Rosja rozpoczęła swoją interwencję na Ukrainie przymuszona presją wywieraną głównie przez USA, które odliczały minuty i sekundy do jej rozpoczęcia przez nieomal 3 miesiące. Przedtem dały Ukrainie zielone światło dla ostatecznego rozwiązania kwestii tzw. republik separatystycznych, po którym wojska ukraińskie zaczęły się gromadzić w liczbie niespełna 200 tysięcy u granic owych republik, na terenie Donbasu. Od połowy lutego rozpoczął się zmasowany i ciężki ostrzał obu, który spowodował konieczność ewakuacji części ich ludności cywilnej do Rosji.
Przemówienie Putina, w którym tenże zapowiedział uznanie republik, nie spowodowało wstrzymania działań bojowych armii ukraińskiej i podjęcia wykonania postanowień z Mińska. Wszystkie inicjatywy rozmów i negocjacji prowadzone sporadycznie przez głowy państw zachodnich, które teoretycznie miały prowadzić do deeskalacji napięcia, praktycznie były prowadzone z pozycji żądania od Rosji ustąpienia z wszelkich swoich postulatów dotyczących bezpieczeństwa tego kraju pod naporem NATO.
Konsekwentna odmowa dostrzegania przez Zachód problemu ludności rosyjskojęzycznej na wschodzie Ukrainy była podstawą tego jednostronnego podejścia w podejmowanych próbach negocjacji. Zachód uważał cynicznie, że problem ukraińskiej ludności rosyjskojęzycznej, a ściślej prorosyjskiej, jest wyłącznie fałszywym pretekstem dla Rosji, wykorzystywanym w celu uzasadniania imperialnych i imperialistycznych celów uosabianych przez Putina. Można zakładać, że było to podejście cyniczne, ponieważ istniały Porozumienia mińskie, które formalnie ten problem uznały, gwarantowane przez Francję i Niemcy, które, nota bene, stwarzały pozory prowadzenia negocjacji z Rosją. Rosja nie raz zgłaszała pretensje o to, że jej argumenty były kompletnie ignorowane. Raczej trudno w takich warunkach prowadzić negocjacje.
Również argument o potrzebie respektowania poczucia bezpieczeństwa Rosji w sytuacji, kiedy bazy NATO okrążają ją coraz ściślej, był całkowicie ignorowany. NATO, jako sojusz obronny, otacza Rosję – która nota bene zgłaszała dwie dekady wcześniej chęć wstąpienia do owego sojuszu – w niekwestionowanym celu neutralizacji ekspansjonistycznych zapędów imperialnych państwa, którego moc wojenna opiera się niemal wyłącznie na gospodarce surowcowej.
Jakby na ironię, miesiąc przed agresją Rosji na Ukrainę, Rosja miała okazję zaprezentować w pełnej okazałości swoje ambicje imperialne na przykładzie Kazachstanu. Wysłany do tego kraju, na prośbę jego prezydenta, kontyngent ODKB, w którym przeważającą siłę stanowiły oddziały rosyjskie, zabezpieczył kilka kluczowych instytucji i wsparł swoją nieaktywną obecnością kazachskie siły porządkowe, które stłumiły zamieszki. Skądinąd, żadne z miłujących wolność i demokrację państw Zachodu nie zgłosiło istotnych zastrzeżeń i swojego zaniepokojenia tą brutalną ingerencją Rosji w wewnętrzne sprawy maleńkiego Kazachstanu. Wyjaśnia się to prosto tym, że Rosjanie zrobili brudną robotę za Zachód, w obronie jego niezakłóconego wyciągania zysków z eksploatacji surowców Kazachstanu i wzięcia za mordę robotników odpowiednich przedsiębiorstw, przy okazji tłumiąc aspiracje młodzieży kazachskiej do wolności i demokracji.
Po wykonaniu tego zadania, dopiero co uratowany prezydent Tokajew uprzejmie poprosił interwentów o opuszczenie Kazachstanu, co Rosjanie grzecznie wykonali. Bez sankcji.
Komentarz chyba niepotrzebny?
Jak niejednokrotnie podkreślaliśmy i do znudzenia, wzorem Katona, podkreślamy – sankcje przeciwko Rosji są w istocie rzeczy sankcjami przeciwko gospodarce europejskiej, narzucanymi przez USA w celu utrzymania Europy w stanie zawieszenia i chaosu, który zapobiega odtworzeniu silnego ośrodka gospodarczego, mogącego stanowić konkurencję dla gospodarki amerykańskiej, borykającej się z niejakimi trudnościami kryzysowymi.
Po 1991 r. istniało głębokie przekonanie społeczeństw byłego bloku wschodniego, że ich kraje spokojnie zintegrują się z efektywną, rynkową gospodarką wspólnoty europejskiej, na skutek czego poziom życia na wschodzie Europy wyrówna się z poziomem życia na zachodzie kontynentu. Istotnie, dokonało się wyrównanie, ale w radykalnie odmiennym kierunku, niż przewidywano. Zachód wyrównał do Wschodu. Przy jednoczesnym pogłębieniu się zróżnicowania społecznego, postrzeganie tego faktu przestało być oczywiste, szczególnie dla warstw średnich. Kapitalistyczna propaganda przemyła mózgi wmawiając, że biedne grupy społeczne są sobie same winne, iż nie skorzystały z wielkiej szansy, jaką stworzył im dziki kapitalizm pierwotnej akumulacji.
Podobnie państwa, które świadomie zlikwidowały swój przemysł, są uznane za winne temu, iż nie potrafiły dołączyć do wysokorozwiniętego Zachodu ze względu, oczywiście, na niedemokratyczną formę władzy. Rozkradanie gospodarki narodowej i korupcja zmieszana z czystym bandytyzmem, co wynikało z utraty przez społeczeństwo stabilności w sposób nagły i niczym nie amortyzowany, miały, wedle tych krytyków, zrodzić demokrację. Nie bardzo można sobie wyobrazić, w jaki niby sposób spadkobiercy ideowi największego przyjaciela Zachodu i nieprawdopodobnego wręcz demokraty Jelcyna mieliby oddać swoje przywileje, które wywalczyli sobie rozbojem i rozlewem krwi w latach 90-tych. Teoretycznie, klasa nowych posiadaczy ukradzionego kapitału powinna ewoluować w kierunku ustabilizowania się jako szacownych kapitalistów i demokracji. Jednak tak się nie stało.
Przyczyną jest to, że gospodarka światowa, a tym bardziej europejska, nie potrzebuje silnej i stabilnej gospodarki kapitalistycznej na obszarze wschodniej Europy, ponieważ ta byłaby zwyczajnie i po prostu dla niej konkurencją. Niekończący się etap wewnętrznego chaosu wynikającego z konieczności utrzymania gospodarki (tu: rosyjskiej) na poziomie wciąż zacofanym i surowcowym przeszkadza ustabilizowaniu pozycji oligarchów, którzy nie mogą się przekształcić w szacownych kapitalistów. Z tej sytuacji oligarchowie usiłują wyjść poprzez podwieszenie się pod gospodarkę europejską jako dostarczyciele niezbędnych surowców, na warunkach dyktowanych przez rynek i odpowiednie kontrakty. Jest to dłuższa droga do celu, niemniej przynajmniej biegnąca w pożądanym kierunku. Jednak to wydłużenie drogi oznacza równocześnie dłuższe utrzymywanie w biedzie tych klas i grup społecznych, których byt jest uzależniony od przemysłu. Także, ponieważ rozwój i kondycja przemysłu jest podstawą dla materialnego zabezpieczenia bytu społeczeństwa, także poziom życia grup społecznych o wyższych aspiracjach zrodzonych na tle wciąż rosnącego zróżnicowania społeczeństwa, nie ulega podwyższeniu odpowiadającemu owym aspiracjom. A ponieważ te grupy społeczne są opiniotwórcze, ich niezadowolenie – uzasadnione z partykularnej perspektywy – rodzi zrozumiałe protesty, które spotykają się z represjami klasy panującej. I brakiem zrozumienia przez klasy niższe, które stykając się z pogardą światłej lewicy stają się łatwym łupem populistycznej prawicy.
Dla lewicy powinno być zrozumiałe, że w warunkach kapitalizmu jakiekolwiek próby wyrwania się gospodarki zależnej i opartej na surowcach na wyższy poziom są kontrproduktywne. Wyjątek stanowią państwa, które na danym obszarze mogą stanowić delegaturę dominującego hegemonicznego kapitału, stojącą na straży status quo. Powinny to być państwa specyficzne, których możliwości uniezależnienia się od delegującego kapitału pozostają nikłe. I tak, np. takie funkcje pełnią kraje, które przegrały wojnę, jak np. Niemcy czy Japonia, lub takie, które ze względu na swoją słabość i przeważające wrogie otoczenie nie są w stanie samodzielnie zachować swych granic, jak Izrael. W przypadku Europy Wschodniej do takiej roli pretendowała Polska, a obecnie jej pretensje zostały mocno storpedowane przez kandydaturę Ukrainy.
W żaden sposób, do takiej roli nie mogła pretendować Rosja ze względu na swoje rozmiary i tradycyjne więzi ekonomiczne i kulturowe w regionie, co prowadziłoby ją do szybkiego uniezależnienia się od delegującego kapitału.
W przypadku Europy Zachodniej, rolę, jaką do tej pory spełniały Niemcy, powoli zaczyna przejmować Wielka Brytania, co co najmniej niepokoi Francję. Dla USA zasadniczą sprawą pozostaje rozbudzenie i utrzymanie chaosu w Europie. W tym sensie wielka i zdestabilizowana Rosja zagrażająca lokalnemu strażnikowi świętego Graala amerykańskiej hegemonii (czy to Polsce, czy to Ukrainie) jest na rękę. Stan zawieszenia, w jakim od trzydziestu lat znajduje się Rosja, ma duże szanse rozszerzyć się obecnie na Europę jako całość. Jeżeli „uzależnienie” od surowców rosyjskich zostanie zastąpione molekułami wolności płynącymi z USA, to uzależnienie stanie się o wiele bardziej realne. USA będą miały bezpośrednie przełożenie na regulatory europejskiej koniunktury dostarczając najprawdopodobniej rosyjskie surowce Europie i dyktując za to pośrednictwo własne ceny oraz ratując własny budżet.
Tym samym posunięciem Chiny zostaną spokojnie wyblokowane w swej ekspansji na kontynent europejski. Wciąż pogłębiające się zróżnicowanie społeczne będzie sprzyjało utrzymywaniu atmosfery wrzenia i chaosu, a jednocześnie będzie umacniało lokalne siły represji, tłumiące owo wrzenie i uwalniające siły hegemona do koncentrowania się na innych punktach zapalnych. W ten sposób stworzy się sytuacja, która będzie się sama napędzała i samoutrwalała jednocześnie. Mamy na świecie wystarczająco wiele przykładów utrzymywania się takiej sytuacji bez perspektyw jej przezwyciężenia.
Żądania ukraińskiej delegacji podczas negocjacji w Stambule wyraźnie pokazują, że atmosfera chaosu i niestabilności ma się rozciągać na najbliższe 15 lat, kiedy to mają być toczone jałowe negocjacje o statusie Donbasu i Krymu. Wyraźne ustępstwa Rosji czynione „dla okazania dobrej woli” i bez żadnych jeszcze zabezpieczeń i ostatecznych wyników są żywą repliką tego, co działo się na początku konfliktu zbrojnego i co kosztowało Rosję wiele strat i tak zaskakująco niskich, jeśli wziąć pod uwagę nieprzygotowany charakter rosyjskich działań, z których jedynym nieoczekiwanym – przy takiej presji i krzyków o wielkości zagrożenia – pozostaje atak nie ograniczony, jak oczekiwano, do odcinka Donbasu.
Rosja uzna za sukces samo przyrzeczenie, że Ukraina pozostanie neutralna i to mimo oceny niektórych ekspertów, że bez formalnego wejścia do NATO, Ukraina de facto jest już jej członkiem. Oczywiście takim, którego nie ma potrzeby bronić, ale którego należy wesprzeć dowolną ilością uzbrojenia i innej pomocy w ewentualnym konflikcie. Czyli, z góry jest to przygotowanie formalnej płaszczyzny dla powtarzających się w przyszłości analogicznych konfliktów.
Ukraina także domaga się w Stambule gwarancji szybkiego przyjęcia do Unii Europejskiej, co jest swoistym policzkiem dla gospodarzy negocjacji, którzy chyba powinni zrozumieć, że jedyną drogą do przyspieszenia ścieżki akcesji do UE jest i pozostaje konflikt wojenny z Rosją. Warto zauważyć, że Rosja nie zgłasza sprzeciwu wobec tej akcesji, w odróżnieniu od wejścia do NATO.
Powstaje sytuacja, w której podpisane porozumienia, podobnie jak w przypadku Porozumień mińskich, nie rokują nadziei na ich przestrzeganie przez stronę ukraińską. Brak ostatecznego rozwiązania problemu Donbasu i zawieszenie go na 15 lat plus dorzucenie do tego problemu Krymu stwarza zagrożenie dla przewidywanego, kruchego pokoju, które raczej przypominałoby zawieszenie broni. Zachód może być zainteresowany w takim niedookreślonym statusie spornych terenów, albowiem dając Ukrainie zwyczajowo przyzwolenie na niewypełnianie gwarantowanych przez siebie porozumień, jednocześnie daje sobie bicz na Ukrainę w postaci tego samego mechanizmu, jaki ma wobec Rosji – sankcje. Mało prawdopodobne jest, aby bez szczególnego nacisku ze strony USA Ukraina miała bezproblemowo dołączyć do UE. Zachód w ten sposób pozbawiałby się możliwości uprawiania polityki kija i marchewki wobec Ukrainy. Rywalizacja o środki związane z odbudową Ukrainy również nie sprzyja polityce akcesji. W przypadku przyjęcia Ukrainy do UE, w grę wchodziłaby raczej pomoc z budżetu unijnego, na której bogaciłyby się bardziej instytucje finansowe Unii, powiązane z kapitałem amerykańskim, a nie gospodarki europejskie. Tym ostatnim pozostałoby przykręcanie śruby własnym społeczeństwom, co jest niewskazane w sytuacji kryzysu.
Na tym tle pozostaje nam tylko naiwnie oczekiwać, że europejska lewica udowodni swą powagę i szacunek do własnych sloganów.
Jeżeli lewica będzie trwała przy stanowisku, że Rosja zaatakowała Ukrainę niesprowokowana, to trudno będzie przekonać lewicę do tego, aby respektowała własne hasła równego potępienia dla obu stron konfliktu, tj. NATO i Rosji.
Już samo postawienie kwestii jako konfliktu między NATO a Rosją podlega wątpliwościom z tej perspektywy, ponieważ dla przeważającej części opiniotwórczej lewicy konflikt przebiega między Rosją a Ukrainą i nie sprowadza się do wojny proxy. A więc, nieszczere, bardzo umiarkowane żądania samoograniczenia pod adresem NATO są niewłaściwie zaadresowane, czyli że lewica w zasadzie nie ma żadnego prawa do żądania od NATO czegokolwiek. I mamy jak w banku, że nie zażąda, aby NATO zlikwidowało swoje bazy w Europie. Nie mówiąc już o próbach egzekwowania tego żądania.
Oznaczać to będzie, że lewica traktuje serio NATO jako sojusz obronny i to skierowany na jedynego w obszarze potencjalnego agresora, jakim jest Rosja. A skoro agresor jest ściśle zdefiniowany, to nie pozostaje nic innego, jak trwale go wyeliminować, co jest akurat realistycznym celem programowym lewicy, w tym również po części rosyjskiej. A w międzyczasie lewica będzie „zmuszona” podporządkować się wymaganiom zbiorowego bezpieczeństwa, którego kryteria ustala NATO.
Nie ma więc mowy o tym, żeby lewica w dowolnym momencie obecnego konfliktu traktowała poważnie własne zapewnienia o bezstronności i zamiłowaniu do pokoju. Jeżeli pokój, to tylko pod postacią Pax Americana, którego oblicze jest znane z bliższego i dalszego doświadczenia. I dopiero po wyeliminowaniu zagrożenia dla pokoju, co oznacza, że dla lewicy bynajmniej nie kapitalizm jest czynnikiem rodzącym wojny, ale autokraci będący wynikiem nieuchronnie nierównomiernego rozwoju kapitalizmu. Nowoczesna lewica jest w pełni pogodzona z kapitalizmem, choć mocno niepogodzona z jego koniecznymi skutkami. I tak od stu lat.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
30 marca 2022 r.