Teza 1: „… walka klasowa nie może być oddzielona od walki o wyzwolenie narodowe, o prawo do samostanowienia, o prawo do suwerenności narodów i o prawo do rozwoju, i właśnie przez to należy analizować, która klasa zajmuje jakie stanowisko na barykadzie …”
Walka klasowa jest kategorią należącą do zestawu narzędzi analizujących społeczeństwo z odmiennej perspektywy. Jeżeli walkę narodowowyzwoleńczą rozumiemy w kategoriach państwa, to każde państwo jest (w mniejszym lub większym stopniu udemokratycznionym) aparatem dominacji jednej klasy antagonistycznej nad drugą. Jeżeli mówimy o państwie obumierającym w procesie przekształcania się w społeczeństwo bezklasowe, to na czoło konfliktu z otoczeniem wysuwa się kwestia walki klasowej, a nie walki narodowowyzwoleńczej. Inne państwa, nawet skonfliktowane z danym państwem, gdzie trwa rewolucja, przezwyciężają swoje animozje i wspierają monarchię (jak w przypadku Rewolucji Francuskiej) czy dążenie do restauracji monarchii (jak w przypadku Rewolucji Październikowej).
Jeśli więc mamy do czynienia z kwestią klasową i z kwestią narodową jednocześnie, to kwestia narodowa staje się kwestią drugorzędną w stosunku do tej pierwszej. A to ze względu na fakt, że taką wagę tej kwestii przypisuje sam wróg klasowy, automatycznie stawiając kwestie narodowe na plan dalszy.
Z punktu widzenia walki klasowej, zagadnienie narodowe jest wykorzystywane najczęściej do konfliktowania ruchu robotniczego.
Oczywiście, poza tymi zastrzeżeniami, zgoda co do tego, że narody mają pełne i nieograniczone prawo do samostanowienia, do suwerenności, do rozwoju itd., itp. Pod warunkiem, że nie wchodzi to w konflikt z walką klasową, gdzie klasa robotnicza jest ogłupiana przez klasę burżuazyjną i wykorzystywana do swoich celów. Walka narodowowyzwoleńcza z perspektywy klasowej jest w pełni popierana, jeśli służy celowi wyzwolenia proletariatu, czyli kiedy oba procesy – klasowo-emancypacyjny i narodowowyzwoleńczy – akurat się zbiegają.
Rzeczywistość jest bogatsza niż sztywne rozgraniczenia teoretycznie, niemniej na poziomie teorii marksista nie ma prawa stawiać sprawy inaczej niż powyżej. Nie ma prawa stawiać na równi ani przed walką klasową walki narodowowyzwoleńczej – jeżeli powstaje taki dylemat.
Podobnie jak kwestie kulturowe i obyczajowe są wtórne w stosunku do walki klasowej przez to, że zyskują swe rozwiązanie (poprzez zanik wywołującego je konfliktu społecznego), tak i walka narodowowyzwoleńcza zyskuje szansę na rozwiązanie poprzez zanik konfliktu klasowego, który konflikty narodowe stwarza i podgrzewa.
Uprzedzając argument o tym, że narody uciskane nie mogą czekać na odległą perspektywę wyzwolenia światowego proletariatu – w żadnym przypadku ucisku narodowego nie jest tak, że nie istnieje tam jednocześnie konflikt klasowy. Wyzwolenie narodowe opóźnia się najczęściej ze względu na kunktatorstwo klasy panującej, która kalkuluje korzyści z zajęcia pozycji kompradorskiej. Jednocześnie, walka klasowa jako główna zasada teoretyczna, wpływająca na praktyczne działanie, natychmiast w takiej sytuacji kwestionuje interes burżuazji patronackiej w stosunku do narodowej burżuazji kompradorskiej.
Podsumowując: zawierane w praktyce sojusze powinny być przez marksistę oceniane przez pryzmat tego, kto w tym sojuszu odgrywa rolę wiodącą. Inaczej jest to tzw. zgniły sojusz, gdzie walka klasowa trwale traci, ponieważ musi iść na ustępstwa, które nie mają końca, gdyż taka jest logika kapitału, nawet patriotycznego, że w tej konfiguracji kapitał ma za sobą warstwy pośrednie. Te bowiem podążają i wspierają tę klasę-stronę konfliktu klasowego, która ma przewagę, która dominuje w sojuszu.
Dla klasy robotniczej tego typu sojusze są więc bardzo niebezpieczne, ponieważ jest ona w sytuacji braku tych wszystkich zasobów, którymi na bieżąco dysponuje burżuazja. Nawet gdy ma przewagę, kapitał i warstwy pośrednie są bardzo skuteczne w organizowaniu sabotażu, ponieważ mają potrzebne do tego zasoby materialne i organizacyjne wynikające z ich miejsca w produkcji. Zazwyczaj w takich sojuszach klasa robotnicza gra rolę mięsa armatniego. Łatwo się ją poświęca, jak sam Pan wspomniał pisząc o wymordowanych rewolucjonistach, których przecież ostatecznie zabrakło dla sprawy własnej walki tylko dlatego, że może przypadkiem nie przywiązywano dostatecznej wagi do kwestii rozbieżności teoretycznych, lekceważąc je (lub odsuwając w ramach odcinania się od „luksemburgizmu”), tak jak Pan to robi dziś zbywając kwestię aktualności walki robotniczej krótkim: „Niestety póki co nacisk proletariaty rosyjskiego nie dotarł do kuluarów kremlowskich choć stanowi on od zewnątrz tych pałaców istotny nacisk”.
Teza 2: „… musimy zadać sobie pytanie, które klasy są zainteresowane uwolnieniem swojego kraju od statusu rezerwatu taniej siły roboczej i producenta komponentów dla dużych niemieckich czy amerykańskich, czasem francuskich, grup kapitalistycznych promujących imperializm”.
Pytanie jest zadane dosyć demagogicznie, ponieważ domniemywa, że zainteresowana jest tym patriotyczna burżuazja. Tymczasem tak naprawdę odpowiedź jest taka, że zainteresowany uwolnieniem od statusu rezerwuaru taniej siły roboczej jest wyłącznie proletariat przemysłowy. Pozostałe klasy tylko w tym stopniu, w jakim leży w ich interesie samodzielność ekonomiczna. Warstwy pośrednie w ogóle nie są zainteresowane suwerennością ekonomiczną, ponieważ są raczej zainteresowane dostępem do nowości technicznych, nieważne czyjej produkcji. Ich kryterium jest poziom dostępnych usług, a nie to, na czyj zysk się produkuje. Ważne, aby był z tego zysk do podziału, choćby w formie dywidendy, może być dywidendy społecznej, czyli wtórnego podziału dochodu.
Słabe gospodarki kalkulują z kim się sprzymierzyć, a raczej do kogo być dodatkiem. W obecnej dobie globalizacji tym bardziej nie ma miejsca dla suwerenności gospodarczej bez imperialistycznej siły lub bez oparcia w imperialistycznej sile. Rzeczywista suwerenność jest przywilejem hegemona – globalnego czy choćby lokalnego. A o tę pozycję hegemona trzeba stale walczyć i zabiegać podporządkowując sobie innych. Co widać gołym okiem wokoło. Walka o suwerenność w tym sensie staje się walką o pozycję hegemona, co najwyżej w jakimś sojuszu skierowanym przeciwko innym sojuszom. Ta walka wciąga w niekończące się wojny, zimne lub gorące, ekonomiczne bądź militarne, czy wreszcie proxy i hybrydowe. O walce klasowej łatwo wówczas zapomnieć.
Ta taktyka ma swoje bardzo niebezpieczne pułapki. Po pierwsze i po wystarczająco, powoduje rozłam w szeregach działaczy robotniczych. Jedni przyjmują logikę takiej taktyki, inni się jej zdecydowanie przeciwstawiają. Obie strony mają swoje argumenty, przy których się upierają. Narasta wrogość, która w sytuacji realnego konfliktu skutkuje znalezieniem się po przeciwnych stronach barykady – ku uciesze wroga klasowego.
Jeżeli wziąć przykład nam bardziej współczesny – lewica podzieliła się przy okazji Euromajdanu na Ukrainie. Paradoksalnie, lewica, która rozumowała tak jak Pan, opowiedziała się wszak za prawem „małej” Ukrainy do suwerenności wobec swego „wielkiego” sąsiada – Rosji. Jak można było przewidzieć, „sukces” Ukrainy po „odzyskaniu godności” okazał się katastrofą na wielu płaszczyznach: ekonomicznej, społecznej, ale też i zaowocował praktycznie unicestwieniem ukraińskiej lewicy na polu politycznym.
Jednocześnie, trudno nie zauważyć, że taki rozwój wypadków był umożliwiony przez to, że Federacja Rosyjska sama narzuciła tę perspektywę nawiązując nie tylko do imperialnych tradycji caratu, ale i promując w społeczeństwie propagandową tezę (całkowicie i bez reszty zbieżną z propagandą sowietologiczną), że wielkość rewolucji proletariackiej polegała właśnie na przyjęciu przez bolszewików świętej misji ocalenia imperium, które skorumpowany i nieudolny carat doprowadził na skraj przepaści. Idea „komunistyczna” ma dziś największą siłę oddziaływania w wydaniu utalentowanego, charyzmatycznego i populistycznego eklektyka, Siergieja Kurginiana, który jest atrakcyjny choćby dla niedoszłej kandydatki na prezydent Polski, Moniki Karbowskiej. Jeżeli miał Pan jakieś krytyczne uwagi pod adresem wspieranej przez siebie kandydatki, to były one wyrażone w sposób tak subtelny, że… niezauważalny.
Pana zdaniem, główny konflikt przebiega na linii umownie nazywanej Północ – Południe. Stąd bierze się niezbyt konsekwentne potraktowanie (instrumentalne) Rosji jako reżymu, który obiektywnie (czyli niekoniecznie zgodnie z własną wolą) musi wspierać kraje Trzeciego Świata (Południa), tradycyjnie pozostające w zależności od imperializmu zachodniego (Północy). Interesy narodów Północy, nie mówiąc już o ich klasie robotniczej, są więc poświęcane na ołtarzu ważniejszych interesów geostrategicznych.
Trudno nam nie zwrócić uwagi na pewną hipokryzję takiej postawy – to, czy dany naród zostanie potraktowany jako godny suwerenności, czy nie, zależy w tej optyce od tego, czy państwo wybierze sojusz z mocarstwem (choćby lokalnym), zdolnym stanowić tarczę przeciwko bardziej zagrażającemu imperializmowi amerykańskiemu. Jego interesy, a tym bardziej interesy rosyjskiej klasy robotniczej, są tu w ogóle pomijalne. Jak ofiary masakry Czang Kai Szeka.
Odwoływanie się do interesu narodowego jest w tym układzie jedynie formą gry geopolitycznej – nie chodzi o wolę robotników ani jakichś mas, ale o wolę liderów politycznych, którzy mogliby posterować polityką zagraniczną swojego kraju, tak aby pasowała ona do przyjętej koncepcji. W tej koncepcji wyraża się przekonanie, że klasa robotnicza Centrum i tak jest „arystokracją” na tle mas pracujących Peryferii. Stąd pomijalność jej interesów. Stąd pomijalność teorii zasadzającej się na wewnętrznym antagonizmie klasowym w Centrum. Nawet jeśli on istnieje, to jest bez znaczenia.
Można i tak rozumować, ale nie należy tego nazywać marksizmem. Kłoci się to chociażby z poglądem, że warunkiem sukcesu rewolucji socjalistycznej jest jej ogólnoświatowy zasięg i zaangażowanie krajów najwyżej rozwiniętych. Fakt, z tym zaangażowaniem jest tu trudniej, łatwiej zwekslować proces rewolucyjny na tory ugody z kapitałem. Niemniej, było to wynikiem postawy przywódców, nie robotników. Samodzielny rozwój ChRL dowodzi tylko tego, że nawet „przeciwstawna” droga, ale realizowana przez biurokrację przeciwko klasie robotniczej, skutkuje tym samym – zaprzepaszczeniem niezliczonych ofiar i spełnienie się biurokracji w roli wdrożyciela systemu kapitalistycznego.
Podkreślmy, że realizowanie tej koncepcji jest nastawione na znalezienie argumentu, który by przekonał dany kraj (np. Polskę) do sojuszu z Rosją, co obiektywnie grałoby na korzyść krajów tzw. Trzeciego Świata, dla których orbitowanie wokół lokalnego hegemona typu Rosja byłoby równoznaczne z osłabieniem wpływów amerykańskich. W Polsce oznaczałoby to przeorientowanie w polityce zagranicznej, które nie jest możliwe w bliskim terminie, gdyby oglądać się na opinię społeczeństwa, którego poglądy zostały ukształtowane w historycznym sąsiedztwie z Rosją.
Taktyka pomijająca kwestie klasowe w Centrum jest więc taktyką samobójczą.
Ponadto, ze względu na fakt, że orientacja na sojusz z Rosją nie jest popularna w żadnej grupie społecznej, polityczna gra na taki sojusz może się odbywać jedynie ponad głowami, w tym ponad głowami klasy robotniczej. W tej konkretnej sytuacji odbywa się wbrew robotnikom. Musi to być więc porozumienie elit politycznych, choćby i niższej rangi, działaczy pozamainstreamowych. W tej sytuacji, takie porozumienie całkowicie abstrahuje od programu robotniczego. W zamian za to bazuje na programie populistycznym, który, jak wiadomo powszechnie na lewicy, służy wyłącznie jako metoda manipulowania robotnikami. Chyba, że jest stosowana przez lewicę, a wtedy to jest całkowicie akceptowalna.
Bruno Drweski i jego zwolennicy usiłują zepchnąć spór w przepychankę na temat, czy Mateusz Piskorski jest, czy nie jest, szczerym populistą. Otóż, może sobie być najszczerszym. Marksiści jednak nie są populistami. Niemniej, współczesna lewica stoczyła się do poziomu populizmu, stąd publiczność nie rozumie, dlaczego Piskorski nie może być zaliczany do lewicy, skoro jest równie populistyczny, co owa lewica, a może i bardziej.
Poststalinowska lewica nawiązująca do nacjonalistycznych, proendeckich tradycji PRL jest bazą dla takiego „sojuszu ekstremów”. Ta grupa jest całkiem liczna. Nie jest możliwe uzyskanie dla niej poparcia ze strony lewicy posttrockistowskiej, na co wskazują już aktualne głosy w dyskusji. Postendeckiej prawicy wystarczy poparcie choćby części lewicy w jej rozgrywce po prawej stronie sceny politycznej. Ta prawica kieruje się swoim rozumieniem interesu Polski, odzwierciedlającym poglądy drobnej przedsiębiorczości uzależnionej od rynków wschodnich. Nie jest jej celem silna, imperialna Rosja, która stanowiłaby wówczas zagrożenie dla niezależności Polski. Uwikłana w rolę lokalnego bądź regionalnego żandarma, stwarzałaby dla Polski, kraju o stosunkowo stabilnej gospodarce opartej na drobnej przedsiębiorczości, stabilne warunki rozwoju, mając ręce zajęte gdzie indziej, czyli nie stanowiąc faktycznego zagrożenia. Uwikłanie Rosji w konflikt z Ukrainą stwarza dodatkowe korzyści dla Polski w układzie z Rosją.
Można sobie wyobrazić jeszcze wiele korzyści z takiego układu. W żadnym nie ma mowy o celach programowych lewicy, uwzględniających rolę klasy robotniczej w perspektywie socjalistycznej. Jest to jednak do przełknięcia dla lewicy, dla której socjalizm jest tożsamy z „kapitalizmem socjalnym”. Co utwierdza maoistów w przekonaniu, że wybrana taktyka jest słuszna, ponieważ państwa Centrum i tak nie wychodzą w programach lewicy poza kapitalizm, czyli muszą oczekiwać emancypacji klasowej z zewnątrz, ze strony globalnej Peryferii, która jako całość odczuwa barierę na drodze do poprawy poziomu życia w postaci blokujących je krajów wysokorozwiniętego kapitalizmu.
Życie stawia wyzwania, na które teoria nie musi mieć gotowych odpowiedzi. Jak mówiła Róża Luksemburg: papier wszystko zniesie. W praktyce jednak stykamy się z sytuacjami, w których zgrabnie zarysowany schemat przebiegu procesów załamuje się. Ostatecznie realizują się tylko te elementy planu, które zrealizowano na początku. Tymczasem w koncepcji sojuszy opartych na celach narodowych, postulaty dotyczące emancypacji klasy robotniczej znajdują się, jak zwykle, na szarym końcu.
Na zakończenie, B. Drweski postuluje: „To, co mnie interesuje, to nie te niekończące się dyskusje, ale możliwość twórczej dyskusji, która może pomóc dotrzeć do mas, uczyć się od mas i uczestniczyć w walkach mas. W chwili obecnej jesteśmy daleko od tego, w Polsce, podobnie jak w większości krajów tego półwyspu Azji, zwanego Europą.” Czyli doskonale nam znane na lewicy hasło: „Robić, nie dyskutować!”
A masa ma to do siebie, że każdy może tam sobie znaleźć dowolne poglądy. Marksistów interesuje konkretny segment mas, ten, który jest podmiotem emancypacji klasowej. Wokół tego jądra można stosować elastyczną taktykę polityczną.
Tymczasem w dyskusji wokół Mateusza Piskorskiego i jego lewicowości mieliśmy do czynienia z brakiem kręgosłupa po stronie lewicy i przekonywaniem samych siebie, że Piskorski jest lewicą, bo inaczej nie moglibyśmy mu podać ręki. Ponieważ to uczciwy człowiek, to obiektywnie jest lewicą, bo na prawicy, jak wiadomo, same szuje. Współczesna lewica nie ma trwałych, doktrynalnych kryteriów, dzięki którym mogłaby się różnic od prawicy we własnych oczach, stąd to drobnomieszczańskie kryterium w zastępstwie dawno odrzuconego klasowego.
Kryteria akceptacji Mateusza Piskorskiego są u Bruna Drweskiego dużo dojrzalsze niż u naśladującej go lewicy: „Mateusz Piskorski … poszedł w kierunku nie liberalnej czy socjalno-liberalnej lewicy, ale społecznej lewicy, klasowej lewicy, antyimperialistycznej lewicy, wojującej za ruchami w Polsce na rzecz polityki reindustrializacji zaplanowanej zgodnie z potrzebami polskiego terytorium i jego ludności. Zauważalne jest, że co najbardziej inteligentne i niezależne od grantów i funduszy sektory intelektualne polskiej prawicy, takie jak na przykład ‘Myśl Polska’, również czasami odkrywają tę podstawową rzeczywistość, co należy przyjąć z zadowoleniem, ale co nie oznacza, że należy podpisywać się pod wszystkim, co tam jest napisane.”
Niemniej, należy wziąć poprawkę, że zasługa M. Piskorskiego była, niestety, dużo mniejsza biorąc pod uwagę to, co dziś na lewicy rozumie się pod pojęciem „społecznej”, „klasowej” czy „antyimperialistycznej” lewicy. Na taką „społeczną, klasową i antyimperialistyczną” lewicę można się bez problemu zgodzić, albowiem gołym okiem widać, że nie ma ona żadnego kręgosłupa. Kto w tym układzie gra główną rolę jest jasne. Tak samo było w PRL, gdzie nacjonalizm miał służyć legitymizacji władzy.
Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
15 maja 2020 r.