Opublikowano 25 października 2017, autor: BB
W pewnym sensie jestem winna tę recenzję Marcie Makuszyńskiej i Dawidowi Jakubowskiemu. Książkę „Krwawa Luna” autorstwa Patrycji Bukalskiej, Wydawnictwo Wielka Litera, podarowali mi wszak nie tylko po przyjaźni:-)
No więc, do rzeczy – książka jest denna. Posuwając się ruchem skorupiaka gdzieś po mulistym dnie stereotypów, autorka nawet nie próbuje się spod ich jarzma wyzwolić. Potrzeby wyzwolenia nie wywołuje w niej nawet natykanie się na różne fakty, które wywołują w niej zadziwienie. Raczej usiłuje je uzgodnić z posiadanym już obrazem politycznie poprawnym. Poziom zadziwień godnych smarkatej pensjonarki z zakonnego internatu obrazuje najlepiej zdumienie, że taka komunistka mogła mieć jakąś biografię przybierającą pozór normalnego życia, przynajmniej w okresie dzieciństwa. Komuniści są przecież, jak wiadomo, zrzucani przed świtem z sowieckich samolotów, jak stonka na niewinne pola ziemniaczane, już w postaci postlarwalnej. Nie mają dzieciństwa ani młodości, a już na pewno nie należy traktować poważnie wpływu na kształtowanie ich postaw politycznych zjawisk politycznych i społecznych współczesnych im społeczeństw. Wiadomo, że przed wojną wszystko było sielankowe i pastelowe, jak w Panu Tadeuszu opisano. Komuniści rozdmuchiwali przecież [tu wtrącenie dla Dawida Jakubowskiego i jego kolegów: TO JEST IRONIA!] drobne i nieznaczące konflikty społeczne do granic walki klasowej, a nawet tę granicę przekraczali w nadziei na zbudowanie totalitarnego imperium, w którym chamstwo i motłoch będą się wyzwierzęcać nad cnotliwymi elitami kulturalnymi w szale nieuzasadnionego resentymentu.
Wychodząc od tej prostej jak konstrukcja cepa konstatacji o świecie realnym, rozpropagowanym u nas przed specjalistów od historii spod znaku IPN, Patrycja Bukalska co chwila potyka się o swoje niespodziewane zdumienia. Trudno się dziwić, skoro schematy historyczne, opracowane przez IPN, mają się do rzeczywistości, jak pięść do nosa. Pomińmy już skrajnie infantylne enuncjacje autorki o miałkości, wręcz przynudzaniu literackich opisów Julii Preis, dotyczących jej przeszłości komunistycznej. [Skąd my znamy ten argument – z braku innych – że czyjaś twórczość jest nie to, że kontrowersyjna, ale… zwyczajnie „nudna”?… Ten sam mentalny chów antykomunistyczny, co u Piotra Ciszewskiego]
Bo jakże by mogło być inaczej? Przedstawianie racji wyborów komunistycznych może być tylko miałkie i nieprzekonujące z założenia. W przeciwieństwie do tego, literackie ujęcie Holokaustu ze wszech miar znamionuje świetne pióro tejże samej, przed chwilą uznanej za nudną, pisarki!
Ciekawszy, z punktu widzenia psychologii stereotypów, jest inny aspekt biografii „krwawej Luny”. „Popularność” tej postaci wynika właśnie z faktu, iż była to kobieta stojąca na czele jednego z departamentów Ministerstwa Bezpieczeństwa. P. Bukalska szuka, ale nie znajduje – ku swojemu szczeremu zdumieniu – jednoznacznego potwierdzenia odpowiedzialności Julii Brystygierowej za okrucieństwa związane z funkcjonowaniem bezpieki. Przy bliższym zbadaniu sprawy, okazuje się, że wszystkie tak butnie funkcjonujące w antykomunistycznej propagandzie szeptanej pełne zgrozy opowieści o jej zwyrodnialstwie, opierają się na tym, że ktoś przekazuje to, co zasłyszał od kogoś innego, kto opiera się na przypuszczeniach i „logicznych” wywodach osób nie mogących poszczycić się doświadczeniem – nomen omen – autopsji.
Oddajmy głos autorce, która zastanawia się nad tym, skąd wziął się przydomek „krwawa Luna”, i to już w latach 50-tych, a może nawet pod koniec lat 40-tych: „Pierwszym, natychmiast nasuwającym się wyjaśnieniem jest pojawiająca się niemal w każdej publikacji na temat Luny informacja o jej okrutnych metodach przesłuchiwania zatrzymanych, o tym, że torturowała ich osobiście. Byłam przekonana, że znajdę wiele takich relacji. Szukałam przez półtora roku. Może za krótko.
Nie znalazłam – ani w archiwach, ani w ludzkiej pamięci.” (s. 137)
Autorka stawia hipotezę wyjaśniającą fakt, że Brystygierowa cieszyła się sławą gorszą niż jej koledzy: „Luna była jedyną kobietą na tak wysokim stanowisku w aparacie bezpieczeństwa. (…) Od jej kolegów z resortu Lunę różniła (…) płeć. To przyciągało uwagę i dodatkowo uwidoczniało całą okropność systemu, dla którego pracowała. Może gdyby była mężczyzną, nienawidzono by ją mniej. Nawet (…) Szopiński podkreśla fakt, że to kobieta miała uderzać metalową linią, a nie, że w ogóle bito w ten sposób ludzi. (…) Tak jakby sam obraz kobiety rządzącej w bezpiece, stojącej znacznie wyżej niż wielu mężczyzn, nie wystarczał, nie był sam w sobie wystarczająco szokujący. Jakby trzeba było do niego dodać i przemoc, i seks. Jakby Luna nie mogła być po prostu ważna i groźna, musiała jeszcze być rozpasana.” (s. 158-159)
To właśnie w odniesieniu do tego wątku, jak sądzę, D. Jakubowski polecał przeczytanie tej książki jako rozwiewającej pewne mity, a przynajmniej podające je w wątpliwość. Marna to rekomendacja, trzeba przyznać. Jakaś żałosna samoobrona, która pakuje nas we współodpowiedzialność za tzw. zbrodnie komunistyczne. Linia obrony – opowieści o tych zbrodniach są przesadzone… Taka linia obrony nas nie satysfakcjonuje.
Nie wypieramy się naszej historii, nawet w tej jej części, która dotyczy zbrodni stalinowskich. Niemniej, odrzucamy ten sposób stawiania zarzutów, ten sposób interpretacji historii ruchu robotniczego. Opieramy się na fundamencie jego dwoistości, na tezie o jego wewnętrznych sprzecznościach spotęgowanych okolicznościami historycznymi – jest to temat na odrębne, unikające lekkiego tonu, rozważania. W tej interpretacji historii ruchu robotniczego wskazujemy na zasadniczą rolę polityki pacyfikacji nurtów konsekwentnie prorobotniczych, prowadzonej w imię naiwnego złudzenia, że poświęcenie tego nurtu wpłynie na normalizację stosunków z krajami kapitalistycznymi. W imię tego dążenia, stanowiącego rację stanu stalinowskiego ZSRR, uzasadniano brutalizację metod politycznych i policyjnych, co zaważyło fatalnie na późniejszej reputacji komunizmu.
Trudno nam wmówić, że obrona dobrego imienia „krwawej Luny” wedle linii, że nie ma dowodów, iż brała ona bezpośredni udział w torturach, stanowi wiekopomną zasługę omawianej monografii. Ma bowiem rację Bukalska, że nie zdejmuje to z Brystygierowej odpowiedzialności za milczące bądź bierne przyzwolenie na zaistniałe okrucieństwa. A to, że urzędnicy aparatu faktycznie nie mieli możliwości sprzeciwienia się owym metodom, wynika z przedkładania interesu państwa aspirującego do wejścia w skład „normalnych” państw świata nad interesem ruchu robotniczego, którego program kształtuje się normalnie w toku dyskusji i sporów, w tym i teoretycznych. Nie jest bez znaczenia fakt, na który zwracają uwagę różni interpretatorzy polityki Partii w późniejszych latach, a mianowicie, że ta polityka łamała głównie ideowych członków partii, ideowych komunistów. Łamiąc ich, aparat biurokratyczny stał na straży interesu państwa, a nie robotników. Totalitaryzm wynikał z konieczności stwarzania pozorów normalności, demokracji, w warunkach ostrych sprzeczności klasowych okresu powojennego. Sprzeczności, które w przypadku autentycznego ruchu robotniczego i programu komunistycznego, byłyby rozwiązywane w sposób wyznaczony przez interes robotniczy, wynikający z radykalizacji nastrojów społecznych.
Nie miejsce tu na rozpatrywanie szczegółowe tego problemu, chodzi tylko o zwrócenie uwagi na pozostające poza zainteresowaniem autorki całe pole zagadnień. Ba, nasza autorka nawet nie podejrzewa istnienia tego pola – nie będzie przecież traktowała poważnie tego, co explicite wypowiadają aktorzy opisywanego przez nią dramatu. Dzięki IPN-owi, autorka wie z góry, na co zwracać uwagę, a co pomijać milczeniem jako brednie zaczadzonego komunizmem umysłu. To zaś ujawnia, że nie jest zamysłem autorki poszukiwanie prawdy, na którą mogłyby ją naprowadzić kilkakrotnie zdarzające się w tej opowieści kwestie zastanawiające, podważające utarte szablony interpretacji rodem z IPN i endeckiej polityki historycznej w Polsce.
Problem polega na tym, że autorka interesuje się postacią Julii Brystygierowej w ramach modnego ostatnio badania kobiet w ruchu komunistycznym. Chore klisze ideologiczne lewicy obyczajowej i feministycznej skupiają się na pojedynczym wyciąganiu kobiet z „komunistycznego bagna” poprzez ukazywanie ich tragicznego uwikłania, wynikającego z naiwności, prawości i zdeprawowania przez męsko-robotniczy komunizm jako ideologii. W odniesieniu do tej kwestii, Bukalska wskazuje na ciągoty emerytowanej Brystygierowej w kierunku a to swojej grupy narodowej, a to religii. W ten sposób autorka dokonuje końcowego i podsumowującego ciosu zadanego ideologii komunistycznej, co prowadzi ją do uspokojenia swego przejawianego kilkakrotnie, w trakcie prowadzenia narracji, dysonansu poznawczego. Skoro sama bohaterka pod koniec życia poddaje się czyniąc próby mieszczących się w antykomunistycznym nurcie rozliczeń ze swoim życiem, skoro w praktyce opowiada się za samoidentyfikacją etniczną w przeciwieństwie do „totalitarnego internacjonalizmu”, czy za poszukiwaniem duchowości w przeciwieństwie do odartego z wszelkiej wyższej konstrukcji psychicznej komunizmu, to autorka książki jest przez to usprawiedliwiona, że nie drąży niespójności „politycznopoprawnej” interpretacji historii powojennego ustroju społeczno-politycznego.
Bo i po co miałaby drążyć? Proste schematy zafundowane przez urzędową politykę historyczną demokratycznego państwa, potwierdzone przez Brystygierową, pasują nawet lewicy. Książka Bukalskiej wpisuje się w projekt poszukiwań dotyczących kobiet-komunistek z kodu feministycznego, a nie politycznego. Tymczasem, nie negując oczywistego zła związanego z funkcjonowaniem bezpieki w okresie stalinowskim, zauważamy ten sam mechanizm uświęcania popularnych, opartych na plotce pomówieniach, które w odniesieniu do komunistów nie są korygowane, tak jak są korygowane w odniesieniu do, np. pomówień Żydów o uśmiercaniu chrześcijańskich dzieci. Na podobnych zasadach funkcjonują zapewne rewelacje dotyczące okropieństw popełnianych przez żołnierzy radzieckich, z totalnym ignorowaniem pomocy technicznej Rosjan przy uruchamianiu zakładów produkcyjnych.
Charakterystyczna przy tym rzecz, że zarzuty te są jednak bez zmrużenia oka odpuszczane w przypadku stalinowców nawróconych, np. Józefa Światły, który, jak pisze P. Bukalska, „miał wśród kolegów opinie wyjątkowego gbura, a wśród swych ofiar – sadystycznego śledczego” (s. 152). Zauważmy – opinia ta jest oparta na osobistym doświadczeniu ofiar, w przeciwieństwie do tego, co na wedle Bukalskiej dotyczyłoby „krwawej Luny”.
Przy okazji, ciekawe, że nasze opinie o tamtym czasie kształtują skutecznie ludzie, którzy sami oficjalnie brali aktywny i ważny udział w kształtowaniu ówczesnych stosunków. Wydaje się, że ci ludzie mają wypaczoną perspektywę postrzegania ówczesnej rzeczywistości, a oczyszczenie swego imienia uzależniają od głębi jej potępienia, co gorliwie czynią i to z perspektywy ideowej takiej Patrycji Bukalskiej. Ta ostatnia zostaje więc nobilitowana przez tytanów intelektu typu A. Schaffa czy Z. Baumana jako przynależąca do kręgu kolektywnej wyroczni w kwestii wartościowania dziejów ruchu komunistycznego. Co najzabawniejsze, po „nawróceniu” na demokrację i zachodnie wartości, z nie mniejszą zajadłością (cóż, pewnych cech charakteru trudno się tak łatwo wyzbyć), wczorajsi nauczyciele miłości do ZSRR atakowali tych, którzy nie dość szybko się w ojczyźnie proletariatu „odkochiwali”. Ci ostatni, opóźnieni w rozwoju intelektualnym i emocjonalnym, stawali się więc obiektami nagonki ze strony swych niedawnych mistrzów duchowych, nawet jeśli w okresie stalinizmu ryzykowali samodzielnym myśleniem i wątpliwościami. Ich przywiązanie do komunizmu rodziło się na podłożu tego, co Bukalska ocenia jako bezwartościowe i nudne przemyślenia o klasowej i niesprawiedliwej strukturze społeczeństwa. Nie ma więc dla nich nawet takiego usprawiedliwienia, którego wątłą możliwość Bukalska dostrzega w przypadku Luny Brystygierowej.
Widać wyraźnie, że to nie metody bezpieczniackie, ale właśnie ideologiczna komponenta „osobowości komunistycznej” jest zagrożeniem z punktu widzenia polityki historycznej.
Na zakończenie tej przygody „intelektualnej” z książką Patrycji Bukalskiej warto nieco rozluźnić atmosferę. Posłuży temu odwołanie do filmu, który uprzyjemnił mi jedno z wielu deszczowych popołudni minionego lata. Skuszona zajawkami, ups, sorry – trailerami, oraz makijażem Charlize Theron, wybrałam się na „Atomic blonde” w poszukiwaniu emocji związanych zazwyczaj z filmami tzw. kopanymi. Rola katharsis w utrzymaniu zdrowia psychicznego jest znana od starożytności, a na stres nie ma to, jak dobry przykop w wykonaniu jedynie słusznego bohatera.
Film stanowi jakby kontynuację refleksji o przyrodzonym zwyrodnialstwie każdego bez wyjątku tzw. prawdziwego komunisty. Szczególnie w okresie zagrożenia, w tym przypadku wynikającego z upadku bloku wschodniego. O ile zachodni płatni mordercy, przepraszam, agenci wywiadu, mordują profesjonalnie, szybko, czysto i bez żadnych podtekstów personalnych („nothing personal”) – o tyle ich wschodnie odpowiedniki wkładają w eliminowanie przeciwników własne frustracje. Związane jest to z kompleksem niższości, jaki musi odczuwać niższa cywilizacja w zderzeniu z wyższą. Jak wiadomo, wszyscy agenci tajnych służb mają brudne ręce, ale filmy te dowodzą niezbicie, że ideowość prowadzi do gorszego i głębszego zwyrodnienia niż tylko lekkomyślne pożądanie łatwego wzbogacenia się przy okazji wykonywanej roboty, która sprzyja nieformalnym i niekontrolowalnym układom o charakterze czysto komercyjnym, co udowadnia nam przypadek agentki granej przez Charlize Theron. Ideowość natomiast powoduje, że osoba jest zamknięta na argumenty rzeczywistości. Tak dzieje się w przypadku filmowych agentów KGB, jak i w przypadku Luny Brystygierowej, której ideowość i poczucie obowiązku nie pozwoliły na wycofanie się ze złej drogi. Charlize Theron także znalazła się na złej drodze, ale proste, patriotyczne myślenie, wyprostowało jej ścieżki. Patriotyzm to też forma ideowości, ale wolna od degradującego wektora istniejącego w przypadku internacjonalizmu [DJ: TO TEŻ IRONIA!] Jak byśmy więc nie analizowali różnicy między dobrymi a złymi agentami, to wychodzi nam na to, że jednak różnica tkwi nie tyle w ideowości, co nam usiłują wmówić na poziomie prostackiej propagandy dla prostackich umysłów, ale w tym, JAKA to jest ideowość – to dla odbiorcy MYŚLĄCEGO! Ostatecznie więc, ideowość komunistyczna jest zła, bo jest komunistyczna, a nie dlatego, że jest ideowością. Co było do wykazania i co mało oryginalnie wykazały oba analizowane powyżej dzieła autorstwa Patrycji Bukalskiej i Davida Leitcha.
Kto chciał, ten uwierzył. Jaki prorok, takie proroctwo…
25 października 2017 r.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Teksty bieżące. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
← Z PERSPEKTYWY SZEREGOWCA
ВАСИЛИЙ ВОЛГА (СОЮЗ ЛЕВЫХ СИЛ) В ТОК ШОУ ВЛАДИМИРА СОЛОВЬЕВА →