Na marginesie strajku nauczycieli, Łukasz Moll (na swym profilu na Facebooku) snuje szersze rozważania:
„Obserwujemy obecnie narastające pęknięcie między położeniem pracowników sektora publicznego i prywatnego, z których uformowana zostać miała mityczna polska klasa średnia. Po jednej stronie coraz lepiej zarabiający informatycy, marketingowcy, coachowie i korposzczury, po drugiej stojący w miejscu nauczyciele, akademicy, pracownicy kultury i urzędnicy.”
„I kiedy zostanie zaspokojony wikt i opierunek, nie przychodzi wcale moralność, ale porównywanie zdjęć z wakacji i designów kart kredytowych (mistrzowsko sportretowane w filmie ‘American Psycho’), rozmowy o modelach nart i telefonów, dzielenie się wrażeniami z rodzinnych wizyt w restauracjach, wspólne wypady pod miasto, podczas których widać, kto ma lepszy samochód, ciuchy, gadżety.”
W tych dwóch akapitach Łukasz Moll zwraca uwagę na podział wewnątrz „potencjalnej” klasy średniej.
„… u zdegradowanej inteligencji narasta resentyment tego rodzaju: ‘Jak to, za sprzedawanie dzieciakom hamburgerów można zarobić kilka razy tyle, ile za uczenie ich o zdrowym żywieniu? Za badania marketingowe dla producenta pasty do zębów dostać wielokrotnie więcej niż za badania akademickie o zagrożeniach płynących z marketingu? Można mieć wygodne krzesło, nowe biurko i w ogóle swój gabinet i to jeszcze z klimatyzacją i ekspresem do kawy przy sprawdzaniu angielskich CV w Excelu, a nie można podczas pracy w szpitalu, na uniwersytecie, w domu kultury?’”
Tu natomiast nieoczekiwanie wchodzi inna grupa społeczna, wykluczona z marszu ku klasie średniej. Ci, których punkt widzenia przedstawia Moll, zazdroszczą „korposzczurom”, a resentyment i wściekłość kierują przeciwko tym, co stoją niżej w hierarchii prestiżu.
„Te grupy, których marsz do klasy średniej został zahamowany i zawrócony, będą przede wszystkim odgradzać się od plebsu tak, jak jeszcze mogą. Będą podkreślać, że czytają książki, że oni nie są z tych, co robią to czy tamto, że bezrobotni, bezdomni, samotne matki są sami sobie winni, że 500+ tylko dla pracujących. Przy znikomym kapitale ekonomicznym, będą epatować wyższym kapitałem kulturowym (wykształcenie, uczestnictwo w kulturze), społecznym (znajomości, zaangażowanie obywatelskie) i symbolicznym (praca w prestiżowych instytucjach, nawet jeśli za psie pieniądze) (…)”
„Nie jest to sytuacja bez wyjścia, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że w Polsce nie mamy zbiorowej opowieści, która byłaby w stanie zbudować wspólny front plebsu z niższą klasą średnią. Niekoniecznie też – w drugą stroną – plebs musi mieć ochotę bratać się z pracownicami MOPS, nauczycielkami i urzędnikami gminy, czyli z grupami, które postrzega jako instancje władzy i kontroli, zadzierające nosa i pierdzące w krzesło.”
Moll trafnie postrzega wzajemną wrogość obu środowisk. Bo niby na czym miałby bazować ten wspólny front „plebsu z niższą klasą średnią”?
NIŻSZA KLASA ŚREDNIA IDEOLOGICZNIE UZNAJE WYŻSZOŚĆ SWOICH BRACI-W-HIPSTERSTWIE, KTÓRYM SIĘ UDAŁO. Wycofują się ze wstydem, a nie oskarżają – jak pisze sam Moll. Natomiast klasową nienawiść okazują tym, którzy ich braćmi nie są i nigdy nie będą.
„Korposzczury” i „motłoch” zarabiają od nich więcej, ale stosunek do każdej z tych grup jest inny. Niższa klasa średnia byłaby już duchowo usatysfakcjonowana, gdyby „motłoch” zarabiał mniej. Natomiast obniżenie zarobków „korposzczurów” zlikwidowałoby im kuszącą perspektywę możliwego awansu i sprowokowało do zrzędzenia, że następuje „komunistyczna urawniłowka”.
Kryterium wysokości zarobków powinno być bowiem merytoryczne.
A już myśleliśmy, że obalacze realsocjalizmu walczyli o kryterium rynkowe…
Okazuje się, że wyłącznie do momentu, kiedy nieomylny rynek się nie myli i kwalifikuje, np. nauczycieli do kategorii „zbędnych ludzi”.
Łukaszu Moll, wytłumacz frustratom, że praca śmieciarza wydaje się wolnemu rynkowi przydatniejsza od pracy grafomana (którym jest każdy pisarz, dopóki nie osiągnie sukcesu rynkowego, nawet (zwłaszcza?) jeśli pozostanie grafomanem) czy innego nauczyciela, który kształci dzieci „motłochu” na własną szkodę, tworząc zastępy sfrustrowanej niższej klasy średniej.
Czy zdołasz przekonać frustratów, że niski prestiż pracy domaga się kompensaty w wysokości zarobków? Co zresztą wydaje się sprawiedliwe społecznie, a bynajmniej nie ma nic wspólnego z kryterium merytorycznym, zwłaszcza tym formalnym, opartym na biadoleniu, że najlepsze lata życia straciło się na studiach?
W jaki sposób miałaby zostać zbudowana świadomość wspólnoty interesu, której realnie nie ma i być nie może?
„Nie mam jednak wątpliwości, że jednolity front tak rozumianej spauperyzowanej klasy średniej, która w zasadzie jest częścią proletariatu i klasy ludowej, jest jedynym możliwym podmiotem lewicowej polityki, która miałaby na celu konsekwentne, systemowe ograniczanie nierówności, przynajmniej poprzez kilka progresywnych progów podatkowych, z których sfinansowane zostałyby podwyżki płac w sektorze publicznym i dostępne dla wszystkich usługi publiczne i świadczenia socjalne, które odciążyłyby nadwątlone budżety domowe i ograniczyły potęgującą upokorzenie grę w dystynkcje między klasami.”
I właśnie dlatego nowolewicowa polityka nie jest możliwa.
Łukaszu, a co z twierdzeniem, że proletariatem są wszyscy pracownicy najemni? Czyli także i „korposzczury”, nie mówiąc już o ich szefach?
Co, kryterium jest do bani? Zgadzamy się z Tobą w 100%. Rozwalasz jednak całą ideologię tzw. nowej lewicy takim twierdzeniem.
Oryginalnie, proletariat obejmował wolnych obywateli, którym się nie powiodło. Tak jak w przypadku „niższej klasy średniej”. Ten rzymski proletariat był zdecydowanie wrogi klasowo niewolnikom. Tak jak dzisiejsza „niższa klasa średnia” jest wroga „motłochowi”, „klasie ludowej”, wreszcie – „robolom”. HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ WIELOKROTNIE.
Kryterium, które autentycznie działa w rzeczywistości, jest wyłącznie kryterium klasowe. Tak jak w starożytnym Rzymie, tak i dziś. Dlatego nie ma i być nie może wspólnego frontu między „proletariatem”/„niższą klasą średnią” a „klasami ludowymi” na fundamencie świadomości społecznej warstw pośrednich (drobnomieszczańskich). Dlaczego? A dlatego, że – w przeciwieństwie do nieklasowego podejścia drobnomieszczaństwa – kryterium klasowe opiera się na postrzeganiu miejsca w systemie organizacji produkcji. „Korposzczury”, „niższa klasa średnia”, „klasa pracownicza” itp. znajdują się na tym samym miejscu w sposobie organizacji produkcji (kryterium klasowe) – na przeciwstawnym do klasy robotniczej. Poruszające się na scenie politycznej owe grupy i klasy-w-sobie instynktownie rozumieją dzielące je różnice. I dają temu wyraz na co dzień, w każdym swoim ruchu – szczególnie w okresie dojrzewającego kryzysu systemu. Trzeba bardzo chcieć być ślepym, żeby tego nie zauważać.
Kogo mają objąć postulowane przez Ciebie progresywne podatki? Posłuchaj prawicy, która powie Ci, że te podatki zarżną przedsiębiorczość. W realsocjalizmie, Twoi ojcowie duchowi twierdzili dokładnie to samo – polityka społeczna zabija przedsiębiorczość, inicjatywę. Należy ją zastąpić socjalem na modłę zachodnią. A czy dziś mówią oni coś innego? Czy przestali być guru Nowej Lewicy? Polityka socjalna, postulowana przez lewicę, ma być tylko dodatkiem do liberalnej polityki (zauważa to nawet Jan Sowa) honorującej zasady gospodarki wolnorynkowej i kapitalistycznej. Czyli – jest to program łączenia dobrych stron systemów opartych na przeciwstawnych, wykluczających się zasadach, który wyśmiewał Marks w odniesieniu do programu Proudhona.
Nie powołujcie się więc na Marksa, bo tylko przynosicie więcej szkody, niż kiedy go krytykujecie i obwołujecie XIX-wiecznym myślicielem. Wystawiacie go na dziecinnie prostą krytykę prawicy, wobec której nie macie innych argumentów poza rzucaniem mięsem.
W ramach kapitalizmu (z którego nie chcecie za nic wyjść, bo boicie się rządów dyktatury proletariatu) nie ma innego sposobu na zwiększenie rozmiarów bogactwa do podziału, jak tylko poprzez zwiększenie wyzysku producentów tego bogactwa. Więcej, w ogóle nie ma takiej możliwości niezależnie od formacji społeczno-ekonomicznej. To też jest u Marksa: postęp cywilizacyjny zachodzi wówczas, kiedy zwiększa się nadwyżka bogactwa społecznego nad koszty wytworzenia tego bogactwa. W systemie bezklasowym, kiedy koszty rzeczowe staną się kosztem technologicznym, bez aspektu kosztowego pracy w nich ucieleśnionej (sens tezy o zarządzaniu rzeczami, a nie ludźmi), ta zależność cywilizacyjna nadal będzie obowiązywała. Jedynym tytułem do wynagrodzenia będzie solidarne uczestnictwo w pracy produkcyjnej, czyli pracy prowadzącej do bogactwa materialnego społeczeństwa, ponieważ wszystko poza tym przymusem fizycznym, wynikającym z kondycji człowieka jako ciała materialnego, będzie rozwijaniem osobowości w czasie wolnym od pracy. Nie będzie miało sensu kryterium merytoryczne, ponieważ nie będzie miało ono aspektu różnicowania członków społeczeństwa.
Dziś lewica dopomina się dochodu gwarantowanego. Podobieństwo tego rozwiązania do rozwiązań społeczeństw bezklasowego jest złudne, ponieważ oddaje całą sferę produkcji bogactwa społecznego w ręce kapitału. Czyli jest kapitulacją w obliczu systemu kapitalistycznego. A więc także rezygnuje z likwidacji podstawowej sprzeczności klasowej, czyli antagonizmu między pracą a kapitałem. Praca niematerialna nie jest pracą w sensie pracy przynoszącej dochód, dopóki nie zostanie skomercjalizowana. Dopóki więc nie zostanie zniesiony antagonizm w sferze produkcji materialnych warunków reprodukcji społeczeństwa, dopóty będzie istniał przymus komercjalizacji powołań, zajęć o charakterze misji itp., dopóty sprzeczności w sferach pochodnych (w nadbudowie) będą się nieubłaganie odradzały. Skutkiem jest organiczna nietrwałość wspólnego frontu między poszczególnymi grupami społecznymi, uzależnionymi od arbitralności kapitału – której to arbitralności dzisiejsza lewica nie tylko nie chce znieść, ale nawet czyni z niej zasadniczy element swego pozytywnego programu.
Czy trudno jest zrozumieć, że postulat opodatkowania kapitału jest przyznaniem mu nieprzemijającej roli w społecznym systemie produkcji (rozumieli to już fizjokraci)? Kogo opodatkujecie, jeśli zlikwidujecie kapitalistów jako klasę? Robotników? Dopiero wtedy dotrze do was, kto produkuje wartość dodatkową, kogo wyzyskuje się, aby powiększyć pulę tej wartości dzielonej na zasadzie dochodu gwarantowanego?
Jasne jest jedno – perspektywa żebrania u klasy robotniczej przeraża was, tak jak drobnomieszczaństwo przeraża „motłoch”. Jeżeli żebranie u kapitalistów nie jest dyshonorem (tak jak zawiść wobec „korposzczurów”), to żebranie u „roboli” (dyktatura proletariatu) jest upokorzeniem dla „niższej klasy średniej”. Relacje między grupami i klasami społecznymi Ł. Moll wszak trafnie zaobserwował.
Biorąc to wszystko pod uwagę, wynik analizy klasowej jest jednoznaczny: klasa średnia nie poprze socjalizmu i nie zbuduje wspólnego frontu z jakkolwiek rozumianą klasą ludową. Macie to jak w banku… szwajcarskim.
Klasa średnia może jednak stać się klasą sojuszniczą wobec klasy robotniczej pod jednym wszakże warunkiem – że klasa robotnicza zdobędzie się na samodzielność polityczną, a ruch robotniczy zacznie odnosić sukcesy.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
14 kwietnia 2019 r.