Opublikowano 24 lutego 2018, autor: BB
Jako uczennica Romana Rudzińskiego, z zainteresowaniem zabrałam się za lekturę pokonferencyjnej publikacji Roman Rudziński. Człowiek i dzieło. Odnalazłam tam odbicie swojego własnego wspomnienia docenta Rudzińskiego jako człowieka na pewno nietuzinkowego. Osobiście podkreśliłabym jego skromność połączoną z niespotykaną, bezinteresowną dobrocią i niechęcią do wdawania się w intrygi związane z karierowiczostwem, jakże żywym w środowisku naukowym. Ówczesnym – w stopniu nie mniejszym niż współcześnie.
Tonem, który budzi jednak mój dystans wobec wspomnianej publikacji jest ton hagiograficzny, zgrzytliwy niczym przejechanie szkłem po szybie, bo całkowicie nieadekwatnym do Romana Rudzińskiego, jakiego pamiętam. Bo pamiętam go raczej jako człowieka niepewnego, czy może raczej nie narzucającego swoich racji innym, niemal pokornego, co na tle arogancji wielu innych przedstawicieli elity intelektualnej dawało wręcz wrażenie wycofania. To była taka sokratejska cecha, która idealnie współgrała z jego powierzchownością sprawiającą wrażenie obcowania twarzą w twarz ze starożytnym mędrcem. Był zbyt mądry, aby osądzać innych. Nie wiem, czy akurat on byłby zachwycony faktem, że inni, po latach, zrobią to za niego.
Moja przygoda intelektualna z nim sprowadziła się, niestety, do pracy magisterskiej, gdyż pisanie pracy doktorskiej przerwała jego przedwczesna śmierć. Nie robiłam doktoratu w katedrze doc. Rudzińskiego, mimo jego propozycji pozostania tam. Pozostanie w katedrze wiązałoby się z problemem przynależności partyjnej, co – zdaniem doc. Rudzińskiego – było łatwe do obejścia w sposób wypraktykowany już przez kilku innych pracowników katedry: wystarczyłoby rozpocząć niekończący się staż kandydacki do PZPR. Dopiero drugi powód okazał się barierą nie do przejścia – nazwisko mojego ojca, Józefa Balcerka. Dwóch Balcerków na jedną „Czerwoną twierdzę”, to dla biurokratów partyjnych było zdecydowanie zbyt wielu marksistów na metr kwadratowy. Ojciec opowiedział mi, z solidnym opóźnieniem, o tym, jak Roman Rudziński usprawiedliwiał się przed nim za to, że nie bronił mojej kandydatury na pracownika katedry przed żywiołową falą sprzeciwu, która najwyraźniej jego, człowieka niezdolnego do podejrzewania innych o to, czego sam by nigdy nie zrobił, zaskoczyła.
Jego propozycję, abym podjęła rutynową grę z partyjnymi biurokratami, skwitowałam wówczas odpowiedzią, która, rzucona spontanicznie, mnie samą nieco zaskoczyła: „Nie chcę wisieć za cudze winy!” Na co doc. Rudziński, równie zaskoczony, równie spontanicznie westchnął: „Pani Ewo, ten system potrwa jeszcze sto lat…” Było to w czerwcu 1980 r.
Niestety, sprzeciw wobec mojego stażu w katedrze nie był w żadnym stopniu moją zasługą. Byłam przecież nikim. Całe dorosłe życie robię, co mogę, aby zarobić na taki nobilitujący sprzeciw samodzielnie.
Byłam wtedy nikim. Przeciwnie niż mój ojciec, który był zadrą w tyłku biurokracji i jej apologetów w środowisku naukowym. Trudno usiedzieć w smrodliwym ciepełku małej stabilizacji z takim czymś w zadku. Jako marksistka od zawsze, z krwią ojca – jak to się mówi – wyssałam świadomość nieprzejednanej sprzeczności między biurokracją (post)stalinowską a marksizmem.
Ojciec zawsze był obcy w niby swoim środowisku. Przed 1956 rokiem – niepewny element, ideowiec, który wybrał Wschód mogąc pozostać na Zachodzie, do którego zwyczajowo modlił się „zniewolony naród”, bo tu mógł się uczyć, a nawet zostać profesorem, podczas gdy we Francji zakończył edukację na podstawówce. Zadawał, wraz z kolegami-radykałami, głupie pytania o to, co oznacza prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie Gomułki swoim partyjnym instruktorom wpierającym mu miłość do ZSRR.
Po 1956 roku – bo dla tych samych partyjnych instruktorów, obecnie nawróconych na „patriotyzm”, ucieleśniał „umysł zniewolony” pozostając przy marksistowskich przekonaniach i domagając się rad robotniczych.
W 1968 roku – bo jako pracownik UNESCO w Algierii nie dał się kupić za stałą posadę w tej organizacji, z własnym biurkiem w Paryżu. Ceną było firmowanie własnym nazwiskiem haniebnej fikcji, jaką ta szacowna organizacja międzynarodowa realizowała w Algierii pod hasłem projektu edukacyjnego. Za to polska ambasada urządziła mu prowokację nie przekazując polecenia MSZ powrotu do kraju (w celu wytłumaczenia się z takiego skandalicznego zachowania, rujnującego opinie Polski w świecie), co zostało wykorzystane jako dowód na jego zdradę Ojczyzny i żydowskość (fakt, urodę to ojciec miał taką bardziej południową), wzmocnione dowodem oczywistym, że jako nieliczny w SGPiS nie odwracał się na widok prof. W. Brusa, a nawet, o zgrozo, konwersował z nim, chociaż ten w swojej recenzji habilitacyjnej zjechał pracę ojca za krytyczny stosunek do modelu jugosłowiańskiego.
Po 1970 roku – ponieważ niczym Kasandra wieszczył tragiczny koniec polityki zadłużania się Polski i piętnował głupotę bądź świadomą politykę prowadzącą ku przepaści, wbrew ówczesnej propagandzie sukcesu. Kiedy ta polityka załamała się w połowie lat 70-tych, znalazł się znowu w ogonie krytyków, których awangarda składała się nieodmiennie z nowonawróconych zelotów.
Po 1980 roku – ponieważ na czele buntu robotniczego znaleźli się ludzie, których znał już od 1956 roku i wiedział czego się można po nich spodziewać, a szczególnie tego, że sprawę robotniczą mają głęboko w tyle – dostrzegał, patrząc z klasowego punktu widzenia, że elity opozycyjne i władza biurokratyczna dogadują się przeciwko klasie robotniczej, a ich polityka obiektywnie prowadzi do zepchnięcia Polski do rangi kraju peryferyjnego, służącego jako zaplecze surowcowe i taniej siły roboczej dla krajów rozwiniętego Centrum. Istotę i ewolucję biurokracji studiował od początku, na różnych przykładach, stąd rozumiał zachodzące procesy głębiej niż ktokolwiek.
Ten pobieżny przegląd historii PRL na przykładzie losów jednostkowych, acz charakterystycznych, jest dobrym tłem dla zarysowania obrazu sytuacji na polskich uczelniach, w tym i na SGPiS-ie, który w tym sensie odbiegał od przeciętnej, że pozornie był bardziej „czerwony” niż inne placówki edukacyjne.
Jak słusznie zauważa się w publikacji dotyczącej osoby Romana Rudzińskiego, i co mogę potwierdzić z autopsji, wykładowcy marksizmu udawali, że uczą, zaś studenci udawali, że studiują. Po 1989 r. przestano udawać i przedmiot wykreślono. Zastanawiająca jest, w tej sytuacji, obecna liczba znawców marksizmu, którzy podobno wiedzą, o co w nim chodzi. Z całym szacunkiem dla Zbyszka Stawrowskiego, ale chlubienie się tym, że marksizmu uczył się od Herberta Marcusego, przypomina nieco chlubienie się znajomością historii kościoła rzymskokatolickiego z przekazów tradycji judaistycznej. Bo przecież obie tradycje mają coś wspólnego, nieprawdaż?
Zasadniczo, przeczytania I rozdziału I tomu Kapitału wymagał od nas tylko dr Eugeniusz Gorczyca. I na tym (wraz z interpretacją Paula Sweezy’ego) kończyła się wymagana edukacja w marksizmie. Poza tym, w tym Krótkim Kursie marksizmu na Wiśniowej, wagę przykładano, co najwyżej, do „młodego Marksa” z nieodrodną problematyką alienacji, co – od czasów postpaździernikowego (1956) „rewizjonizmu” – służyło obalaniu Marksa przy pomocy samego Marksa, poprzez skuteczne zablokowanie zrozumienia jego koncepcji celu walki robotniczej o emancypację. „Rewizjoniści” nie wzięli tego jednak z księżyca. Dzięki okrojeniu marksizmu do koncepcji alienacji, znalazł on – jako nieszkodliwy system metodologiczny – schronienie w uczelniach na Zachodzie, gdzie swobodnie ewoluował w kierunku całkowitego uniezależnienia się od ruchu robotniczego i stania się doktryną samowystarczalną dla międzynarodowego, intelektualnego kółka wzajemnej adoracji hippisujących nowolewicowców, ewentualnie podstawą dla powstania nowej dyscypliny naukowej, zwanej sowietologią, do której akces zgłosili co ambitniejsi, byli marksiści akademiccy następnego, jeszcze bardziej oddalonego od ruchu robotniczego, pokolenia.
Tylko w tym kontekście można pojąć zrodzenie się dezinterpretacji teorii Marksowskiej, którą Roman Rudziński określał jako problem marksizmu polegający na jej propagowaniu idei „produkcji dla samej produkcji”. To, co E. Gorczyca podnosił jako ciekawy wątek marksizmu, a mianowicie teoria wartości oparta na pracy i jej konsekwencje teoretyczne, jak i kwestia produkcji, stanowiły dla mnie, jako osoby, która poprzednio czuła się na siłach tylko wczytywać się w Świętą rodzinę czy Manifest komunistyczny itp., bodziec dla pobudzenia ciekawości teoretycznej.
Odczucie pewnej „nieprzyzwoitości” związanej z zainteresowaniem marksizmem odczuwałam od dawna. Z upływem czasu, odczucie to tylko się wzmagało. Zapewne, gdyby nie przełom Sierpniowy i przypadkowa mimo wszystko odmowa pracy w katedrze, wtopiłabym się jednak w obowiązujący standard postaw byłych marksistów, na co wskazywał niejako problem podejmowany przeze mnie w pracy magisterskiej, a dotyczący pytania o to, czy marksizm jest bardziej nauką, czy bardziej utopią. Podejmując badania nad „pierwszym” rewizjonizmem, tym z początku XX wieku, skłaniałam się jednak bardziej w kierunku Róży Luksemburg, co było związane z kiełkującym już w moim sercu wątkiem wartości i znaczenia tej koncepcji w teorii Marksa, zasianym mimowolnie przez E. Gorczycę.
Dalsza moja ewolucja poszła w kierunku przeciwnym niż ewolucja mojego ojca. Czterdzieści lat doświadczania beznadziejności sytuacji, w której pospolici karierowicze zawsze potrafią się znaleźć na czele stawki potępiającej innych za to, co sami robili w ramach poprzedniej koniunktury, nie było powodem tej ewolucji. Takiemu rozwojowi sytuacji przyglądał się z filozoficznym spokojem i podśmiewywał z niego. Ale tym, co go załamało, było poczucie odpowiedzialności za to wszystko, co zestalinizowana, zbiurokratyzowana partia rzekomo robotnicza robiła w jego imieniu i wbrew niemu. Mimo że 13 grudnia 1981 roku złożył legitymację. Nawiasem mówiąc, nie złożył jej wówczas Roman Rudziński, co – moim zdaniem – było, w jego przypadku, aktem perwersyjnej odwagi. Biorąc pod uwagę wagę, jaką w środowisku naukowym ma poczucie przynależności do kręgu towarzyskiego.
Przy tych wszystkich zwrotach w stosunkowo krótkich dziejach PRL, kiedy to ojciec znajdował się coraz bardziej osamotniony w swej konsekwentnej, marksistowskiej postawie, przyszła chwila, w latach 1980-1981, kiedy okazało się, że właściwie to tylko on odpowiada za zbrodnie stalinizmu, skoro jego realizatorzy w Polsce od dawna znaleźli sobie ciepłe posadki w strukturach światowej nauki, po złożeniu gruntowej krytyki… innych za swoje winy.
Nawet biurokracja partyjno-państwowa, przy okazji transformacji, odkryła skrzętnie skrywaną tajemnicę, że jej wierność marksizmowi-leninizmowi była tylko lip service, a tak naprawdę, to była socjaldemokratyczna od czasu 1956 roku. Co nawet jest najprawdziwszą prawdą.
Daje się zauważyć, że idea klasowości jest powiązana relacją odwrotnie proporcjonalną z ideą narodową. Potwierdza to relacja między socjalizmem a socjalizmem narodowym, która jest analogiczna do relacji między krzesłem a krzesłem elektrycznym, jeśli wolno mi odwrócić popularny niegdyś „dowcip” na temat demokracji. Ewolucja „rewizjonistów” idzie po tym torze. Takim torem też poszła ewolucja mojego ojca. Rezygnacja z pozycji klasowych skutkuje antagonizmem i nienawiścią narodową, co potwierdza wreszcie krajobraz po „realnym socjalizmie”.
Krótka, zaskakująca dla obojga, rozmowa z Romanem Rudzińskim pozwoliła mi uniknąć łamiącego kręgosłup wzięcia na siebie odpowiedzialności za cudze przewiny. Takie były czasy, że nie każdemu był dany prosty wybór. Ja swojego nie żałuję do dziś. W jakimś sensie zawdzięczam to Romanowi Rudzińskiemu.
Z wdzięcznością,
Ewa Balcerek
Grupa Samorządności Robotniczej
Ten wpis został opublikowany w kategorii Teksty bieżące. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
← Интернет-конференция Александра Ходаковского 22.02.2018
ŚCIEMNIA SIĘ NAD DONBASEM →