor, minister spraw zagranicznych Republiki Południowej Afryki. Lady Pandor w zdecydowanych słowach odwiodła Blinkena od zamiaru udzielania jej tzw. dobrych rad na temat tego, z kim politycznie może trzymać RPA, a z kim nie, aby nie podpaść Stanom Zjednoczonym i całemu tzw. wolnemu światu.
Rzecz, oczywiście, szła o „pożałowania godną” postawę państw afrykańskich, które dopiero co odmówiły przyłączenia się do rezolucji ONZ „ubolewającej” nad agresją rosyjską, do której USA i cały Zachód przynaglały w sposób zdecydowany Putina od końca 2021 r., judząc Ukrainę i strasząc przygotowywanym od 2014 r. przy pomocy amerykańskich i kanadyjskich doradców wojskowych rozstrzygającym atakiem na republiki donieckie. Kraje afrykańskie, w przeciwieństwie do Europejczyków, nie miały problemu z odczytaniem rzeczywistego scenariusza wydarzeń początku roku. Co więcej, w wydarzeniach tych odnalazły zachętę do eksplodowania tłumionego od dekad pragnienia zrzucenia jarzma neokolonialnego podporządkowania interesom europejskim.
Lady Pandor znalazła godną naśladowczynię w osobie reprezentantki Gabonu na lipcowej sesji Rady Bezpieczeństwa ONZ, na której rozpatrywano wniosek Republiki Afryki Środkowej o zdjęcie embarga na dostawy broni do tego kraju.
Zaznaczmy, że władze Republiki od lat zmagają się z problemem terroryzmu na swoim terenie. W ramach niezwykłej troski o utrzymanie pokoju w tym kraju, ONZ nałożył embargo na dostawy broni, jednocześnie wysyłając własne kontyngenty pokojowe. Przypomnijmy, że kraje afrykańskie tego regionu (subsaharyjskiego) zmagają się z problemem terroryzmu od czasu sławetnej interwencji państw Zachodu (na życzenie Francji) w Libii. Colateral damage owej krucjaty przeciwko „krwawemu dyktatorowi”, który zbudował państwo dobrobytu i właśnie kończył przygotowania do otwarcia Banku Inwestycyjnego mającego zajmować się finansowaniem rozwoju ekonomicznego całego kontynentu afrykańskiego, była eksplozja grup terrorystycznych pozostałych po wojnie domowej w Libii oraz nieustająca od tamtej pory fala uchodźców do Europy Zachodniej.
Od 2013 r., kiedy to państwa Zachodu uznały za stosowne zająć się zarządzaniem kryzysem terrorystycznym, wywołanym przez siebie w Afryce, stworzono wiele kontyngentów sił pokojowych, w tym w Republice Środkowoafrykańskiej czy w Mali. Sama Francja przeprowadziła przynajmniej dwie specjalne operacje wojskowe w Mali. Nie ma potrzeby podkreślać, że owe operacje i misje pokojowe nie przyniosły dosłownie nic krajom w potrzebie. Operacja Barkhane w Mali zakończyła się właśnie niesławnym wyproszeniem Francji z tego kraju. Republika Środkowoafrykańska już wcześniej zwróciła się do Rosji z prośbą o zaopatrzenie w broń i o pomoc w zwalczaniu grup terrorystycznych. Warto dodać, że w sierpniu Mali złożyło oficjalną skargę do ONZ na Francję, oskarżając ją nie tylko o bodajże świadomą nieskuteczność w zwalczaniu terroryzmu, ale i o wspomaganie grup terrorystycznych, z którymi podobno miała walczyć.
Malijską interpretację wydarzeń uwiarygodnia fakt, że już po opuszczeniu kraju przez oddziały francuskie, władzy malijskiej udało się wynegocjować z rebeliantami zdjęcie blokady z ważnej drogi łączącej środkowy obszar z resztą kraju (https://www.rfi.fr/fr/afrique/20220902-mali-multiplication-des-accords-locaux-entre-les-populations-et-les-jihadistes).
Ludność Afryki bardzo wyraźnie dostrzega więc niespójność etycznych standardów świata zachodniego, które nakazują mu uzależniać proces pokojowy między władzami kraju a grupami kwestionującymi porządek państwa od odcięcia obu stron od dostaw broni (z naciskiem na utrzymywanie w stanie bezbronności reżymu rządzącego, z definicji silniejszego od „bezbronnej” społeczności wspieranej przez uzbrojonych wyrazicieli lokalnych NGO-sów), a jednocześnie te same standardy moralne skłaniają ich do wysyłania całych arsenałów broni na pomoc wątpliwej konduity reżymowi ukraińskiemu. Nawet bez zająknięcia się o możliwości wysłania w teren jakiejkolwiek misji pokojowej ONZ.
Nic dziwnego, że ludność Afryki dostrzega podobieństwo między swoją sytuacją a sytuacją Rosji w obecnym konflikcie. Nic dziwnego więc także i w tym, po której stronie w praktyce opowiadają się Afrykańczycy w swojej większości. Opinia ludności nie oznacza automatycznie opinii władz. Niektóre reżymy afrykańskie, jak np. Wybrzeże Kości Słoniowej, pełnią w regionie rolę podżegacza wojennego w stosunku do malijskiego rządu przejściowego. Dla większości społeczeństw afrykańskich, Mali jest jednak wzorem do naśladowania. Rosja stała się w wyniku zbrojnego konfliktu na Ukrainie detonatorem emancypacyjnych emocji i pragnień narodów uciskanych – w przeszłości w wyniku zależności kolonialnej, obecnie – w wyniku uzależnienia od międzynarodowego kapitalistycznego podziału pracy, który całość zysków transferował w kierunku Zachodu, dyktując krajom afrykańskim warunki handlu i ceny sprzedaży.
Przykre, że Federacja Rosyjska jest totalnie niezdolna do podjęcia nakładanej na nią, wbrew jej woli, roli lidera ruchu wyzwoleńczego spod jarzma kapitalizmu. Zadanie, którego podjęłoby się rosyjskie społeczeństwo, jest niewyobrażalne dla lokajskich władz samej Rosji. Dla reżymu Putina zatarg z Zachodem jest nieszczęściem, nieporozumieniem, z którego chcieliby się wydostać jak najszybciej i podjąć na nowo ścieżkę kolonialnej zależności. Gdyby tylko Zachód łaskawie zechciał wyzyskiwać bogactwa naturalne Rosji ku chwale zysków rosyjskich oligarchów, oczywiście, po zaspokojeniu zachodniej zachłanności! Rozumie się samo przez się!
Władze Rosji są analogiczne do oligarchicznych, skorumpowanych reżymów państw afrykańskich, które mają w głębokim poważaniu dążenia swych społeczeństw. Jednak zarówno władze państw afrykańskich, które znalazły się w opozycji do interesów Zachodu, podobnie jak władze Rosji, są zmuszone opierać się na swoich społeczeństwach. Słabość tych reżymów sprawia, że są one podatne na żądania i wściekłość ludności. To jest moment, w którym istnieje szansa dla lewicy, aby skierować spontaniczną złość społeczną na tory racjonalnej polityki zwycięstwa nad kapitalizmem. Nie utopijny, ale jak najbardziej pragmatyczny program gospodarczy sam się narzuca w wyniku analizy bieżącej sytuacji.
Z niejakim zdumieniem, ale i satysfakcją możemy obserwować dojrzałość analityków afrykańskich, którzy kreślą konkretne projekty dla kontynentu, o jakich w Europie już dawno zapomniano. Europejska lewica nie kontestuje kapitalizmu jako takiego, a tylko podział zysków. Oczywiście, zysków zdobywanych na pocie i krwi wyzyskiwanych społeczeństw innych regionów świata. Lewica europejska i lewica rosyjska są w stanie programowego i politycznego rozkładu, który przy okazji konfliktu ukraińskiego obnaża się z całkowitym bezwstydem.
Bez rewolucyjnego ruchu robotniczego, który jest jak najbardziej aktualny w sytuacji, kiedy Afryka przygotowuje się do oczekiwanej eksplozji przemysłowej, istnieje ryzyko degeneracji wysiłku emancypacyjnego w kierunku nacjonalizmów, które cały ten wysiłek zmarnotrawią dla samych Afrykańczyków. Ekonomiści afrykańscy zdają sobie sprawę z tego, że program emancypacji Afryki musi dotyczyć całego kontynentu. Bardzo świadomie analizują europejskie doświadczenie ze wspólną walutą i wskazują precyzyjnie na miejsca, w których popełniono błędy. Wymieńmy jeden z nich: stworzenie wspólnej waluty bez utworzenia wspólnego budżetu. Tak mówi jeden z ekonomistów afrykańskich, który wskazywał na tę pułapkę już od początku stworzenia euro. Nieświadomie wskazuje on jednocześnie na przyczynę niepowodzenia eksperymentu jugosłowiańskiego: decentralizacja, tak opiewana jako skuteczne narzędzie demokratyzacji totalitarnego reżymu biurokratycznego, potęgowała zróżnicowanie gospodarcze poszczególnych republik, które zemściło się później jako rozpad Jugosławii z wrogością między jej częściami składowymi. Afrykańczycy potrafią więc wyciągać wnioski.
Nie potrafi tego lewica.
Wrogość między rosyjską lewicą a reżymem Putina pozostaje więc wrogością czysto werbalną. W gruncie rzeczy obie strony pozostają wierne idolatrii zachodniej demokracji, z której nie pozostało wiele na samym Zachodzie. Dla rosyjskiej lewicy, podobnie jak i dla lewicy globalnej, demokratyczny system późnego kapitalizmu pozostaje nieutopijnym modelem prawdziwego socjalizmu, który pozostaje pierwszą i ostatnią fazą (nie)budowy społeczeństwa bezklasowego. Uwolnienie się od pracy produkcyjnej, możliwe dzięki jej przerzuceniu poza granice cywilizowanego świata, pozostaje szczytem spełnienia dążenia do dezalienacji gatunku ludzkiego. Oczywiście, reprezentowanego przez jego najlepszą część – klasę kreatywną. Dlatego lewica nie jest w stanie podjąć wyzwań, które pojawiają się w świecie realnym. Upadek ZSRR pozostaje dla nich sukcesem w pokonaniu „utopijnej” wersji marksizmu, której wcielenie w życie jest związane koniecznie z odrzuceniem demokracji burżuazyjnej, a więc demokracji jako takiej. To, że kraje uzależnione mogą pozostać uzależnione tylko za cenę braku demokracji jest dla nich kompletnie nieważne. Nie przyjmują do wiadomości, że kapitalizm przestał być modelem docelowym, którego osiągnięcie zależy wyłącznie od upływu czasu. Brak demokracji u jednych jest warunkiem koniecznym dobrobytu i demokracji u drugich. To jest to, co rozumieją ludy Afryki i Azji. Rozwiązanie nie jest w naśladowaniu ścieżki chińskiej, która za wszelką cenę chce być dowodem na to, że (post)kapitalizm jest modelem procesu rozłożonego w czasie. Nie jest. Kapitalizm jako system produkcji wymaga dynamiki, a więc nierównowagi, czyli sprzeczności. To właśnie nam demonstruje rozwój aktualnej sytuacji politycznej w świecie. Paradoksalnie, koszty tej nieprzyjmowanej przez lewicę nauki będzie płaciła Europa.
Europa nie ma dobrego wyjścia z sytuacji. Sankcje ekonomiczne przeciwko Rosji, analogiczne do tych stosowanych wobec nieposłusznych państw skolonizowanych, obróciły się przeciwko samej Europie, o czym uprzedzaliśmy od dawna, wcześniej niż stało się to oczywiste przy okazji wojny na Ukrainie. Różnica jest taka, że w Libii czy w Syrii, wcześniej w Afganistanie, mamy obecność militarną Zachodu, który po prostu bierze to, czego potrzebuje. Przeniesienie wojny na teren Rosji, co jest celem wojennego podjudzania ze strony USA, czyni z Rosji obszar analogiczny do Libii. A więc, teren, na którym USA, z racji swej przewagi wojskowej, wchodzi jak w masło, nie narażając się na przeciwdziałanie ze strony państw zachodnioeuropejskich, które już przez 30 lat zdołały sobie wypracować w Rosji swoje enklawy wpływów i gospodarczej „współpracy”, czytaj: dominacji.
Rozważmy scenariusz przewidywany i witany z entuzjazmem przez intelektualne elity Rosji, a mianowicie rozpad Federacji na mniejsze organizmy państwowe. Z punktu widzenia USA, taka perspektywa grozi oczywiście rozszerzeniem Unii Europejskiej, czyli jej wzmocnieniem. Rzecz jasna, wielka Federacja Rosyjska była dla UE kąskiem nie do przełknięcia, ale kohorta średniej wielkości państewek już staje się strawna. Problem w tym, że najprawdopodobniej cała Syberia odpadłaby na rzecz Chin, a więc Europa i tak stałaby się obszarem zubożenia. Rosja jako kraj skolonizowany przez gospodarkę europejską był to model optymalny dla Europy Zachodniej. Problem w tym, że Europa Wschodnia nie okazała się domyślna i nie skorzystała z okazji, by się nie odzywać. Ku żalowi lewicy zachodnioeuropejskiej, która została zmuszona przez lewicę wschodnioeuropejską do takiego samego pokajania, do którego elity wschodnioeuropejskie zmusiły elity zachodnie – z powodu ponoć niezrozumienia zagrożenia, jakim jest Rosja (nawet zwasalizowana) dla zachodnich wartości.
Realizacja scenariusza amerykańskiego zakłada permanentny konflikt zbrojny na terenach Rosji i Ukrainy. Być może także i Polski oraz innych krajów Europy Wschodniej, jako że są one całkowicie obojętne z punktu widzenia gospodarki europejskiej. Europa przestaje być podmiotem gospodarki światowej i staje się jakimś zakątkiem uzależnionym od światowych dostaw, jakich wiele na globie.
Na zachodzie Europy wiele mówi się o potencjalnych zagrożeniach związanych z brakiem zaopatrzenia w gaz rosyjski. Sankcje w innych częściach świata obejmują przede wszystkim embargo na dostawy broni, ale w przypadku Rosji nie ma takiej możliwości, ponieważ Rosja posiada własne zasoby w tym względzie, a poza tym, póki co nie toczy się wojna na jej terenie. Retorsje sankcji ekonomicznych pozostawały zapewne w wyobrażeniu europejskiej biurokracji unijnej nierealne, ponieważ jest ona przyzwyczajona do tego, że przy okazji sankcji nie zostają naruszone dostawy w kierunku Europy. Nałożenie sankcji na rosyjskie dostawy gazu przewidywało raczej stworzenie Rosji trudności ze zbytem i wynikającą stąd obniżkę cen. Stało się inaczej, jak wiadomo. To wywołało oburzenie Zachodu na Rosję, która ponoć używa gazu jako broni. Jeżeli używanie gazu jako broni jest nieetyczne, to przede wszystkim stosuje się to do Zachodu, który pierwszy zaczął używać gazu jako broni, ale w szamotaninie, niechcący, broń wystrzeliła w niewłaściwą stronę i trafiła Europę w miękkie podbrzusze.
Żarty żartami, ale Europie bynajmniej nie jest do śmiechu. Duża to sztuka umieć śmiać się z siebie.
Polska, oczywiście, tryumfuje: trzeba było pomyśleć o dywersyfikacji dostawców gazu. Jasne, jasne…
Problem w tym, że po pierwsze, zasoby rosyjskie mogły być dostarczane po niskich cenach z racji bliskości i możliwości wykorzystania już istniejącej infrastruktury pozostałej po czasach radzieckich. Jaki jest sens dywersyfikacji w sytuacji, kiedy blisko jest jednocześnie tanio, a poza tym Rosja pozostawała obszarem penetracji kapitału zachodnioeuropejskiego, co jest mechanizmem powiązanym. Po drugie, można domniemywać, iż to właśnie Rosja była (dla Europy) instrumentem dywersyfikacji dostaw z krajów, które groziły prędzej czy później wyzwoleniem się z korzystnych więzi neokolonialnych. Nie wspominając już o stałej groźbie naruszenia stabilności tych dostaw, np. z Algierii, w sytuacji nieprzezwyciężonego terroryzmu islamskiego. Dla Niemiec, pozbawionych tradycyjnych więzi kolonialnych, Rosja była idealnym terenem dopełniającym jej gospodarkę.
Tak więc, Europie nie był do niczego potrzebny konflikt z Rosją. Co więcej, dzięki współpracy z Rosją, Europa Zachodnia stawała się coraz bardziej wygrywającym rywalem upadającej hegemonii amerykańskiej. Dodając do tego wzrost potęgi ekonomicznej Chin, USA miały pełne prawo czuć się zagrożone w sposób wręcz egzystencjalny. Prof. Mearsheimer jakoś o tym nie wspomina… A może powinien dla dopełnienia obrazu, by nie tylko w jakimś stopniu zracjonalizować agresję Rosji, ale odsłonić realną agresję Stanów Zjednoczonych, której prawdziwym celem było zniszczenie Europy Zachodniej, skoro USA nie mogły dłużej utrzymać jej w pełnej zależności od siebie.
Coś w rodzaju taktyki spalonej ziemi na wschodzie Ukrainy, skoro reżym Zelenskiego nie może utrzymać tych terenów…
Przyglądając się politycznej scenie Francji, można dostrzec zdecydowaną przewagę głosów zatrwożonych perspektywą tegorocznej zimy. Nie brakuje przy tym głosów, które nie zwalają rutynowo całej winy na Putina, co jest domeną mainstreamu i mainstreamowej propagandy. Dochodzą do głosu analitycy, którzy wskazują na to, że problem energetyczny narastał od dawna.
Analitycy zwracają tu uwagę na rozkład polityki oparcia się na energetyce jądrowej w wyniku walki ekologów domagających się (skutecznie) zamykania elektrowni atomowych. We Francji, na ponad 50 elektrowni zamknięto ponoć już z górą 30, a na tym nie chce poprzestać prezydent Macron, wierny paktowi z ekologami. W dużo większym stopniu cios odczuwają Niemcy, które już wcześniej skutecznie odeszły od atomu, a obecnie otwierają stare elektrownie węglowe.
Problem z atomem jest jednak taki, że wymaga on dużych ilości wody do chłodzenia reaktorów, co jest o tyle trudne, że w bardzo bliskiej perspektywie mamy do czynienia z brakami wody, nie tylko pitnej. Europa znalazła się więc w czarnej dziurze, z której nie bardzo jest jakieś sensowne wyjście.
Innym problemem jest to, że zapowiedziana lata wcześniej rezygnacja z atomu spowodowała braki w kształceniu specjalistów niezbędnych w tej dziedzinie. Inżynierowie w najbliższym czasie przejdą na emerytury, a młodsi już wcześniej przesiedli się na stanowiska programistów tworzących algorytmy dla Google’a czy inne, zwiększające przychody ze sprzedaży. Jednym słowem, żadnej asekuracji w gospodarce realnej. A przy rywalizacji z mającą przemysłowe ambicje Afryką rozleniwiony i starzejący się kontynent ma małe szanse.
Oczywiście, rezerwy gazu w 90% dają poczucie niejakiego komfortu, który jednak rozpływa się natychmiast, gdy przejść do kwestii kosztów. Tani gaz z Rosji jest, ale go nie ma, natomiast wszystkie alternatywy są drogie i mało pewne. No cóż, stwierdził Macron, wolność kosztuje. Z jego słów można wywnioskować, że koszty poniosą głównie elity: trzeba będzie zrezygnować z podróżowania prywatnymi odrzutowcami, zaś jeden z ministrów zadeklarował, że zrezygnuje z przenośnego urządzenia klimatyzacyjnego. W Sud Radio słyszeliśmy o perspektywie zredukowania prysznica do jednego tygodniowo i do niewłączania pralki po 18:00.
Póki co, żartujemy. Trochę zmienia się ton, kiedy słyszymy, że na 10 września zapowiadana jest reaktywacja Żółtych Kamizelek…
Ostatnim elementem tego przeglądu będzie to, że gdzieniegdzie zaczyna się wspominać o tym, iż dla stawienia czoła trudnym czasom niezbędna jest europejska solidarność. Tymczasem rozdźwięki narastają. Między Francją a Niemcami o trucie środowiska CO2 z węgla przy każdym wietrze ze wschodu, między Wielką Brytanią i Norwegią a kontynentem o zapowiedź, że te kraje będą dbały przede wszystkim o własny interes energetyczny i nie mają zamiaru dzielić się nadwyżkami swojej energii z sąsiadami. Biorąc pod uwagę, że tych nadwyżek może być okresowo sporo, a energii nie da się magazynować, spekulanci Bitcoinów będą mieli szerokie pole do popisu. Energia elektryczna ma szansę stać się heroiną lub alkoholem okresu prohibicji, co pozwoli rozwinąć wolną przedsiębiorczość rodem z Sycylii.
Podsumowując, ponieważ biurokracja europejska jest siostrą-bliźniaczką biurokracji realsocjalistycznej, pozostanie ona totalnie bezradna bez adekwatnego przepisu, regulacji czy dyrektywy. A więc pozostanie totalnie bezradna poza kwestią korupcji własnej, co zwiększy chaos już spowodowany obiektywnymi trudnościami i kryzysami. Unia Europejska umrze śmiercią z wyczerpania, niespektakularną, co spowoduje, że jeszcze przez parę lat będzie uchodziła za żywą, ale tak naprawdę zombie. Efekt upadku Unii i unijnej gospodarki odbije się zwiększonym echem we wschodniej części kontynentu, co wymusi rządy dyktatorskie, niezbędne w regionie przyfrontowym.
Dzięki lewicy europejskiej mamy jednak pewność, że ta sytuacja nie przerodzi się w sytuację rewolucyjną. Ale na pewno będą prosperowały NGO-sy zatroskane o los społeczności LGBT. Same społeczności LGBT – niekoniecznie.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
3 września 2022 r.