W swojej książce Pęknięta Solidarność, Michał Siermiński usiłuje dowieść, że rozejście się „opozycji demokratycznej” (działaczy KOR-u) z klasą robotniczą, które nastąpiło w wyniku wydarzeń Marca ’68, było oparte na zasadniczym nieporozumieniu, które opierało się na tezie, że robotnicy nie poparli studenckiego buntu, przez co władza z łatwością poradziła sobie ze studencką rewoltą.

Siermiński przytacza świadectwa dotyczące tego, że w terenie robotnicy aktywnie popierali wystąpienia studentów, nierzadko wspierane przez władze uczelni. Badania prowadzone przez IPN potwierdzają to, że wśród aresztowanych, wbrew ogólnemu mniemaniu, przeważali jednak robotnicy, a nie studenci. Przytacza przykłady aktywnego zaangażowania robotników w pomoc działaniom studentów, np. w rozrzucaniu ulotek.

Skąd bierze się jednak ten nieprzyjazny robotnikom mit Marca ’68?

Próbie odpowiedzi na to pytanie poświęcimy nasz tekst.

Jednocześnie rozumiemy przyczynę zainteresowania jednego z najlepszych uczniów Zbigniewa M. Kowalewskiego korektą owego mitu. Ta korekta służy praktycznie uzasadnieniu działania samego ZMK i jego środowiska w ramach Solidarności, jego wiary w prosocjalistyczne i prorobotnicze nastawienie działaczy byłego KOR, które było sednem kolejnego stopnia jego wiary w „obiektywną” ewolucję spontanicznej świadomości klasy robotniczej w świadomość socjalistyczną.

Służy więc w praktyce uzasadnieniu sensowności i celowości jego działania w okresie Solidarności, które cechowało się upartym niedostrzeganiem antyrobotniczych nastrojów wśród solidarnościowych ekspertów i doradców, a nawet zwalczaniu opcji politycznych, które na ten czynnika zwracały ówcześnie uwagę. Służy usprawiedliwieniu analogicznej do działaczy b. KOR ślepoty wobec dominacji nastrojów nacjonalistycznych, religijnych i antykomunistycznych, przejawianych głównie przez sztaby doradców, nierzadko w przeciwieństwie do czy wobec niezdecydowania samych robotników.

Sytuacja w ruchu Solidarności potwierdziła spostrzeżenie Lenina dotyczące walki politycznej na gruncie klasowym, a mianowicie, że przestrzeń wolności stworzona przez robotniczą demokrację umożliwia ekspresję najróżnorodniejszych poglądów, wśród których ideologia komunistyczna, klasowa, prorobotnicza musi sobie dopiero wywalczyć prawo bytu, a nie traktować go jako dar losu zagwarantowany bieżącym interesem robotników.

*

Siermiński odtwarza oficjalny, zgodny z ogólną hagiografią wydarzeń marcowych, obraz:

„Władza posłała przeciwko młodej inteligencji bojówki i rozpętała ogólnopolską kampanię antysemicką. Tym samym pokazała, że nie jest po prostu konserwatywną, broniącą swych przywilejów biurokracją partyjną – nadużywającą słusznej marksistowskiej ideologii i blokującą postępowe przemiany. Okazała się dyktaturą mrocznych sił ciemnogrodu, złowieszczych faszystów. Szok ideologiczny i etyczny sprawił, że wyrok zapadł nie tylko na rządzącą ekipę Gomułki, ale również na Polskę Ludową jako taką” (s. 76).

W efekcie, lewica marksistowska w Polsce zyskała argument, na gruncie którego „w latach 70. opozycyjna lewica bynajmniej nie myślała już o niej jako o formacji, która – nawet jeśli zdegenerowana w swej aktualnej postaci – brzemienna jest jednak w ‘prawdziwy socjalizm’. PRL zaczynał się teraz jawić po prostu jako ucieleśnienie inwariantnego, zawsze tożsamego ze sobą, radykalnego zła historii – za jakie uznano ideologię międzynarodowego ruchu komunistycznego. Szybko znalazło to wyraz w opozycyjnym dyskursie. Idea ‘totalitaryzmu’ pojawia się w nim i od razu zaczyna robić zawrotną karierę właśnie po 1968 r., a zatem w czasie, gdy w dużym stopniu traciła już znaczenie – a może wręcz prawo obywatelstwa – w zachodniej sowietologii” (s. 77).

W zachodniej tradycji, poza prostalinowskimi partiami komunistycznymi, coraz bardziej pozbawionymi wyrazu i ubezwłasnowolnionymi przez biurokrację radziecką, lewica radykalna, głównie posttrockistowska (w odróżnieniu od Nowej Lewicy nawiązującej do przedwojennego antykomunizmu nurtów socjalistycznych i anarchistycznych), także odchodziła od wyobrażenia o bloku wschodnim jako o zdegenerowanym lub zdeformowanym państwie wciąż robotniczym na rzecz jednoznacznego określenia go jako systemu totalitarnego.

Punkt ciężkości, jak łatwo zauważyć, przenosi się z kategorii „klasa robotnicza i jej interesy” na przeciwstawienie: demokracja – totalitaryzm. Rok 1968 zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie był kamieniem milowym w tej ewolucji ideowej. Ewolucja ta skutkowała późniejszym całkowitym rozmyciem pojęcia klasa robotnicza i socjaldemokratycznym zastąpieniem go „klasą pracowniczą”, której interesem klasowym jest interes ogólnospołeczny.

Siermiński powołuje się na niekwestionowalnego świadka i uczestnika historii:

„Michnik: Rok 1968 był dla mnie tym momentem, [w] którym […] [t]rzeba już było postawić bardzo poważne pytanie: czy to rzeczywiście jest tylko deformacja dobrej socjalistycznej idei, czy też mamy do czynienia z jakąś patologiczną ideologią? Czy ten cały [realny] socjalizm nie jest złośliwą rakowatą naroślą na europejskiej kulturze? Nie jest przypadkiem, że właśnie wtedy pojawiło się pojęcie systemu totalitarnego, które pozwoliło objąć jedną nazwą i faszyzm, i komunizm. To był prawdziwy intelektualny przełom” (s. 77).

Inwencja w tworzeniu wyjaśnień ad hoc i chwytliwych koncepcji eklektycznie nawiązujących do modnych trendów zastąpiła mniej lub bardziej udaną analizę marksistowską Kuronia i Modzelewskiego.

„Rewizjoniści” pozostali więc dziećmi biurokracji, zbuntowanymi, ale trzymającymi się jej sposobu myślenia, gdzie nie było już miejsca na krytykę biurokracji jako siły przeciwstawnej klasie robotniczej obdarzonej misją. Zamiast tego poczęstowano czytelników wizją robotników, w swej „spontanicznej” postaci pozostającymi „masami” manipulowalnymi przez najróżniejsze siły polityczne. Kategoria „biurokracja” była dla nich początkowo określeniem na „wypaczenia”, ale na pewno nie wyrazem kontynuacji rewizjonistycznej walki kontrrewolucyjnej, która toczyła się od początku ruchu robotniczego, jeszcze od czasów Marksa, a potem Lenina. Dlatego biurokracja przestała być problemem, stała się elementem totalitarnego krajobrazu, w którym nie istnieje konflikt między siłami społecznymi reprezentowanymi przez – z jednej strony – biurokrację, a z drugiej – przez klasę robotniczą. Pojęcie biurokracji traci sens polityczny, pozostaje tylko obraz zewnętrznego wroga narzucającego obce panowanie i gwałcącego narodową suwerenność.

Jednocześnie, „dla wielu ‘komandosów’ fakt, że ‘komunizm’ nie tylko nie wyparł polskiego nacjonalizmu, ale w ogromnym stopniu go w siebie ‘wchłonął’, stawał się oczywisty dopiero w Marcu” (s. 73).

Zrodzony w tzw. wolnej Polsce patriotyzm polski przeciwko ZSRR / komunizmowi (jako antidotum na nacjonalizm polski podszyty antysemityzmem) okazuje się tworem jak najbardziej lewicy, a nie prawicy, która skorzystała z przestrzeni wolności otwartej przez ruch Solidarności, aby się ujawnić jako przetrwała siła polityczna. Zamazanie różnicy między lewicą a prawicą, jednoznaczne potępienie tzw. komunizmu jako takiego z żarliwością neofitów, oparcie się na moralnym autorytecie Kościoła jako antidotum na własną pustkę moralną wytworzoną przez utratę wiary w marksizm „zrewidowany” – te czynniki wpłynęły na ukształtowanie się systemu potransformacyjnego w III RP: przyzwolenie na kapitalizm tout court oraz rozkwit endeckiej ideologii z jej faszyzującym charakterem nacjonalistycznym.

Korzenie przegranej strony lewicowej leżą właśnie w zamierzchłych czasach pierwszego rewizjonizmu, który był fundamentem ewolucji ideologicznej tej części lewicy, która opowiadała się de facto przeciwko Leninowi (nie rozumiejąc jego krytyki rewizjonizmu Bernsteina).

Badaczom ruchu Solidarności i w ogóle polskiego społeczeństwa po wojnie nie przeszkadza jego apatyczne pragnienie „małej stabilizacji”. W pewnym sensie oczekują oni od robotników wyższej od reszty społeczeństwa świadomości klasowej, chociaż sednem rewizjonizmu bernsteinowskiego było odmówienie klasie robotniczej specyficzności w tym względzie. Robotnicy nie są oddzieleni murem od reszty społeczeństwa i kształtują swe postawy światopoglądowe w oparciu o te same czynniki, które kształtują światopogląd reszty społeczeństwa. Prowadzi to do przekonania, że klasa robotnicza nie ma spontanicznej świadomości klasowej, która by stawiała ją (w takim przypadku) w opozycji do reszty społeczeństwa, zwłaszcza w obecności katalizatora ogólnej nienawiści, jakim pozostaje biurokracja partyjno-państwowa PRL.

List otwarty Kuronia/Modzelewskiego powtarzał prawdę marksizmu o sprawczości klasy robotniczej w produkcyjnej strukturze państwa. Prawda ta nie była jednak zrozumiana przez kilka pokoleń działaczy ruchu robotniczego, ponieważ rewizja Bernsteina rozprawiła się z teorią wartości opartą na pracy całkiem skutecznie. Róża Luksemburg, w swej polemice z rewizjonizmem, poszła w boczną uliczkę prekursorstwa wobec keynesizmu, którą dalej podążyli jej naśladowcy. Teza o przodującej roli klasy robotniczej pozostała pustym hasłem, w którym nikt nie dostrzegał rzeczywistej treści politycznej, praktycznej ani ideologicznej.

W ideologii PRL klasa robotnicza była klasą „uprzywilejowaną”, ale – ku zdumieniu naiwnych stalinowców – to nie dało w efekcie polepszenia poziomu bytu całego społeczeństwa. Przyczyn doszukiwano się w biurokratycznym, autorytarnym zarządzaniu gospodarką i polityką, co wpierw usprawiedliwiano wrogością kapitalistycznego otoczenia. Ale nie było możliwości usprawiedliwienia, dlaczego władza traktuje z wrogością własne społeczeństwo.

Reformy gospodarki socjalistycznej sprowadzały się nieuchronnie do zaciskania pasa przez robotników. Obiektywna wrogość między klasą producentów bezpośrednich, odpowiedzialnych za produkcję wartości dodatkowej, a resztą społeczeństwa, której poziom życia zależał od poziomu wyzysku owych producentów, narastała. Była ona jednak w świadomości społecznej odwrócona do góry nogami: to reszta społeczeństwa czuła się wyzyskiwana przez „uprzywilejowaną” klasę robotniczą, która była (bezczelnie) zabezpieczona przed bezrobociem i marginalizacją jako rezerwowa armia pracy, a więc już miała za dużo „przywilejów” w oczach różnych drobnomieszczan. Sami robotnicy nie byli zdolni do samodzielnego przeciwstawienia tej generalnej świadomości społecznej własnego, klasowego systemu świadomości klasowej. Stalinizm zniszczył skutecznie Leninowskie zarodki uświadomienia sobie tego przeciwstawienia, do którego zrozumienia Lenin także dopiero dochodził drogą pogłębionych studiów. Nie prowadziła do tego zrozumienia ścieżka praktycznej działalności na rzecz bieżących zadań. Tu tkwi sedno problematyki sporu między koncepcją „żywiołowości” a koncepcją „wnoszenia świadomości klasowej z zewnątrz”.

W rywalizacji między Wschodem a Zachodem narastała rozbieżność między społecznymi zdobyczami realnego socjalizmu, opierającymi się na fundamencie zbiorowych funduszów spożycia, a indywidualnymi możliwościami warstw pośrednich i proletariackich, opartych na indywidualnych dochodach (ostatecznie kulminujących w kryzysie ekologicznym). Konieczność zabezpieczenia praw socjalnych samych producentów bezpośrednich powodowała, że wartość dodatkowa do podziału w ramach wtórnej redystrybucji dochodu narodowego i dochodów była niższa niż na Zachodzie. Na Zachodzie dodatkowo rolę odgrywał fakt, że koszty rozrzutnej konsumpcji indywidualnej zachodnich społeczeństw udało się rządom przerzucić na kraje rozwijające się, którym pomagały kraje realnego socjalizmu, biorąc na siebie jakąś część kosztu zachodniego konsumpcjonizmu.

W braku ideologii robotniczej w sensie marksistowskim (za taki nie można było uznać zwolenników reformy systemu na wzór jugosłowiański) świadomość robotniczą kształtowały powszechne w społeczeństwie polskim poglądy prawicowo-endeckie. Stalinowskie i poststalinowskie ekipy biurokratyczne w Polsce także uciekały się do opierania na takich nastrojach, chcąc zdobyć poparcie społeczne. Działacze ruchu robotniczego, którzy przeciwstawiali się stalinizmowi w polskim ruchu komunistycznym, zostali wyeliminowani już przed wojną. Sam Gomułka był wychodźcą z PPS i to bynajmniej nie z pierwszego garnituru. Korzenie Kuronia też brały się z tej opcji politycznej. Tendencje nacjonalistyczne były naturalnie wspierane w społeczeństwie, gdzie bierny opór wobec „komunizmu” bazował na analogicznych nastrojach społecznych.

Klasa robotnicza była przez cały okres PRL bita i piętnowana jako „sowieckie” dziwadło, wróg narodu, leser, kombinator i chłodny, wyrachowany beneficjent budżetu państwa, na który składali się wszyscy wartościowi i wykształceni, z dobrym, inteligenckim i męczeńskim rodowodem, członkowie społeczeństwa. Nie bez przyczyny, robotnicy odczuwali Solidarność jako odzyskanie własnej godności. Chcieli doszlusować do reszty społeczeństwa, a mogli to zrobić tylko na podstawie wspólnej, jednoczącej nienawiści do ustroju.

Klasa robotnicza jako podstawa ruchu Solidarności dawała złudzenie, że ten bunt, jak i poprzednie, będzie specyficznie robotniczy, nie dający innym grupom społecznym pola dla samodzielności. Jednak w poprzednim zrywie w 1956 roku istniała grupa narzucająca świadomość klasową z zewnątrz i dlatego ten bunt miał charakter momentu przełomowego, pozwolił pożegnać stalinowski etap w rozwoju systemu okresu przejściowego. Bunt w 1970-71 roku nie miał takiego znaczenia – pożegnania etapu poststalinowskiego – ponieważ lewicowa inteligencja nie włączyła się do sprawy, cierpiąc wciąż po szoku Marca ’68. Sami robotnicy nie wychylili się poza żądania związkowe, potwierdzając tezę Lenina / Kautsky’ego.

Włączenie się opozycji demokratycznej jako siły wiodącej – na mocy tradycji 1956 roku oraz pracy KOR-u – do wydarzeń Sierpnia ’80 i potem dawało tej formacji początkową przewagę w ruchu. Jednak nie była to już ta sama formacja ideowa, co w 1956 roku. Wierzyła ona jednak wciąż w to, że robotnicy świadomie będą dążyli do realizacji celów klasowych. Dlatego cele te były szybko przyjęte jako nieuniknione, gdy tak naprawdę działania rozwijały się po trajektorii już dawniej przećwiczonej, na którą władza nie miała ideologicznej odpowiedzi. W tym obszarze wolności i demokracji, działacze szybko się zorientowali, że radykalizm robotników nie dotyczy kwestii politycznych. Szczyt politycznych aspiracji klasy robotniczej pozostawał w wizji (dość mglistej) demokracji rad, która była całkowicie skompromitowana jako relikt ideologii stalinowskiej i ogólnie – „sowieckiej”. Tak rozumiana demokracja rad wymagała współdziałania całego społeczeństwa, była nastawiona na realizację modelu anarchosyndykalistycznego, gdzie klasa robotnicza była wyłącznie częścią społeczeństwa, a nie wyróżnioną siłą sprawczą.

Opozycja demokratyczna dawno już nawróciła się na demokrację burżuazyjną, na demokrację rad przystawała wyłącznie z powodu głębokiego przekonania, że jest to niewykonalne praktycznie (nie będzie miało innego skutku, jak kolejny krach ekonomiczny, co najwyżej może służyć jako obywatelska inicjatywa pomocy rządowi w radzeniu sobie z różnymi problemami gospodarczymi i redystrybucyjnymi w terenie). Garstka posttrockistów nie czuła się na siłach przeforsować swojej wizji demokracji rad w charakterze instytucji zastępującej rząd, a więc zachowywała mimikrę mającą na celu utrzymanie się jako „swój” w strukturach Solidarności. Trwali tak w utajeniu, zadowalając się nadawaniu posunięciom antyrobotniczym związku interpretacji możliwej do przełknięcia dla zachodnich „lewaków” i tępieniem – jak w 1956 roku – zwolenników wnoszonej świadomości klasowej jako popłuczyn stalinizmu, ba, ucieleśnienie stalinizmu pogrzebanego w Polsce już w 1956 roku, bezpowrotnie. Ewentualnie jako esbeckich prowokatorów. Co nie zmieniło się bynajmniej po 1989 roku, na fali entuzjazmu dla demokratycznych (i prokapitalistycznych) przemian, gdzie nadzieje były oparte na wierze w transplantację mechanizmów socjalnych wysokorozwiniętych krajów kapitalistycznych do zacofanej Polski. Czyli jak najbardziej szczyt swoich aspiracji wyznaczając na zaspokojenie tradeunionistycznych celów ruchu robotniczego.

Ukoronowaniem procesu i swoistym usprawiedliwieniem dla posttrockistów była modyfikacja pojęcia „klasa robotnicza”, który to termin jeszcze w 8. dekadzie XX wieku oznaczał jednoznacznie pracowników przemysłu, a obecnie okazał się obejmować wszystkie grupy społeczne trudniące się pracą najemną. W takim ujęciu trudno mówić o sprzeczności między samoświadomością spontaniczną a świadomością wnoszoną. Spontaniczną samoświadomością klasy pracowniczej jest świadomość drobnomieszczańska, co zostało udowodnione dzięki dalszej ewolucji nurtu lewicowego. Bynajmniej nie tylko w Polsce.

*

Michał Siermiński wspiera swą argumentacją świadectwem Ireny Grossfeld:  nieuprzedzony historyk „napisze na nowo historię wydarzeń marcowych jako opowieść o rebelii robotniczej, rewolcie robotników w pierwszym pokoleniu, urodzonych na wsi, ale wyrosłych i wychowanych w sypialniach nowych projektów przemysłowych. Oni, tak samo jak studenci, nie chcieli żywić się utopijnymi marzeniami i mierzyli je z rzeczywistością” (s. 94).

Nastroje robotników nie różniły się wszak od powszechnych nastrojów społecznych (robotnicy słuchali Wolnej Europy nie mniej niż pozostałe społeczeństwo).

Wart uwagi jest przypadek przytoczony przez Siermińskiego:

„Przesłuchujący go inspektor operacyjny SB zanotował: [Klimczyk] mówił, że nie jest wrogiem PRL i socjalizmu w Polsce, ale stosunki w Polsce absolutnie mu się nie podobają i dlatego pod żądaniami studentów podpisuje się całkowicie bez zastrzeżeń. Przemówienia Wł. Gomułki słuchał uważnie […] uważa je jednak za nie wyjaśniające całkowicie problemu. A problem ten wg niego to nie warunki bytu w Polsce, ale ograniczenie wolności państwa przez zależności wolności państwa od ZSRR zbyt jaskrawe – antagonistyczne różnice w poziomie życia ludzi piastujących stanowiska, z ogółem pracujących, powszechne marnotrawstwo majątku państwowego i pieniędzy państwowych, brak możliwości krytyki zła w Polsce, niedotrzymanie obietnic październikowych przez Wł. Gomułkę, stalinowska treść wystąpienia Tow. Gierka na wiecu w Katowicach […]. Klimczyk jest zdania, że mimo przegranej studentów, dzięki ich wystąpieniu sporo będzie się musiało w Polsce obecnie zmienić na lepsze, a to jest właściwie zwycięstwo […]. Czynu swojego nie żałował w najmniejszym stopniu. Utrzymuje, że podobnych poglądów są niemal wszyscy jego koledzy i znajomi” (s. 97-98).

Zasadniczym tenorem tworzącym nić porozumienia między studentami a robotnikami było przekonanie o niesuwerenności Polski. Paradoksem było to, że antykomunizm (współgrający z ideologią socjalistyczną, z tradycją PPS) istniał także pod postacią postendeckiego pojęcia „żydokomuny”, które było dość powszechnie akceptowane jako wytłumaczenie rzekomo totalnie niewyjaśnialnego inaczej sukcesu komunizmu, jak tylko w postaci spisku żydowskiego.

Część działaczy studenckich, głównie w centralnym ośrodku opozycyjnym, w Warszawie, była utożsamiana z „żydokomuną” jako wywodząca się z dawnych stalinowców. Ci stalinowcy mieli na sumieniu aktywne utożsamianie się z „komunizmem” w najgorszym okresie końca lat 40-tych i początku lat 50-tych. W terenie, społeczności lokalne miały bliższą więź – warto pamiętać, że w PRL istniał przeklinany przez elitę inteligencką zapis o „pochodzeniu społecznym”. Stąd wielu studentów miało korzenie w środowiskach robotniczych. Nienawiść tłumu, którą można było wykorzystać do ekscesów antyżydowskich, skupiała się na elicie, która z łatwością przefarbowała się w ciągu jednej nocy ze sługusów totalitaryzmu w żarliwych obrońców demokracji.

Marzec ’68 jawi się w takiej optyce jako rozgrywka między dwiema frakcjami tej samej biurokracji, która podzieliła się na trzymających wciąż władzę i skupiająca na sobie otwartą nienawiść społeczeństwa, oraz na grupę „nawróconych” na demokrację zelotów, którym społeczeństwo zwyczajnie niedowierzało.

Pośrednim dowodem na to, że tak właśnie przebiegał podział polityczny w PRL, są wydarzenia wynikające ze zwycięstwa ruchu Solidarności. Już przy Okrągłym Stole okazało się, że biurokratyczna (jak ją słusznie nazywał prof. L. Hass) grupa byłej demokratycznej opozycji znalazła wspólny język z tzw. postkomunistami – na bazie transformacji ekonomicznej, która sprowadzała się do sprytnego uwłaszczenia się małej grupy nomenklaturowej i okołonomenklaturowej, a także nowej nomenklatury, na majątku narodowym. Zdrada przywódców w rodzaju Lecha Wałęsy była w oczach nowoendeckiej większości posolidarnościowej oczywista. Ta część „oszukanej” społeczności Solidarności musiała doszukiwać się spisku (żydowskiego?), zawiązanego już przed Sierpniem ’80.

O takim rozumowaniu świadczą poglądy ekspertów związanych z tą częścią sierot po Solidarności (w tym reprezentującego w 1956 roku sprzeciw wobec zwrotu od interesów robotniczych, ukrytego w modelu jugosłowiańskim, prof. J. Balcerka, związanego z grupą G. Krausa w NSZZ Sierpień ’80).

Sytuacja nie była prosta, a brak marksistowskiej perspektywy czynił jej zrozumienie jeszcze trudniejszym.

Biurokratyczna opozycja demokratyczna miała po drodze z nacjonalistycznymi nastrojami społeczeństwa. Wydawało się, że te nastroje, skierowane przeciwko ZSRR, zostaną bezpiecznie skanalizowane. Władza, przeciwko której była skierowana aktywność demokratycznej opozycji, broniła się po linii najmniejszego oporu, przerzucając winę na… „żydokomunę”. Wydawało się, że w ten sposób władza odzyska utraconą więź z narodem. Należy bowiem pamiętać o tym, że ówczesną władzę stanowili działacze bodaj 5. garnituru przedwojennej elity, nierzadko związani z PPS lub o kręgosłupach przetrąconych przez stalinizm. Warto pamiętać, że Gomułce zarzucano „prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie”. Ci działacze częstokroć czcili Wielkiego Brata bez przekonania i wbrew własnemu poglądowi. Często byli to ludzie szczerze patriotyczni, niezdolni do samodzielności w wyniku wyjątkowo trudnego skomplikowania sytuacji politycznej w satelitarnym systemie biurokratycznym.

Szowinistyczny tłum wykorzystał przyzwolenie władzy do rozprawy z Żydami, którzy byli winni zaprowadzeniu porządków „komunistycznych” w Polsce, a którzy jeszcze do Marca ’68 bronili systemu, argumentując tę obronę „wypaczeniami socjalizmu”. Stanowili więc, już po swoim „cudownym nawróceniu” w 1956 roku, kontynuację „żydokomuny” i „Płatnego Pachołka Rosji” (PPR).

Zwolennik komunizmu i Żyd, to był nierozłączny zlepek pojęciowy.

O ile jednak Żyd mógł być tolerowany pod warunkiem pozostawania w swojej nędznej niszy jako „Żydek” pokątnie handlujący i parający się fachami, którymi nie przystoi kalać polskich dłoni, to komunista nie miał swojej niszy. Komunizm nie nadawał się do niszy z jego uniwersalistycznym przesłaniem, które lekceważyło tożsamości narodowe. Ergo – do komunizmu nie stosuje się żadna tolerancja.

Marzec ’68 był więc ostatnim krokiem, który niedawnych, ideowych stalinowców przekształcił w zagorzałych przeciwników wszelkiego socjalizmu, nie mówiąc już o komunizmie, choćby i pojmowanym na marksistowski „niewypaczony” sposób. Z lewicowości pozostało marzenie o kapitalistycznym (z jego wolnorynkową efektywnością) państwie socjalnym, co skutkowało pełną biernością wobec prokapitalistycznej transformacji. No i udziałem w uwłaszczeniu jako bonusem.

Całkowicie zbiegało się to z ewoluującą od dekad na Zachodzie lewicowością, zbiegiem okoliczności, także przyspieszoną wydarzeniami Maja ’68. Zarówno jedno, jak i drugie wydarzenie stało się aktem notarialnym przypieczętowującym rozwód między lewicą a klasą robotniczą, na podobnych podstawach.

Nurt postępowej ewolucji społecznej wrócił do swych XIX-wiecznych korzeni w walkach narodowych i demokratyczno-liberalnych, gdzie robotnikom przyznano miejsce w szeregu innych grup społecznych proletaryzującego się drobnomieszczaństwa.

Część aktywistów żydowskiego pochodzenia rozpoznało sytuację w Polsce jako otwarcie wrogą Żydom, nie wgłębiając się w rozważanie ile w tym antysemityzmu, a ile antykomunizmu. Ci ludzie emigrowali z Polski uznając, że nic się nie zmieniło w stosunku do przedwojennego, powszechnego w społeczeństwie antysemityzmu. Jednym z wyrazów takiego nastroju była powieść Kosińskiego pt. Malowany ptak, niezwykle popularna na Zachodzie, gdzie traktowano fikcję literacką jako zapis niemal dokumentalny. Jednoznacznie wina antysemityzmu zostaje przypisana narodowi jako takiemu. Taki obraz społeczeństwa polskiego, w odróżnieniu od światłych elit tegoż, zaczyna funkcjonować na Zachodzie.

Pozostali w Polsce aktywiści przerzucają winę za antysemityzm na ideologię komunistyczną, nieakceptowaną w polskim społeczeństwie. Mnożą się mniej lub bardziej udane próby argumentowania opartego na szczuciu przez władzę. Do tego argumentu potrzebne jest wskazanie, że szczucie to padało na podatny grunt ludzi przekonanych do systemu – ideowo bądź ze względu na spodziewane, wymierne korzyści materialne.

Tymczasem sytuacja była skomplikowana politycznie, ponieważ trudno było pozytywnie odnieść się do polityki Izraela i wojny 6-dniowej. Już wówczas kwestia postawy wobec polityki zewnętrznej Izraela zaczynała być uważana za probierz antysemityzmu. Jeżeli ktoś poważnie chciał się odnieść do merytorycznego zagadnienia, wpadał w pułapkę zastawioną przez emocje i narzucony, sztuczny podział na dwa obozy: za i i przeciw… Żydom. Podobnie, jak w odniesieniu do narodu niemieckiego i jego relacji z nazizmem marksizm nie ulega burżuazyjnym interpretacjom ujmującym rzecz wyłącznie w kategoriach narodowych i aksjologicznych, tak i stanowisko wobec Izraela i narodu żydowskiego nie podlega jednoznacznej, kategorycznej interpretacji uznającej dowolny naród za absolutny monolit. Kwestia klasowości dzieli każdy naród i daje możliwość znalezienia rozwiązania danej kwestii politycznej poprzez przezwyciężenie przeciwstawnych stanowisk, szczególnie jeśli łączy je wspólna, klasowa podstawa, np. konflikt między klasami panującymi. To się zawiera w haśle, np. „Nie moja wojna!”.

Ekipa Gomułki miała związane ręce polityką ZSRR w tej kwestii, polityką podyktowaną nie czynnikami polityki prosocjalistycznej, jednoczącej świat pracy przeciwko klasom panującym, ale własnym, mocarstwowym, postalinowskim interesem rządzącej biurokracji radzieckiej.

W Marcu ’68, niczym w laboratorium późniejszych manipulacji znajdujących swe pełne rozwinięcie w „kolorowych rewolucjach”, wykuwał się oręż odwracania argumentacji ideowej socjalizmu przeciwko niemu samemu. Cokolwiek by nie zrobiono w realsocjalizmie, wszystko było argumentem przeciwko niemu.

Aktywiści postalinowskiej opozycji biurokratycznej (tzw. opozycji demokratycznej) wychowali się w tradycji, która klasie robotniczej przypisywała – w słowach – przodującą rolę, ale w praktyce podporządkowywała ją bieżącym interesom biurokracji partyjno-państwowej. Sytuacja biurokracji satelickiej była złożona. Była ona uzależniona od moskiewskiego mocodawcy ze względu na fakt, że elita komunistycznych działaczy została wybita już w okresie przedwojennym, na fali posądzeń i pomówień o infiltrację ruchu komunistycznego. Działacze wywodzący się z opcji pps-owskiej czuli się więc niepewnie jako podatni na oskarżenie o stanowienie „obcego” ciała w ruchu komunistycznym. Stalinizm odwoływał się do nastrojów szowinistycznych na bazie atmosfery po zwycięstwie w II wojnie światowej, dostosowując się do niekomunistycznych (antykomunistycznych) elementów ideologii lewicowej.

W efekcie, ewolucja ideowa stalinowców z szeregów biurokracji szła w rzeczywistości nie w kierunku powrotu do marksizmu (tzw. przywracane „normy leninowskie” stały się pustym frazesem, gdy zostały pozbawione swej merytorycznej treści, pozostając gwałtownymi atakami pozorującymi różnice ideologiczne). Biurokracja ewoluowała jako całość. Hałaśliwość opozycji biurokratycznej służyła maskowaniu braku tej różnicy, niezależnie od dobrej wiary opozycjonistów. Biurokracja „trzymająca władzę” miała zasadniczo tylko jeden argument dla maskowania swej ewolucji w kierunku socjaldemokratycznym: Wielki Brat. Był to straszak poręczny także dla drugiej strony. Stawiał biurokrację rządzącą w niewygodnej i łatwej do bicia pozycji. To pozwalało opozycji biurokratycznej zdobywać sobie autorytet, ponieważ mogła ona – ku satysfakcji społeczeństwa – ignorować radziecki straszak (neutralizowaniem go zajmowała się wroga frakcja biurokracji, co zużywało większość jej sił). To dawało jej pozory odwagi i nadwerężało autorytet drugiej frakcji w sposób lawinowy.

Beton partyjny, również bynajmniej nie marksistowski, mógł oprzeć się na czynniku narodowym. Zgodnie z zygzakami stalinizmu raz był promowany, raz pełnił funkcję chłopca do bicia. Bynajmniej nie był to element walki o socjalizm bez wypaczeń. Trudno było walczyć o prawdziwe oblicze socjalizmu realnego w sytuacji, w której nie bardzo orientowano się w istocie stalinowskiej, antyleninowskiej (i antymarksistowskiej) kontrrewolucji.

Klucz leżał w stosunku do klasy robotniczej i jej roli dziejowej.

Poza tymi ramami mogła istnieć tylko taka przepychanka, z jaką mieliśmy do czynienia w trakcie rzeczywistej historii PRL, gdzie każde przedstawiane wyjaśnienie okazuje się niepełne i niesatyfakcjonujące mimo upływu czasu.

Pozostaje nam cierpliwie ukazywać coraz szersze tło ówczesnych wydarzeń i powoli rozplątywać supeł, dla którego rozplątania trzeba odwoływać się do oglądu całości. Ta całość staje się coraz lepiej obejmowalna w miarę oddalania się od wydarzeń historycznych. Nikną drobiazgi, a całość zaczyna się rysować i składać niczym mozaika.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
12 marca 2021 r.