W dniu 17 listopada „Krytyka Polityczna” przedrukowała artykuł Jessiki Wildfire pt. USA: „Wielka rezygnacja” pracowników. Ludzie po prostu odchodzą. Artykuł jest napisany z pasją, znajomością rzeczy od podszewki, zaś autorka wykazała się zmysłem obserwacji, który może pomóc zrozumieć sytuację nie tylko Ameryki.
Podsumowanie jej przemyśleń zawiera się w następującym stwierdzeniu: „Koszty utrzymania poszybowały w górę, daleko poza możliwości większości Amerykanów, a teraz nareszcie to dostrzegamy. Największy obecnie temat uchodzi uwadze mediów, a jest to wielki reset. Wielka rezygnacja. Czuć ją w powietrzu. Wszyscy mają dość, i to nie tylko pracy. Mają dość tego, jak żyli przez ostatnie 20 lat. Są gotowi na coś nowego”.
Zapewne, jak na razie, czymś nowym jest to, że Wildfire nie mówi o ostatnich kilku latach, naznaczonych kadencją Trumpa, jak nakazuje poprawność polityczna, ale o… 20 latach. Skromnie, ale i tak widać, że mowa o efektach końcówki XX wieku, czyli wielkiego tryumfu demokracji nad totalitaryzmem.
„W ostatnich wyborach – pisze Wildfire – głosowaliśmy na demokratów, obarczając ich naprawą wszystkiego, co jest nie tak z naszą gospodarką. Politycy obiecywali nam wszystko – od godnej płacy po ochronę zdrowia, na którą będzie nas stać.
Po raz kolejny nas oszukali. Zamiast się nami zaopiekować, nasi przywódcy próbowali zmusić nas do powrotu do pracy w środku pandemii. Wymusili otwarcie szkół. Zwodzili nas w kluczowych sprawach i spędzili rok na kłótniach o infrastrukturę”.
Autorka zdradza sposób myślenia zwolenników Demokratów, którzy robią za bezalternatywną awangardę światowej lewicy. Wręcz rozbraja szczery zawód w stosunku do polityków, którzy obiecali przecież, że „się nami zaopiekują”. A niby skąd to oczekiwanie?
Pytanie retoryczne. Przecież już mniej więcej trzecie pokolenie wyrosło na aksjomacie, potwierdzonym praktycznie w dobie Zimnej Wojny, że jedyny racjonalny, kapitalistyczny sposób produkcji potrzebuje nie tylko pracownika, ale i klienta. Przypadkowo są to ci sami ludzie, więc kapitał musi stać się w końcu sługą społeczeństwa, aby móc akumulować zyski.
Po co cała ta marksistowska gadka, komplikująca proste sprawy – tak myślała radykalna lewica pławiąca się w ciepełku „socjalnego kapitalizmu”.
Na tym aksjomacie socjaldemokracja zbudowała swoją doktrynę „pokojowego współistnienia” w ramach (post)kapitalizmu, czyli harmonii między kapitalistycznym sposobem produkcji a socjalistycznym sposobem podziału, inaczej: między kapitalistyczną bazą a socjalistyczną nadbudową.
Zapomniano, że dynamika kapitalistycznego sposobu produkcji polega na możliwości ekspansji. Perpetuum mobile nie istnieje w przyrodzie, a już szczególnie w gospodarce dynamicznej. Nawet gospodarki tradycyjne, stabilne i zrównoważone również są takimi tylko w pewnej ograniczonej, choćby nawet bardzo długiej, perspektywie czasowej. Każdy rozwój prowadzi do kulminacji istniejących procesów i do popadnięcia w sprzeczność wewnętrzną, która wymusza rozwiązania, tak jak woda, która niezauważalnie gromadzi się, nie budzi poczucia zagrożenia, aż w pewnym momencie zrywa wszelkie tamy z mocą zmiatającą wszystko na swojej drodze.
Zanik „otoczenia niekapitalistycznego”, którego transformacja polega na przekształceniu w paliwo dla gospodarki zysków transferowanych do kraju i generowania zadowolenia społeczeństwa kraju-hegemona, sprawia, że system zderza się z własną, wewnętrzną sprzecznością: akumulacja kapitału przestaje mieć sens, gdy nie przekształca się w tytuł do zawłaszczania realnego bogactwa. Zwłaszcza, jeżeli zdecydowana większość bogactwa do zawłaszczenia została już zawłaszczona. Kapitał jako właściciel organizuje produkcję ponosząc koszty tego procesu. Oczywiście, korzysta z usług państwa, ale trudno zapomnieć, że to on owo państwo finansuje, czy to bezpośrednio (nie) płacąc podatków, czy pośrednio – poprzez swoich pracowników, którzy muszą oddać państwu część środków, jakie zarobili dzięki pracy opłaconej przez kapitał.
Co z tego, że sami wytworzyli wszystkie towary? Podstawą maksymalizowania zysków jest produkowanie dla zbytu, a nie przede wszystkim dla zaspokojenia własnych potrzeb. Zaspokojenie własnych potrzeb jest kosztem, a nie dochodem. Zwiększanie konsumpcji własnej danej gospodarki w ramach keynesizmu przekładało się na mnożnik eksportu. Keynesizm działał więc dopóty, dopóki zewnętrzne otoczenie chłonęło produkcję krajów najwyżej rozwiniętych. Kiedy wraz z upadkiem największego obszaru „otoczenia niekapitalistycznego” wyczerpała się ta rezerwa rynków zbytu, skończyła się kariera keynesizmu.
Współczesna gospodarka przypomina obieg zamknięty. Tak jak Marks tłumaczył, że ekwiwalentna wymiana rynkowa między kapitalistami nie byłaby w stanie w dowolnie długim odcinku czasu przynieść złamanego grosza zysku, ponieważ poszczególni kapitaliści tylko by sobie nawzajem kompensowali swoje koszty, tak globalny rynek nie stwarza warunków dla osiągania zysków.
Pracownicy, i owszem, tworzą wartość dodatkową przetwarzając surowce przyrodnicze w nowe dobra, ale nie zamienia się ona w zysk, ponieważ na globalnym rynku wartość wymienna wszystkich towarów wzajemnie się kompensuje. Panuje doskonała równowaga, ponieważ o wartości wymiennej poszczególnych dóbr decyduje czas pracy. Dobra dostępne w danej jednostce czasu są wymienialne w tej właśnie proporcji, która odzwierciedla ucieleśniony w nich czas potrzebny do ich wytworzenia. W warunkach pełnej obfitości niezbędny społecznie czas pracy nie odróżnia się od czasu rzeczywistego.
Zatrudniona siła robocza nie jest zewnętrznym klientem-nabywcą, jaki pojawia się w przypadku handlu zagranicznego. Kapitał musi w tej sytuacji kupować własne produkty za pośrednictwem opłacanych przez siebie pracowników. Kapitał produkuje i kapitał kupuje, czyli mamy do czynienia z produkcją dla produkcji i niemożnością realizacji zysku. Finansjalizacja gospodarki ma sens jako próba uratowania zasady maksymalizowania zysku poprzez tworzenie metatytułów do zawłaszczania dochodów. Można to przedstawić jako pewną analogię do komórek rakowych, które zżerają inne komórki. Jest to sytuacja, w której zawęża się kółko megakapitalistów, zwycięzców w tej bratobójczej walce. Nie mogąc czerpać zysku z otoczenia, najbardziej agresywne komórki wyciskają ów zysk z przejmowania rzeczywistego bogactwa akumulowanego przez konkurentów. Analogia z nowotworem jest o tyle dobra, że system sam się zżera od środka. Odcięty od tlenu „otoczenia zewnętrznego”, atakuje sąsiednie komórki, bo odczuwa ssący wnętrzności, atawistyczny głód.
Jako marksiści wiemy więc, że to pracownicy tworzą wartość. Ta wiedza w marksizmie służy nam jednak do stwierdzenia, że nie jest nam potrzebne pośrednictwo kapitału, aby organizować produkcję. Niestety, socjaldemokratyczne wyznanie wiary odrzuca ten marksistowski wniosek i obstaje przy tezie, która dała naukowe podstawy dla obalenia realsocjalizmu, a mianowicie, że kapitał jest nam niezbędny dla podniesienia efektywności produkcji. Czyli właśnie dla efektywności produkowania własnej, wewnętrznej sprzeczności. Własność środków produkcji jest tym mechanizmem, który wymusza efektywność na organizatorach procesu produkcyjnego. Amen!
Dlatego też postulat przejęcia środków produkcji z rąk kapitalistów został wyparty na lewicy przez postulat korzystnego dla pracowników sposobu podziału wartości wyprodukowanej w tradycyjnym, kapitalistycznym porządku. Dodaje się do niego postulat przyjaznej człowiekowi organizacji pracy na stanowisku roboczym i mamy pełny wyraz socjalizmu, jak go sobie wyśnili aktywiści lewicowi. Wolny od autorytaryzmu!
Szkopuł w tym, że do podziału nadaje się zrealizowany zysk, a nie wypracowana wartość dodatkowa. Co powoduje, że można o kant siedzenia potłuc taki postulat, patrząc z opisanej powyżej perspektywy. Co innego socjalizm… Tam liczy się przaśna wartość użytkowa, nawet niekoniecznie stowarzyszona z wartością wymienną. Ale prawdziwy, demokratyczny socjalizm to wszak „socjalny kapitalizm”.
Trudno więc dziwić się rozczarowaniu pracowników, któremu dała wyraz Jessica Widlfire: mieli się nami zaopiekować, a pokazali, że obiecanki-cacanki…
Jessica oraz jej towarzysze nie widzą i nie chcą widzieć, że system kapitalistyczny boryka się z poważnym, strukturalnym problemem generowania zysków. Trudno mu się do tego przyznać, bo w ten sposób wyszłoby szydło z worka, że kapitalistyczny sposób produkcji niewiele ma wspólnego z efektywnością, czyli runąłby cały mit założycielski społeczeństwa potransformacyjnego.
Tragiczne jest to, że na skutek dekad nowolewicowego rządu dusz po upadku „totalitaryzmu” pracownicy nie mają nawet perspektywy, aby przejmować zakłady produkcyjne i wprawić je w ruch samodzielnie. Nie mają takiej perspektywy, ponieważ kolejnym dogmatem przejętym od zwycięskiej lewicy antytotalitarnej jest ten o odejściu do lamusa znaczenia sfery produkcji na rzecz sfery różnorakich usług.
W sytuacji, w której pojawia się szansa na wzrost fali pracowniczego gniewu, przyspieszonego dojrzewania świadomości społecznej i jej krystalizowanie się w postaci świadomości klasowej, mamy diagnozę o „wielkiej rezygnacji”. Społeczeństwo zbudowane na pełnej zależności od sprawności instytucji państwowego rozdawnictwa, czyli państwa socjalnego, staje się czymś na kształt rzymskiego proletariatu żądającego chleba i igrzysk, bynajmniej nie walczącego o przejęcie środków produkcji.
Na tym tle zwalczają się opcje niesłusznego populizmu i słusznej roszczeniowości opartej na przekonaniu, że źródłem produkcji dóbr niezbędnych do życia są pracownicy sektora IT. Tekst Wildfire pokazuje, że pracownicy tracą (jeśli kiedykolwiek je mieli) przekonanie, iż są w stanie przejąć produkcję. Cóż bowiem z tego, że przejmą dystrybucję i magazyny Amazona i zorganizują się w spółdzielnię? Doświadczenie pokazało, że takie przekształcenia kończą się podporządkowaniem regułom gry kapitalistycznej, albowiem nie ma tu kwestionowania owych reguł. Warto przy okazji zwrócić uwagę na to, że od zakładów produkcji materialnych podstaw reprodukcji społeczeństwa wymaga się jednak uspołecznienia efektów pracy. Są one bowiem analogiem obfitości natury, która stanowi podłoże dla aktywności społecznej, w ramach której możliwe są wszelkie rodzaje prywatnego zawłaszczania. Gospodarka realna nie mogła zrobić nic innego, jak ogłosić bankructwo. Tylko dlatego rozwinięte Centrum wypuściło nieopatrznie produkcję materialną z rąk, z czego skorzystały Chiny.
Kapitał bezwzględnie czepia się tej nowej okazji osiodłania wyłaniającego się „otoczenia”, tym razem tradycyjnego kapitalizmu. Wytworzenie się kilku ośrodków sztucznie podtrzymujących mit o sprzeczności i konflikcie powoduje, że odtwarza się możliwość rozbicia globalnego rynku na kilka segmentów, a to daje już nadzieję, że będzie o co walczyć wszelkimi metodami. Jest to warunek jakiegokolwiek zmartwychwstania kategorii zysku, czyli powód do świętowania kapitalistów. Niech żyje wojna niosąca destrukcję, a zatem i konieczność rekonstrukcji. Uwiecznienie konfliktu jest warunkiem przetrwania kapitalizmu.
Jessica Wildfire gorzko wypomina upadek ostatnich iluzji na temat „socjalnego kapitalizmu”: „Godziwe wynagrodzenie jest być może jedyną kwestią, z którą zgodzi się każdy normalny człowiek. Nie obchodzi mnie, kim jesteś ani w co wierzysz. Jeśli masz pracę, powinieneś być w stanie żyć i utrzymać rodzinę”.
Warto przypomnieć sobie, że w formie filozoficzno-naukowej podbudowywał takie przekonanie na gruncie polskim naczelny polski marksista, prof. Jerzy Kochan. Warunkiem sprawiedliwego systemu społecznego jest właśnie realizacja burżuazyjno-demokratycznego prawa każdego obywatela do świadczenia pracy na rzecz wspólnego dobra i w związku z tym do czerpania z systemu adekwatnego wynagrodzenia. Wildfire właśnie pokazała, że współczesny kapitalizm nie realizuje własnych postulatów burżuazyjnego społeczeństwa obywatelskiego. Które mimo to pozostaje wzorcem socjalizmu dla większości współczesnej lewicy.
Dylemat staje się nierozwiązywalny w takiej logice.
Nie brak, oczywiście, radykałów, którzy idą o krok dalej i postulują oderwanie podstawowego dochodu od pracy. Skoro kapitalizm pokazuje, że nie jest w stanie rozwiązać problemu bezrobocia, to ten utopijny postulat pozostaje w związku z wciąż obowiązującym dogmatem, iż kapitalizmu (jako bazy produkcyjnej) nie da się obalić. Ten postulat jest przyznaniem, że sfera nieprodukcyjna nie jest w stanie zaoferować sferze produkcyjnej równowartościowego ekwiwalentu. Tyle, ile potrzeba dla zaspokojenia potrzeb właścicieli kapitału, można spokojnie kupić na rynku. Reszta jest nadwyżką, która wymienia się nawzajem, między sobą, nie przynosząc żadnej wartości dodatkowej w skali globalnej. Pieniądz jest w tej wymianie wyłącznie środkiem ułatwiającym wymianę i nie zamienia się w kapitał.
Z perspektywy gospodarki socjalistycznej (autentycznej, bo konkurencyjnej wobec kapitalizmu) byłoby to całkiem do przyjęcia, a nawet pożądane. Ale dla kapitalizmu, który musi dla swego istnienia realizować zysk, jest to czyste marnotrawstwo, czysta filantropia: płacimy ludziom, aby kupowali produkty, które wytwarzamy, za pieniądze, które właśnie im wypłaciliśmy. Aby zaś odnowić cykl produkcyjny na wyższym poziomie, musimy włożyć nowy kapitał, aby opłacić innych kapitalistów i prywatnych właścicieli siły roboczej. Jednym słowem, absurd produkcji dla produkcji.
Pogodzić się z tym faktem można na dwa sposoby: albo poszukać możliwości ekspansji poza Ziemią (którego to rozwiązania pionierem jest Elon Musk), albo zahamować kapitalizm i zbudować społeczeństwo zrównoważone. To drugie można zbudować również na dwa sposoby: albo wrócić do społeczeństwa stanowego, przedkapitalistycznego, albo zbudować autentyczny socjalizm, gdzie zasada zrównoważonej gospodarki będzie służyła tworzeniu społeczeństwa bezklasowego.
Inna autorka, tym razem tekstu o rozwiązaniu proponowanym przez Elona Muska, Paris Marx, nie pozostawia wątpliwości, że kolonizacja pozaziemska będzie niczym innym, jak tylko reprodukcją na jeszcze większą skalę sytuacji nierówności i wyzysku znanego z ziemskiego doświadczenia. Trudno się z nią nie zgodzić.
Tymczasem, „pracownicy widzą, co się święci. Nie stać ich na trwanie w takim systemie. Nie mogą zadłużyć się jeszcze bardziej, by kupić dom, opłacić czynsz lub koszty leczenia albo posłać dzieci na studia. Doszli do wniosku, że skoro i tak będą bez grosza, mogą pójść na dno, walcząc” – oznajmia Jessica Wildfire. I dalej:
„Jeśli nie strajkujemy, to robimy absolutne minimum. Nie wykonujemy całej tej niewidzialnej pracy, dzięki której dyrektorzy generalni mają tyle pieniędzy. Nie ma sensu robić więcej, niż trzeba, bo to do niczego nie prowadzi. Za minimalną stawkę – minimalny wysiłek. Nie ma powodu, żeby robić więcej”.
Ta postawa obala mit tworzony przez tzw. zacnych obywateli, którzy przez cały okres transformacji i dziś, zwalczając populizm, ganią „nierobów” za to, że nie wysilają się, aby związać koniec z końcem, czekając biernie na pomoc społeczną. Jakby nie patrzył, całość społeczności znajdującej się poza sferą produkcji bezpośredniej oraz minimum usług niezbędnych luksusowej konsumpcji właścicieli środków produkcji, pozostaje w tej samej sytuacji: „nierobów”, którzy tylko oczekują zapomogi. Czymże bowiem innym jest postulat bezwarunkowego dochodu gwarantowanego? W gronie roszczeniowców ci z „wyższej półki” zwalczają „hołotę” zarzucając jej brak zapału do pracy. Ale to wśród tej właśnie „hołoty” dojrzewa świadomość społeczna i, w następstwie, klasowa. Bowiem to oni właśnie dostrzegają brak możliwości adaptacji do systemu panującego. Roszczenie w postaci hasła dochodu gwarantowanego zakłada racjonalność systemu, jego możliwość spełnienia owego postulatu, czyli wiarę w trwanie systemu wyzysku i panowania klasowego. Następuje polaryzacja stanowisk, jak byśmy na to nie patrzyli. Monolityczne 99% społeczeństwa zaczyna się dzielić także w odniesieniu do świadomości klasowej, co daje nadzieję na przyszłość.
„W październiku tego roku zaczęła rosnąć fala strajków. Protestują pracownicy wielu branż. Rzucają pracę i nie podejmują nowej. To się dzieje wszędzie: w spedycji, produkcji, edukacji, handlu, barach szybkiej obsługi i wszędzie indziej. Pracownicy nie martwią się brakami w sklepach, bo większości z nich i tak nie było stać na zakupy. Dla nich nie ma znaczenia, że popularny rower do ćwiczeń czy jakaś wyszukana zabawka nie dojadą na czas. Nie martwią ich puste półki i alejki sklepowe, bo już wcześniej znali skurcze wywołane głodem i długotrwały brak bezpieczeństwa żywieniowego”.
Społeczeństwo polaryzuje się wokół wiodących grup zawodowych. Jako marksiści wiemy, że świat pracy powinien się organizować wokół klasy robotniczej, pracowników sektora produkcyjnego, którzy dostarczają dóbr służących materialnej reprodukcji społeczeństwa i są w takim miejscu systemu produkcji, w którym mogą bezpiecznie wykluczyć właścicieli jako ogniwo niezbędne dla funkcjonowania gałęzi. Wykluczanie właściciela kapitału nieprodukcyjnego, który żyje z tego, co skapnie z sektora produkcyjnego, z wymiany z owym sektorem, jest działaniem kosmetycznym i niekoniecznym z punktu widzenia zniesienia społeczeństwa klasowego. Zabezpieczając bazę systemu, możemy być pewni, że sfery nadbudowane nad tą bazą będą się adaptowały do nowych reguł gry, tracąc swe sabotujące oddziaływanie. Chyba że klasa robotnicza pozostawi im błędne przekonanie, iż cieszą się hegemonią ideologiczną. Co w przypadku istniejącego, katastrofalnego cofnięcia świadomości społecznej na lewicy nie budziłoby większego zdziwienia.
Należy więc zwracać uwagę na przejawy narastającego przekonania, że świadomość lewicowa i świadomość społeczna zaczynają się zdecydowanie rozchodzić.
„To samo dzieje się w Chinach i innych krajach, które opierały się na gigantycznym długu i taniej sile roboczej. Nie da się prowadzić gospodarki przy tak olbrzymich przepaściach ekonomicznych. Nie możemy żyć w świecie, w którym garść ludzi jest bilionerami, a reszty nie stać na kupno tego, co sama wytwarza. To Marks w praktyce. To właśnie miał na myśli, gdy pisał o alienacji robotników od wytworów ich pracy. Stworzyliśmy bańkę ekonomiczną opartą na wyzysku i długu”.
Odebranie bilionerom ich miliardów i przekazanie ich pracownikom nie zmieni faktu, że bezsensem jest gospodarka, w której zawłaszczanie dóbr wytworzonych przez ludzi pracy wymaga pośrednictwa pieniądza. Jeśli już powołujemy się na Marksa, to warto zauważyć, że doszliśmy do sytuacji, w której obfitość dotyczy siły roboczej, a nie produktów przetwarzania zasobów przyrodniczych, które – wręcz odwrotnie – stały się zasobami rzadkimi. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że cena siły roboczej spada poniżej jej wartości, mierzonej koszykiem dóbr niezbędnych do jej reprodukcji. Powiększanie produkcji po to, aby sprostać popytowi rosnącej armii siły roboczej nie stanowi celu gospodarki kapitalistycznej. Jest sprzeczne z zasadą maksymalizowania, ba, w ogóle realizowania zysku. To jest właśnie osiągnięta dziś granica wzrostu kapitalistycznego typu.
Finansjalizacja gospodarki i zadłużenie były już wyczerpanymi sposobami obejścia sytuacji, w której stopa zysku przestała rosnąć, co, swoją drogą, przepowiedział Marks. Marks nie przewidział jednak, że lewica będzie starała się zrobić wszystko, aby przywrócić kapitalizmowi możliwość kontynuacji jego trwania, do tego – na jego zasadach. Cóż, brak wyobraźni…
Dlatego Paris Marx ostrzega.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
18 listopada 2021 r.