W dniu wczorajszym Rosja zaliczyła dwa solidne policzki. Jeden od zachodnich „partnerów i kolegów”, którzy najpierw wmówili Putinowi w brzuch, że postawił NATO (czytaj: Amerykanom) jakieś ultimatum, a następnie obnażyli jego żałosne wycofanie się z owego ultimatum (którego nie było nigdzie poza propagandą).
Pierwsza rozmowa, 10 stycznia, z prezydentem Bidenem, wyglądała jeszcze na względny sukces dyplomacji rosyjskiej, która osiągnęła to, że na poziomie deklaratywnym przyjęto do wiadomości, iż Rosja czuje się zagrożona ekspansją Paktu. Na co były Rosji dalsze kontakty z psami gończymi USA? Chyba tylko po to, aby przez kilka godzin wysłuchiwać kolejnych gniewnych i ubliżających deklaracji państw, które wyładowały w ten sposób swoją frustrację z powodu potraktowania ich zgodnie ze stanem faktycznym – jako psy gończe USA w Europie. Czyli z powodu prowadzenia rozmów o bezpieczeństwie europejskim bez Unii Europejskiej. Czyli potraktowania UE jak, za przeproszeniem, Ukrainy.
Dyplomacja rosyjska, wbrew oczywistości i zdrowemu rozsądkowi, poprzez to bezużyteczne i ubliżające spotkanie miała nadzieję na rozładowanie emocji europejskich frustratów. Być może nawet dyplomacja rosyjska osiągnęła swój cel dając się przeczołgać. Problem w tym, że niespodziewanie nastąpił policzek z drugiej, niespodziewanej strony.
Już dzień wcześniej, prezydent Tokajew ogłosił, najwyraźniej nieuzgodnioną z Rosją (dlaczego nie dogadano się po cichu?) decyzję o „poproszeniu” wojsk OUBZ, aby opuściły Kazachstan w ciągu dwóch dni. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść. Wojska OUBZ były w Kazachstanie potrzebne do tego, aby siły porządkowe, przejęte przez imponującego zdecydowaniem, bezwzględnością i opanowaniem prezydenta-marionetki, który urwał się ze smyczy, mogły zająć się pacyfikacją ludności.
Bez słowa protestu ze strony strażników wolności demokratycznych.
Nie ma większej wątpliwości, co do tego, że początkowe wystąpienia były spontaniczne i miały podłoże ekonomiczne. Wskazują na to żądania demonstrantów domagających się obniżki cen gazu i podwyżki płac. Jedynym żądaniem o charakterze politycznym było odejście z polityki byłego prezydenta, dożywotniego Przywódcy Narodu i szefa Rady Bezpieczeństwa, a także przewodniczącego partii rządzącej – nota bene jedynej legalnej znaczącej partii w kraju.
Nazarbajew był chwalony na potęgę przez świat zachodni, mimo nieznaczących najwyraźniej problemów z demokratyczną formą rządów oraz najwyraźniej nieistotnej skłonności do korupcji, która przyniosła jemu i jego rodzinie miliardowy majątek. No, ale przecież azjatycka tłuszcza nie dorośnie tak od razu do demokracji, należy jej wybaczyć, zwłaszcza, że przy okazji zagraniczne koncerny uzyskały w tym kraju dostęp do surowców i przejęły praktycznie całość przemysłu wydobywczego. Ale cóż to znaczy, jeśli rzecz idzie o krzewienie ideałów demokracji i zachodniej kultury popcornu? Te ostatnie warte są każdej ceny.
Od początku zachodnie media włączyły swój stały repertuar domagając się poszanowania dla prawa do pokojowego protestu i wolności wypowiedzi. Nie wyglądało to zbyt przekonująco, ponieważ protesty w Ałma-Acie nie wyglądały na zbytnio pokojowe. W przeciwieństwie do protestów na przemysłowym zachodzie kraju, gdzie sprawa się zaczęła i miała charakter zdecydowanie socjalny. Przy okazji, jakoś te protesty straciły zainteresowanie międzynarodowej opinii publicznej. Natomiast w Ałma-Acie walka szła o cele polityczne. Prezydent Nazarbajew w pierwszym momencie poparł Tokajewa, jeśli chodzi o stosunek do protestów ekonomicznych, pokazując swoje głębokie poszanowanie dla narodu kazachskiego. Szybko jednak okazało się, że te protesty były tylko pretekstem dla rozpoczęcia pod tą przykrywką walki o władzę między klanami satrapów.
Pokazuje to, że jeśli chodzi o stosunek do ludności, obaj prezydenci – aktualny i były – nie mają rozbieżności. W tym sensie dokładnie wszystko jedno, który z nich będzie rządził. Ale to tylko do pewnego stopnia. Ważne są sojusze strategiczne.
Nawet jeśli oświadczenie Tokajewa o wycofaniu wojsk OUBZ było jeszcze dla Rosjan możliwe do przełknięcia, ponieważ można było udawać, że Tokajew tylko przez wrodzone gadulstwo ujawnił ustalenia zainteresowanych stron, a w cichości opieprzyć tego ostatniego i robić swoje, to już ujawnienie w mediach, że Tokajew zdecydował się na to oświadczenie po rozmowie z szefem dyplomacji chińskiej było nie tylko policzkiem, ale i nokautem dla Rosji.
Operacja wprowadzenia wojsk OUBZ była oparta na deklaracji Tokajewa, iż w zamieszki są zaangażowane „siły zewnętrzne”. Jakie? Do końca nie wiadomo. Mówiono o terrorystach, szeptano o możliwości zaangażowania islamistów, co było uprawdopodobnione obecną sytuacją Afganistanu, ale dla samej Rosji ważne było, że można było sprzedać sytuację pod hasłem konieczności odporu wobec kolejnej „kolorowej rewolucji”, inspirowanej przez Zachód. Ujawnienie chińskiego śladu kompromituje tego typu oskarżenia. Zachód nie jest zainteresowany destabilizacją Kazachstanu ze względu na to, że jego pozycja w tym kraju jest korzystna, a opiera się na biznesie, który preferuje stabilność.
Zachód pozostawił w postaci Afganistanu ropiejącą ranę w podbrzuszu Rosji, co raczej nie wymaga od Zachodu natychmiastowego działania. Wystarczy się powstrzymać od aktywności, a gangrena siłą natury zrobi swoje. Rosja nie ma siły ani determinacji, aby powstrzymać ten proces, nawet w obszarze najbardziej dla siebie newralgicznym.
Co innego Chiny. W sytuacji bezradności Rosji, Chiny być może poczuły, że muszą przejąć inicjatywę w sposób odkrywający ich cichą, acz skuteczną dyplomację. Tak więc, słabość Rosji powoduje, że sytuacja obiektywnie coraz bardziej obraca się na jej niekorzyść. Państwa, które liczyły na to, że Rosja będzie w stanie powstrzymywać w dostatecznym stopniu zachodnią ekspansję i utrzymywać status quo grający na korzyść innych graczy, choćby Chin, nie mogą dłużej się łudzić.
Rosji trudno będzie utrzymać się w Środkowej Azji po takim zwrocie akcji. Kazachstan pokazał, że obszar ten stał się terenem bezpośredniej konfrontacji między Zachodem a Chinami. Rosji pozostaje trzymać się w cieniu i lizać rany.
Są to marne rokowania dla prezydenta Putina, który przestaje być gwarantem utrzymania status quo między różnymi skrzydłami rosyjskiej elity rządzącej. Wydaje się, że przyszła jego pora, ponieważ w wynikłej z tego bezkrólewia pustce każde ze skrzydeł boi się stracić pozycję, jeśli będzie się ociągać, na korzyść rywali. To daje pole do popisu dla prozachodniej, demokratycznej opozycji z Nawalnym na czele.
W tej sytuacji może dojść do prób, tym razem udanych, rozbujania w Rosji jakiegoś „kolorowego” majdanu. Z góry można zakładać, że wszystkie strony zamrożonej dzięki Putinowi sceny politycznej, będą wykorzystywały majdan dla swoich celów. Z punktu widzenia lewicy, która nie ma sił własnych, podpinanie się pod jakiś nurt nie ma większego sensu, ponieważ sprowadzi się to do odegrania roli pożytecznego idioty, zaś znaczącego wpływu na wynik konfrontacji lewica nie ma. Aby jednak przygotować się do samodzielnego działania w sytuacji, która może się wykrystalizować na bardzo różne sposoby, lewica powinna postarać się przedstawić maksymalnie wyraziście, tak aby nie można było jej pomylić z żadną inną siłą polityczną. Lewica nie ma szans na zaistnienie w bieżącej sytuacji samodzielnie. A skoro nie może zaistnieć samodzielnie, to lepiej, żeby nie zaistniała jako siła niesamodzielna, popierająca jakiś zgniły kompromis. Jeżeli fala społecznego protestu będzie wystarczająco wielka, a na taką liczy lewica, to każdy skompromitowany w początkowej fazie będzie zmieciony. W przypadku lewicy – nic prostszego.
Alternatywne projekty na dziś znamy: liberalny i konserwatywno-patriotyczny. Społeczeństwo, które ma mentalność poradziecką (homo sovietus, sowok), podzieli się między owe dwa nurty z braku alternatywy. Nie wolno łudzić się, że jakaś lewica przyklejona do liberałów lub do „patriotów” będzie wyborem poradzieckim, a więc jakoś tam lewicowym. Co więcej, przyklejenie się do liberałów spowoduje, że część społeczeństwa uzna za możliwe pójście na kompromis z liberałami pod hasłem, że skoro są tam lewicowcy, to liberalizm będzie miał socjalną twarz. Nie będzie.
Aby miał taką twarz, musiałby przestać być liberalizmem, musiałby przyjąć lewicowy system gospodarczy, co jest wykluczone. Ale to wymaga wyraźnego zdefiniowania podmiotu zmian gospodarczych. Dla lewicy sprawa jest jednak całkowicie nieaktualna – większość niezróżnicowanego klasowo społeczeństwa nie ma żadnego interesu w tym, aby ryzykować jakiś rozbijający dotychczasowe aksjomaty burżuazyjnej teorii ekonomii model. Lewica, która będzie chciała w przyszłości wykorzystać liberalne, demokratyczne państwo dla głoszenia swojego programu w ramach wolności obywatelskiej bez wątpienia bardzo się rozczaruje. Przy okazji zmarnuje potencjał społecznego niezadowolenia, którego szybko, a może nigdy już nie będzie w stanie ponownie zmobilizować. Bo i na jakie hasła? Skoro lewica pokazała swoje oblicze zdrady ideałów w zamian za fasadową demokrację.
Doświadczenie krajów, które dołączyły do demokratycznego Zachodu najlepiej świadczy o tym, że potencjał ten wypala się i może co najwyżej dotyczyć haseł będących popłuczynami po nowolewicowych, nowych ruchach społecznych, sprowadzonych do walki o prawa różnorodnych mniejszości. Nie ma powodu, aby było inaczej, jeśli program lewicy jest eklektyczny i przyjmuje rozwiązania dotyczące bazy produkcyjnej wypracowane przez prawicę. Społeczeństwo usiłuje dostosować się do sytuacji, skoro nie można jej zmienić. Ale społeczeństwo działa i czuje na poziomie gospodarki, czyli tego, co stanowi jego życie, jakby ono prymitywne i wyalienowanie nie było. Lewica performerska, nie kwestionująca gospodarczej bazy kapitalizmu nie ma i nie będzie miała nic do zaproponowania społeczeństwu. Ani dziś, ani tym bardziej pojutrze, po zwycięskiej rewolucji demokratycznej.
Tak, jak to możemy obserwować w krajach byłego obozu realnego socjalizmu, które zawierzyły swą gospodarkę efektywniejszym „partnerom i kolegom” zachodnim.
W tej sytuacji, kiedy obszar ewentualnego „rosyjskiego miru” kurczy się gwałtownie pod wpływem upadku atrakcyjności modelu stale ustępującej Rosji, projekty odbudowy imperium, choćby i wieszczącego chrystusowy wariant komunizmu 2.0, są poronione już na starcie. Te projekty opierały się na założeniu silnej Rosji, zdolnej do nadawania kierunku. W momencie, kiedy nawet upadłe państwa jak Ukraina czy Kazachstan są w stanie lać Rosję na odlew rękami sterowanymi czy to przez USA, czy to przez Chiny, owe projekty stają się śmieszne.
Nie byłoby dziwne, gdyby Władimir Sołowiow już pakował swoje walizki i wzorem Nazarbajewa wyjeżdżał w siną dal… dla podreperowania zdrowia. Cala banda świetnie przygotowanych propagandystów ze stajni Putina obudziła się z ręką w nocniku, potraktowana przez mocodawców jak zero. Dobrze opłacone zero.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
13 stycznia 2022 r.