„Jeśli przegra strajk nauczycieli i nauczycielek, to będzie jasny sygnał dla wszystkich kolejnych rządów: w Polsce nie ma już struktury zdolnej przeciwstawić się antyspołecznym posunięciom władzy” – pisze Remigiusz Okraska na swoim profilu facebookowym.
I właśnie, jak się zdaje, strajk nauczycieli załamuje się niechlubnie (https://strajk.eu/liberalowie-zdradzili-nauczycieli-opozyc…). Z której strony by nie patrzył, jasno widać, że zdolność przeciwstawiania się antyspołecznym posunięciom władzy zanikła wraz z upadkiem „realnego socjalizmu”. Czas wyciągnąć z tego wnioski, panowie i panie.
Swoja drogą, Remigiusz Okraska nawrócił się nie tylko na gender. Jeszcze niedawno hołubił on złudzenia co do PiS-u z jego populizmem, czytaj: prospołecznym nastawieniem, które powinno było, jego zdaniem, zbliżać prawdziwą lewicę z prawicą populistyczną. Gdzież są niegdysiejsze śniegi?… Walec Nowej Lewicy przyszedł i wyrównał Obywatela.
Jakaś inna użytkowniczka facebooka, nauczycielka pracująca w Niemczech, wychwala na swoim profilu organizację systemu edukacji w tymże kraju jako wzór do naśladowania. Nauczyciel ma tam status urzędnika państwowego, zajmuje się wyłącznie edukacją, a jeżeli bachor zachowuje się niestosownie i sprawia urzędnikowi państwowemu kłopoty, to jest odsyłany do domu, zajmują się nim albo rodzice, albo służby poprawcze, po godzinach dydaktycznych nie ma świetlic, nie ma wycieczek, nie ma niczego, za co musieliby odpowiadać nauczyciele. Organizacja tego typu spraw należy do innych, wyspecjalizowanych służb, a nauczyciele mają wliczone w etatowe godziny czas przeznaczony na przygotowywanie się do lekcji itd., itp. Nie mówiąc już o godziwej pensji, godnej przedstawiciela Państwa.
A nam, starym góralom pamietającym czasy PRL, od razu zapala się czerwona lampka – w „słusznie minionym” okresie dokładnie tego typu świętokrowiarstwo państwowych urzędasów, którzy za nic w świecie nie zrobią więcej, niż wynika z ich zasranych zakresów obowiązków (a nie zapisano w nich zwykłej, ludzkiej życzliwości), było jednym z bardziej dokuczliwych czynników wywołujących społeczną wściekłość. Nie oceniamy, czy słusznie, mówimy o fakcie.
Z bardziej uogólnionego poziomu refleksji, zwracamy uwagę na to, że owe dobrodziejstwa stanu nauczycielskiego w Niemczech NIE wynikają z szacunku dla nauczyciela, ale z jego statusu urzędnika administracji państwowej. Typowo niemieckie posłuszeństwo wobec autorytetu władzy – pierwotne źródło faszyzmu, jak chcą niektórzy badacze lewicowego chowu. U nas to rodziców by już szlag trafił!
A tu wyłania się inny „oburzony”, tym razem rodem z „Krytyki Politycznej”, przytoczony dla zachowania równowagi poglądów, Adam Leszczyński: „Opowiadanie o misji jest wygodne, ponieważ zwalnia z najtrudniejszej rzeczy — konieczności godziwej zapłaty za pracę. Ponieważ, hej, misja, dla misji nie będziecie pracować?”
Niby opcja przeciwstawna „Obywatelowi”, ale już nie „Nowemu Obywatelowi”, a jednocześnie narzucająca ton.
Rzecz jasna, każdemu obywatelowi należy się słuszna płaca za pracę. Jak niektórzy górale pamiętają, jest to zasada pierwszego etapu komunizmu – czyli socjalizmu. O ile kontaktujemy z rzeczywistością, w socjalizmie nie jesteśmy, a autorytety „Krytyki Politycznej” nawet nie dążą do socjalizmu, ba, podkreślają szacunek samego Marksa dla kapitalizmu.
W gospodarce rynkowej (kapitalistycznej) o zysku decyduje dopasowanie podaży do popytu. Wiadomo, bezużyteczny diament kosztuje więcej niż bezcenne powietrze. Bezcenna misja może więc logicznie w gospodarce rynkowej być mniej warta niż bezużyteczne celebryctwo. A więc, wycena misji jest najzupełniej zgodna z logiką gospodarki rynkowej. Nie bez powodu, A. Leszczyński aż się zżyma na samo wspomnienie o misji nauczyciela. Jak jednak wycenić pracę nauczyciela w logice rynku?
Może odwołajmy się do tego samego sposobu, w jaki naprawiono strukturę przemysłu w Polsce? Wystarczy sprywatyzować szkolnictwo (służbę zdrowia), a wszyscy będą zadowoleni, tak jak są zadowoleni robotnicy w przemyśle, którzy zarabiają krocie w porównaniu z nauczycielami. Co, że niby nauczyciele nie będą mogli spełnić swojej misji oświecania dzieci z biedniejszych rodzin? P… biedniejsze rodziny, wszak nie raz już to robiono w ciągu tych ostatnich 30 lat pełnego sukcesu gospodarczego! P… misję! Może kilka trudnych lat czeka nauczycieli, ale potem wolny rynek przywróci prawidłową strukturę popytu i podaży i będzie pełne szczęście, jak w reszcie gospodarki naszej „zielonej wyspy”!
A jednak. Weźmy pod uwagę, że w przypadku „klasy kreatywnej”, w przeciwieństwie do robotników, praca nie odbywa się na warunkach rynkowych. Faktycznie, wynagrodzenia zależą od arbitralności urzędników odpowiedzialnych za edukację, służbę zdrowia itp. usługi. Lewica domaga się więc innego podziału środków w ramach puli pozostającej w dyspozycji administracji państwowej. I w ramach tej puli rząd usiłuje pogodzić sprzeczne żądania.
Manewr polegałby na tym, aby argument „misji” przerzucić na urzędników państwowych, odpowiedzialnych za dzielenie pieniędzy budżetowych. Czyli – minister finansów powinien zarabiać tyle, ile dziś zarabia nauczyciel, a nauczyciel tyle, ile zarabia sekretarka ministra finansów. Problem w tym, że zakres odpowiedzialności i kompetencje, a także argument o podatności na korupcję, nie pozwalają na taką siatkę płac. Żeby nie zabierać jednym, by dać drugim, należałoby zwiększyć pulę. A to jest możliwe tylko przez wzrost budżetu, czyli zwiększenie opodatkowania, a odbieranie nauczycielom tego, co przed chwilą dostali od budżetu, mija się z celem. Przeznaczanie podatków od lekarzy dla nauczycieli też mija się z celem. Jednym słowem, zwiększenie opodatkowania budżetowców, aby zwiększyć środki dla pracowników budżetu, to tylko ta sama redystrybucja dla jednych kosztem drugich.
Aby zadowolić wszystkich budżetowców, należy obciążyć inną, pozabudżetową grupę społeczną. Lewica, unikająca stawiania kwestii w kategoriach klasowych, mówi o opodatkowaniu bogatych, a nie o opodatkowaniu gospodarki, czyli kapitalistów. Kapitalistów tylko o tyle, o ile są bogaci. Drobni kapitaliści sami mają problemy. Pozostają wielcy kapitaliści, w tym finansjera. O tych ostatnich zapomnijmy, ponieważ pokazali oni swoje możliwości perswazyjne w trakcie ostatnich kryzysów. Poza tym, zawsze mogą oni przerzucać koszty na swoich klientów – indywidualnych oraz innych kapitalistów działających w sferze gospodarki realnej. Pozostają więc kapitaliści sfery realnej, którzy zwiększają swoje zobowiązania wobec kapitału finansowego oraz wobec budżetu państwa. Część, ci najwięksi, uciekają w raje podatkowe, mniej łebscy okazują się tymi naprawdę skubanymi. No to przerzucają oni koszt zwiększonych obciążeń na swoich pracowników. Na szczęście dla nauczycieli i lekarzy, nie są to przedstawiciele „klasy kreatywnej”, więc wszystko gra. Wreszcie znaleźliśmy grupę społeczną, która powinna słusznie ponieść koszty roszczeń nauczycieli i lekarzy.
Podsumujmy: zrzutka pracowników budżetówki na własne pensje z pieniędzy wypłacanych z budżetu jest paranoją. Można, co najwyżej, z tej zrzutki zabierać jednym, aby dać innym. Żeby dać wszystkim, należy zwiększyć pulę dla budżetówki o środki pochodzące z zewnątrz.
Żeby analogia z robotnikiem w przemyśle, też pracownikiem najemnym, trzymała się kupy, należałoby nakazać rodzicom płacić za naukę ich dzieci, a środki przejmowałoby państwo, które później dzieliłoby te pieniądze między nauczycieli. Problem w tym, że nauka w instytucjach państwowych jest bezpłatna. Całość puli na wynagrodzenie dla nauczycieli pochodzi więc ze środków budżetowych zebranych z opodatkowania innych działów.
Uzasadnieniem dla utrzymania publicznego statusu edukacji (czyli w logice kapitalizmu – absurdalnego statusu) jest więc owa osławiona misja, nic innego. Odrzućmy „misję”, a nie będzie więcej powodu, dla którego nie należałoby sprywatyzować szkolnictwa. Jeżeli więc Adam Leszczyński tak się oburza na „misję”, to tylko dlatego, że jest ślepy lub zaślepiony klasowo. Poza „misją” nie ma powodu, dla którego nie należałoby traktować edukacji tak samo, jak innych potrzeb jednostkowych, np. palenia czy spożywania alkoholu.
Odarcie z „misji” jest równoznaczne powiedzeniu, iż praca nauczycieli służy po prostu i wyłącznie zarobkowaniu. Albowiem wiele innych, bardzo realnych rodzajów prac służy wyłącznie temu celowi, np. praca śmieciarza czy rzeźnika.
Ustrojem, który wymyślił „misję” jest socjalizm. Jeżeli nie chcecie „misji”, a chcecie kapitalizmu, to żądajcie sprywatyzowania szkolnictwa, tak jak żądaliście sprywatyzowania przemysłu.
Bez tego, każdy kolejny rząd, który nie będzie rządem bolszewickim, będzie musiał ograniczać wydatki na usługi publiczne. Bo taka jest logika kapitału.
Różnica między edukacją publiczną a przemysłem (prywatnym czy znacjonalizowanym, ale w gospodarce rynkowej) jest taka, że produkty przemysłu sprzedaje się na rynku, a więc zbiera się pieniądze od każdego, kto przejawia popyt na dany towar. Nie jest to podatek, ponieważ każdy otrzymuje coś w zamian, co było dla niego warte tyle, ile zgodził się zapłacić. Kapitalista (lub państwo kapitalistyczne) płaci robotnikowi z tego, co w ten sposób zarobił.
Natomiast w przypadku szkolnictwa publicznego, państwo nie zarabia na tym „biznesie”. Daje pewną usługę swoim obywatelom za darmo. Obywatele bardzo dobrze to rozumieją, kiedy część wścieka się o to, że jednym dają 500+, a innym figę. Nauczyciele świadczą pracę nie uczniom czy ich rodzicom, ale państwu. Tak jak rodzice świadczą państwu daninę w postaci dzieci, które później temu państwu posłużą jako mięso armatnie. I sprzedają los swoich dzieci za konkretne pieniądze. Od państwa więc, a nie od rodziców zależy ocena, czy jest popyt na usługi nauczycieli, czy też nie. Można to łatwo sprawdzić prywatyzując szkoły.
Państwo nakłada podatki na kapitalistów, żeby zapłacić nauczycielom. Kapitaliści, żeby sprostać podatkom i nie zmniejszyć swego zysku, zwiększają wyzysk siły roboczej. Lewica żąda zwiększenia opodatkowania „bogatych” (żeby nie powiedzieć – kapitalistów), a więc żąda zwiększenia wyzysku siły roboczej. Tertium non datur.
Cały mechanizm jest więc dziecinnie prosty i przejrzysty. Trzeba się bardzo starać, aby tego nie rozumieć.
Ktoś się jeszcze dziwi, że prawica populistyczna ma poparcie robotników? Bo my nie dziwimy się wcale.
Kolejny element wywołujący naszą zgryźliwą satysfakcję wynika z faktu, że Sprawiedliwość Historyczna choć nierychliwa, zawsze jednak dopada kogo trzeba.
Jak pamiętamy, „komunizm” obalił święty gniew społeczny, który swą moralną wymową rzucił władzę na kolana i nawrócił na „świętą własność prywatną”, tak że do dziś ex-aparat partyjny bardziej zasila tłumnie-inaczej hordy odświętnie nawiedzające kościoły niż wierni „od zawsze”. Dowodząca tym „spontanicznym” gniewem ludu „opozycja demokratyczna” (ani demokratyczna, ani opozycja, tylko liberałowie wywodzący się z PZPR) pragnie dziś powtórzyć ten manewr, traktując PiS jak bolszewików, z którymi opozycji szczęśliwie nie przyszło się zetrzeć w swoim czasie… z braku tychże.
I tu docieramy do sedna. Nie ma powrotu do tamtych warunków. Nie ma siły społecznej, która w kapitalizmie byłaby zdolna do BEZINTERESOWNEJ solidarności z innymi grupami społecznymi. Liberałowie zaorali klasę robotniczą wraz z demontażem i rozkradzeniem, sorry – nomenklaturowym uwłaszczeniem stanowiącym alibi dla pozostałego, złodziejskiego uwłaszczenia – państwowego (czyli rzekomo „niczyjego”) majątku znajdującego się w sektorze przemysłowym.
Zrozummy różnicę – w PRL robotnicy domagali się prawa do decydowania o wartości dodatkowej (dochodzie i dochodach) wynikającej w lwiej części z pracy w zakładach przemysłowych, bezpośrednie wpływy z których stanowiły fundamentalną część budżetu państwa. Domagali się więc prawa do decydowania o budżecie w kontekście całości niezbędnych wydatków państwa. Dziś protestujący NIE domagają się przejęcia prawa do decydowania o budżecie WRAZ Z ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ za wydatki państwa i decyzje strategiczne, ale żądają, aby niekwestionowana w swym autorytecie biurokracja państwowa faworyzowała jedną grupę społeczną kosztem innej. Co wykazaliśmy wyżej.
Przypominamy, że to właśnie protoplaści dzisiejszej gniewnej opozycji „antyfaszystowskiej” domagali się odciążenia budżetu państwa z przerostu funduszami socjalnymi, postulując, aby ludzie więcej zarabiali, a mniej polegali na redystrybucji budżetowej. Urealnienie funduszy, którymi dysponują władze lokalne, przejmujące w swoją gestię różne placówki, w tym edukacyjne czy służbę zdrowia, wynika z mechanizmu rynkowego. Trudno nie przyznać racji liberałom gospodarczym, którzy twierdzą, że korekta finansów lokalnych za pomocą budżetu centralnego zniekształca mechanizm rynku lokalnego.
Marksiści mogą mieć w tyle mechanizmy rynkowe, ale demokratyczni socjaliści prorynkowi…?
A zagrożenie jest realne – wystarczy popatrzeć na tło protestów, które mają miejsce we Francji. Jest nim przecież zanik rynków lokalnych stwarzających dostosowane do lokalnych potrzeb miejsca pracy. Dla lewicy jest tu temat do zastanowienia: po całym, wychwalanym pod niebiosa okresie powojennej prosperity i państwa dobrobytu, gdzie zasadniczą rolę odgrywała redystrybucja centralna, po upadku tego systemu mamy dziś do czynienia ze skutkiem, którego objawy były najwyraźniej tylko maskowane przez socjalną politykę państwa. Ale trzeba chcieć się zastanawiać. Co nie jest mocną stroną lewicy, która dotąd nie wyprodukowała teorii odpowiadającej wyzwaniom teraźniejszości.
Marksistowska polityka ekonomiczna nie polega na zajmowaniu się powierzchnią problemu, tak jak to mają w zwyczaju niemarksistowscy socjaliści, którzy oddają kwestie gospodarcze w ręce fachowców–kapitalistów, oczekując wyłącznie daniny netto, bez zastanawiania się skąd biorą się środki na „socjal”. Odpowiedź marksistowska na ten temat jest konsekwentnie ignorowana i odrzucana przez lewicę. Nic dziwnego, że jest ona niesamodzielna politycznie i totalnie bezpłodna w teorii.
Z tego punktu widzenia mniejsze znaczenie ma już fakt, że protesty i strajki organizowane przez „klasę kreatywną” mają na celu obalenie „faszyzmu”, a nie rozwiązanie problemów gospodarczych. Jednak obecne wydarzenia mają ogromne znaczenie, ponieważ wskazują one obiektywnie i jednoznacznie na istniejące podziały polityczne wynikające z rzeczywistej sprzeczności interesów ekonomicznych i klasowych.
Wystarczy patrzeć i chcieć widzieć.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
20 kwietnia 2019 r.