Wokół książki Jerzego Kochana pt. Socjalizm, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2013

Niewielka książeczka pt. Socjalizm, autorstwa Jerzego Kochana, jest dość specyficzna. Autor nie buduje wizji socjalizmu od Adama i Ewy, przeprowadzając długi wywód oparty na drobiazgowej analizie tekstów klasyków marksizmu. Skupia się na pojęciach i zjawiskach, które we współczesnym, potransformacyjnym świecie budzą kontrowersje.

Maniera jest przekonująco uzasadniona dominującym na lewicy przeświadczeniem, że praktyczna realizacja nieutopijnej części programu socjalistycznego została już urzeczywistniona w minionym stuleciu, choćby w ograniczonej i reformistycznej postaci państw tzw. kapitalizmu socjalnego. Dowodzi to możliwości istnienia alternatywy dla kapitalizmu; stąd konieczność analizy błędów i ich odrzucenia, aby tak odnowiony socjalizm stał się ideą porywającą masy.

W tym kontekście, autor stawia nieco przewrotną, ale godną Sienkiewiczowskiego pisania ku pokrzepieniu serc, tezę o tym, że dzięki swemu upadkowi, socjalizm zyskał jednocześnie nową szansę, by stać się atrakcyjnym wyborem dla kolejnych pokoleń. Kochan powołuje się na historyczne doświadczenie powolnego przekształcania się stosunków produkcji i dostosowanego do tego tempa przekształcania się stosunków własnościowych oraz kształtowania się stosunków międzyludzkich. Przejście do nowego ustroju nie może się dokonać jednorazowym skokiem. Warunki historyczne muszą dojrzeć, aby nowy system nabrał cech trwałości. Ruch do przodu odbywa się nieuchronnie zygzakami, kroczkami do przodu i do tyłu, w zależności od okoliczności.

Jednak zasadniczym plusem upadku socjalizmu realnego jest to, że „… przywrócono problemowi socjalizmu wymiar europejski i światowy; peryferyjny partykularyzm został tym samym zastąpiony przez alterglobalistyczny uniwersalizm” (s. 159). Odpada więc cała wielka i niepotrzebna dyskusja o możliwości budowania socjalizmu w izolowanym kraju, o błędzie rewolucyjnego zrywu w kraju zacofanym itp.

Pozostaje kilka problemów, które wymagają teoretycznego rozstrzygnięcia we współczesnym kontekście, ponieważ ich sporność hamuje możliwość posunięcia teorii naprzód. Po rozstrzygnięciu problemów teoretycznych na gruncie klasycznej teorii marksizmu, autor daje własne próby rozwinięcia teorii w logicznie wyznaczonym kierunku.

Problemy podjęte przez autora jako wymagające rozstrzygnięcia:

– socjalistyczny sposób produkcji,

– kwestia przemocy,

– różne socjalizmy, różne komunizmy,

– okres przejściowy,

– uspołecznienie realne i formalne.

Następnie autor przedstawia swoje poglądowe rozumienie formacji kapitalistycznej, socjalistycznej i komunistycznej, po czym przechodzi do uzasadniania swoich nowatorskich pomysłów teoretycznych, które przedstawiał już wcześniej, przyczynkarsko, przy różnych okazjach. Mamy tu do czynienia z ciekawymi rozważaniami na temat Fichtego jako prekursora nowoczesnej koncepcji własności, na temat pojęcia utopijności i jego adekwatności w odniesieniu do prekursorów Marksa, znalezienia przyjemności i wartości w przymusie konsumpcjonizmu, orientalizacji i studiów neokolonialnych w odniesieniu do Polski, wysoce tradycjonalistycznego ujęcia zagadnienia miłości u Marksa w konfrontacji z ujęciem współczesnym, zapośredniczonym przez piśmiennictwo markiza de Sade czy uwagami dotyczącymi kwestii jak najbardziej politycznych, takich jak własne ustosunkowanie się do tradycji rewolucyjnej i do ruchu Solidarności z jego rolą w upadku realnego socjalizmu oraz do koncepcji końca historii z jej nieodłącznym hasłem o braku alternatywy. Na koniec pada powracające jak echo pytanie „Co robić?”

Odpowiedzi na to tradycyjne pytanie należy poszukiwać – w przekonaniu autora – w kontekście wdarcia się Polaków po 1989 r. w szeregi zwycięzców, co sprzyjało uśpieniu i dążeniu do konsumowania owoców ówczesnego „trafnego” wyboru. Czy stać więc „czytelników Karola Marksa” w Polsce – pyta Jerzy Kochan – na „rezygnację z partycypacji w światowej hegemonii Zachodu na rzecz tworzenia globalnej alternatywy? Czy stać ich egzystencjalnie (myślę o ‘życiowych sprawach’, takich jak zarobki, kariera, prestiż, zwycięska walka w wyścigu szczurów… etc.), ale też, czy stać ich intelektualnie i teoretycznie, aby przyswoić, przekształcić, stworzyć narzędzia poznawcze do teoretycznego objęcia sprzeczności współczesnego, późnego kapitalizmu i drogi jego negacji. Jeśli więc optymistycznie oceniam sprawność teoretyczną narzędzi badawczych starego Marksa i złożone doświadczenia ruchów społecznych i politycznych, które z jego rewolucyjną perspektywą były i są związane, to nie jest to tani optymizm” (s. 232).

Narzędzia już są, a ich przedstawieniu służy przedkładana przez autora monografia. Szukamy tylko entuzjastycznej młodzieży, która dołączy do zachodniego odpowiednika, w którego świadomości narasta wręcz przeciwna samoświadomość jako strony ciemności w walce Dobra ze Złem.

Książka Kochana nie ma mieć w założeniu charakteru agitacyjnego, tanio entuzjastycznego. Ma być chłodną i rzeczową analizą możliwości intelektualnych marksizmu w ogarnianiu sprzeczności współczesnego świata. W ten sposób, obiektywne, zimne narzędzia mają nadać rękom entuzjastów pewność i nieomylność. To najlepsze i najskuteczniejsze połączenie.

*

„Chodzi generalnie o utrwalenie przekonania, że marksistowska teoria socjalizmu nie ma waloru naukowego, nie jest precyzyjna, a jej pojęcia i twierdzenia są wieloznaczne, pozbawione mocy wyjaśniającej i zdezaktualizowane. W takiej sytuacji wydaje się szczególnie ważne podejmowanie prób wyjaśnienia, precyzacji, rozwoju i aktualizacji teorii socjalizmu. Mam na myśli zarówno staranną rekonstrukcję marksistowskiej klasyki, jak i pracę nad jej rozwijaniem i konkretyzacją w warunkach współczesnych” (s. 22).

Z prawicą sprawa jest prosta: marksizm neguje indywidualizm, znaną prawdę, że ludzie różnią się między sobą zdolnościami, że egalitaryzm nie jest synonimem sprawiedliwości, a więc całe rozumowanie usiłujące dać teoretyczną podbudowę błędnym poglądom na naturę ludzką jest także pozbawione wartości. Tutaj sprawa rozstrzyga się na poziomie nie tyle teoretycznym, co praktycznym: wartości elitarne kontra wartości ludowe. Jeżeli jednak nadal trwa walka o ocalenie jednorodności teorii marksistowskiej, to wynika to z faktu, że owej jednorodności, prawidłowości i zgodności z rozwiązaniami politycznymi należy bronić nie tyle przed prawicą, co przed różnymi nurtami lewicy niemarksistowskiej. Kochan upomina się o pamięć walki Marksa z Lassallem (i z Bakuninem), i to właśnie jest przyznaniem, że właśnie chodzi o walkę między konkurencyjnymi nurtami lewicowymi, walczącymi o polityczną hegemonię wśród proletariatu. A na ten fakt już Kochan niespecjalnie zwraca uwagę.

Jeżeli trzeba przekonywać i dowodzić naukowego charakteru marksizmu, to właśnie przed obliczem tej lewicy, która nie przywiązuje wagi, jeśli w ogóle nie neguje walorów naukowości teorii Marksa. Lewicowość staje się powoływaniem się na odczuwanie niesprawiedliwości społecznej, zaś walor naukowości zapewniają poszczególne dyscypliny wiedzy, które kierują się uznanymi powszechnie kryteriami rzetelności badawczej.

Upieranie się przy naukowości samej teorii Marksa (której fundamentem jest i pozostaje teoria wartości oparta na pracy) jest kompromitowane przez twierdzenie, że naukowość socjalizmu polega na przypisaniu ewolucji poszczególnych formacji cechy determinizmu historycznego, o nienaukowości teorii wartości nie wspominając.

Lewica niemarksistowska czuje się upośledzona w swym poczuciu niezachwianej wyższości nad prawicą ze względu na konieczność ciągłej obrony swego stanowiska, chociaż nie opiera przekonania o prawdzie na naukowości podstawowych twierdzeń marksizmu. Marksizm jest równoległym, czasami lepszym erudycyjnie, wymyślaniem dyscyplin nauk szczegółowych, takich jak historia czy socjologia. Z ekonomią już gorzej. Powodem do radości lewicy niemarksistowskiej jest odkrycie, że Marks czy Róża Luksemburg wyprzedzili jakieś ustalenia nauk szczegółowych. Nauka burżuazyjna daje więc stempel ważności niektórym z tez Marksa. Wtedy stają się one strawne dla owej lewicy.

A więc, dowodzenie wartościowości teorii marksizmu ma sens dla przekonania lewicy niemarksistowskiej. Jest to wyraz zgodności z praxis, albowiem teoria marksizmu nie może walczyć ze świadomością interesu klasowego burżuazji. Tu w grę wchodzi wyłącznie praxis, ewentualnie jednostkowe decyzje członków nieproletariackich grup społecznych, których stać na obiektywizm. Walka toczy się o to, aby lewicowy nurt przekonać do marksistowskiej teorii jako do najskuteczniejszego narzędzia walki klasowej.

Nie sentymentalizm jest więc pobudką Kochana; niemniej pozostaje nią przekonanie o nieuchronności socjalistycznej ewolucji istniejącego społeczeństwa. Oczywiście, nie jest to determinizm historyczny, zawsze istnieje możliwość popadnięcia w barbarzyństwo. W okresie Zimnej Wojny, sytuacja zaostrzonego konfliktu międzysystemowego powodowała, że subtelniejsze rozważania na ten temat były nieatrakcyjne z powodów politycznych i propagandowych, a nie metodologicznych. Presja ze strony tzw. wolnego świata miała także swój wpływ na dławienie wolnej dyskusji teoretycznej dotyczącej socjalizmu i jego rozwoju. Ideolodzy stalinowskiej wykładni marksizmu propagowali teorię sprymitywizowaną, której sami się wstydzili w konfrontacji z nauką burżuazyjną. Co tłumaczy cudowne nawrócenia głównych ideologów stalinizmu, dokonujące się niemal w jedną noc.

Nieoczekiwanie dla szeregowych marksistów, odrzucenie stalinizmu okazało się odrzuceniem samego marksizmu w imię tzw. obiektywnej (czytaj: burżuazyjnej) nauki. Nie jest to tematem tego artykułu, więc nie będziemy rozwijali wątku. W efekcie jednak, w poststalinowskiej PRL dawano zasadniczo stalinowską z niektórymi modyfikacjami wykładnię marksizmu. Instytuty powstające przy PZPR tworzyły pozór oficjalnej, instytucjonalnie ugruntowanej wykładni marksizmu. W rzeczywistości jednak, u schyłku PRL stanowiły instytucję zajmującą się uniemożliwianiem prowadzenia rzetelnej analizy teorii i jej rozwijania w duchu Marksa. Stały się one przechowalnią neostalinizmu, rozwijaną we współpracy z zachodnią ewolucją marksizmu w duchu eurokomunizmu i teorii konwergencji na bazie doświadczeń politycznych socjaldemokracji.

Ewolucja posttrockizmu była ideową podstawą kształtowania się lewicowej doktryny na Zachodzie. Nic dziwnego w tym, że polska, wczesna opozycja demokratyczna, ucieleśniana przez Kuronia i Modzelewskiego, była postrzegana przez neostalinowców jako nienawistny nurt trockistowski. Niemniej, ewolucja neostalinizmu była zapośredniczona przez posttrockizm, który za głównego wroga przyjmował tradycyjnie biurokrację radziecką. Opozycja wewnątrzsystemowa także zauważała problem biurokracji, niemniej spadkobiercy stalinizmu w niejako modelowej postaci uważali, że należy jej bronić niczym ojczyzny proletariatu, ponieważ poza nią nie ma sił gotowych polec za socjalizm realny. Jak się okazało, rację miał raczej Trocki, który przewidział nieuchronną ewolucję biurokracji w warstwę kompradorską, gotową przekształcić się klasę właścicieli (nie tylko dysponentów) własności środków produkcji. Gorzki zawód na biurokracji sprawił, że neostalinizm przekształcił się w poststalinizm, który dołączył do nurtów znajdujących szansę na przeżycie po życiu w posttrockizmie. Wyjaśnienia mechanizmów degeneracji realsocjalizmu poststalinowcy znajdowali właśnie u posttrockistów i to tych najbardziej wyewoluowanych, widzących w modelu radzieckim formę kapitalizmu państwowego i usprawiedliwienie dla systemu w realizacji zadania przyspieszonej industrializacji i wyrwania regionu ze statusu peryferii Europy.

Wraz z pogłębianiem się procesów transformacji kapitalistycznej, upadał także obraz Zachodu jako strefy ewoluującej w kierunku społeczeństwa obfitości, które automatycznie niejako stwarza mocne ekonomiczne przesłanki dla politycznego przekształcenia społeczeństwo demokracji burżuazyjnej w społeczeństwo de facto socjalistyczne. Ten obrót spraw podkopał tryumf posttrockizmu i dał szansę recydywie neostalinizmu, który jednak też się mocno zmienił pod wpływem doświadczeń i szkoły posttrockistowskiej, która długie lata kształtowała lewicowy narybek w Polsce i innych krajach byłego obozu.

Stworzyło to szansę dawnym propagandystom marksizmu w neostalinowskiej postaci, wywodzącym się, jak Kochan, z PRL-owskiego marksizmu akademickiego, na odnowienie swego oblicza w oczach młodego pokolenia i nałożenie szat autorytetu w sprawach teorii marksizmu.

Fundamentalną tezą poststalinizmu i posttrockizmu jest uznanie faktu ewolucji struktury społecznej w ramach modernizacji i przyjęcie nowolewicowego aksjomatu o tym, że klasa robotnicza przekształciła się w związku z tym w „klasę pracowniczą”, czyli wyróżnikiem klasowego położenia jest fakt bycia pracownikiem najemnym kapitału lub państwa burżuazyjnego. Ten aksjomat, tradycyjnie uznany od czasu I rewizjonizmu Bernsteina za fundament teoretyczny socjaldemokracji, jest tym, co jednoczy dziś oba niegdyś wrogie sobie nurty dziedziczące po stalinizmie i po trockizmie. Stalinizm przyjął ten socjaldemokratyczny aksjomat, ponieważ wydawał się jeszcze bardziej uzasadniony w warunkach państwa radzieckiego, budującego socjalizm i w perspektywie komunizm, niż nawet w warunkach demokratycznego państwa burżuazyjnego.

Zasadniczo, gdzie by nie spojrzał, wszędzie poważni teoretycy marksizmu przyjmują ten aksjomat jak własny. Przeciwnikami pozostają częściowo teoretycy nawiązujący do początkowego nurtu stalinizmu, wiążąc jednako kwestię odrębności klasy robotniczej z tym, że robotnicy produkują materialne dobra w odróżnieniu od usług. Kondycja robotnika jest tu więc wiązana z produkcją fizyczną. Tego typu przekonanie charakteryzuje marksizm stalinistów w rodzaju prof. Michaiła Popowa. Niemniej, poza formalnym, fakt ten nie posiada nawet dla jego zwolenników większego znaczenia teoretycznego. I nie może posiadać, ponieważ tak ujęty nie odnosi się do społecznego sposobu produkcji, a skupia się na rzeczowym aspekcie sprawy, o co nie chodzi w marksizmie, który nie rości sobie pretensji do bycia towaroznawstwem.

*

Świadom złożoności sytuacji teorii marksizmu czy nie, Kochan walczy o dusze lewicowego narybku. Nie rekonstruuje całościowej teorii marksizmu, ale zadowala się (i słusznie) podjęciem wątków wymagających wyjaśnienia dla korzyści lewicowych aktywistów.

Kochan podkreśla wagę przeciwstawienia lewicowego punktu widzenia prawicowemu światopoglądowi, który także stanowi alternatywę dla aktualnego świata. Wręcz, można powiedzieć, alternatywę dużo bardziej efektywną niż lewica i socjalizm. Teoria okopuje się na pozycjach do walki z prawicą. Problem w tym, że stalinowskie podejście do sprawy walki  klasowych przeciwieństw tradycyjnie dla wyznawców tej ideologii wymaga naturalnie uciszenia różnorodności poglądów metodami instytucjonalnymi. Zaostrzenie teoretycznej walki klasowej wymaga drastycznych środków dyscyplinarnych. Innych metod dyskusji neo- i poststalinowcy nie znają. Schodząc się w tym skądinąd z posttrockistami. Owe metody są usprawiedliwione w oczach ich wyznawców wyższą koniecznością dania odporu prawicy. W tym sensie nie cofają się oni przed stawianiem sprawy na ostrzu noża, identyfikując prawicę en bloc z faszystami. To uproszczenie wydaje się skuteczne w walce z klasowym przeciwnikiem, mobilizując wokół sprawy siły liberalne, wrogie jakiemukolwiek socjalizmowi czy marksizmowi. Odmawianie klasie robotniczej definiowanej w kategoriach miejsca w stosunkach produkcji specyficznej roli we współczesnej gospodarce prowadzi do postrzegania klasy robotniczej jako wrogiej sprawie postępu i emancypacji.

Naszym zdaniem, w ten sposób lewica marksistowska szykuje sobie nowe Waterloo.

*

Omawiając system produkcji, Kochan skupia się na kwestii własności środków produkcji.

Jak zauważyliśmy wyżej, „określeń ‘proletariat’, ‘klasa robotnicza’, ‘pracownicy najemni’” Kochan używa „w pewnym sensie synonimicznie, podobnie jak ‘burżuazja’, ‘kapitaliści’, ‘właściciele własności prywatnej’. Dla podstawowego, antagonistycznego konfliktu formacji kapitalistycznej jest to wystarczające. ‘Właściciele własności prywatnej’ są tu określani w ten nieco niezręczny sposób dla odróżnienia ich od właścicieli prywatnych (swojej) siły roboczej, pracowników najemnych w warunkach kapitalizmu” (s. 27).

Niemniej to określenie jest ważne dla zrozumienia podstaw dalszego rozumowania Kochana dotyczącego stosunków klasowych. Drobiazgowe rozróżnienie różnych form własności wraz z własnością swojej siły roboczej leży u podstaw poststalinowskiego definiowania stosunków produkcji we współczesnej gospodarce. Na wzór nauki burżuazyjnej, teoria poststalinowskiego i posttrockistowskiego marksizmu skupia się na poziomie mikro, tracąc z pola widzenia obraz całościowy. Jednak dokonuje się to w pełnej zgodzie z metodologią współczesnej (burżuazyjnej) metodologii naukowej. Dialektyka przestała być argumentem w sporach naukowych. Wymaga dowodów na poziomie nauki opartej na logice formalnej. Jest to odwrócenie relacji. W klasyce filozoficznej to dialektyka tłumaczyła kwestie niemożliwe do zrozumienia przy zastosowaniu logiki formalnej, nie kwestionując jej naukowo rygorystycznego kryterium. Z pozycji logiki formalnej nie sposób wyciągać zobowiązujących wniosków na temat deterministycznego przebiegu procesów, ponieważ na poziomie mikro sytuacja może się równie dobrze rozwijać w różnych kierunkach, a sprawa zależy od nieraz przypadkowych okoliczności. Dialektyka patrzy na proces, który dotarł do jakiegoś określonego punktu i dopiero wówczas może formułować prawa deterministyczne, biorąc pod uwagę realność przypadkowych okoliczności. Dopiero znając logikę przebiegu procesu lub postępowania jakiegoś organizmu można formułować prawa dialektyczne, które wyznaczają najbardziej prawdopodobny sposób reagowania danego organizmu (jednostkowego czy społecznego) w danych warunkach.

Dlatego też, to podejście wyżej prezentowane przez Kochana, opierające się na wynikach badań marksistowskich socjologów okresu PRL, szkoły Stanisława Kozyra-Kowalskiego, może być określane co najwyżej jako stanowisko postmarksistowskie, a nie jako marksistowska dialektyka.

Niemniej, to stanowisko jest zgodne z zachodnim marksizmem akademickim, który stał się teoretycznym wyrazem posttrockizmu, a więc i nowoczesnej radykalnej lewicy, włączając w siebie reformowany, że tak się wyrazimy, poststalinizm.

 *

Uspołecznienie własności w okresie przejściowym miało charakter formalny, na co u Kochana zwraca uwagę Edward Karolczuk („Jerzy Kochan przeciw paradoksom i sprzecznościom”, http://www.socjalizmteraz.pl/pl/Artykuly/?id=223/Jerzy_Kochan_przeciw_paradoksom_i_sprzecznosciom), ponieważ nakładało się na odziedziczony po kapitalizmie społeczny podział pracy, a zatem zawierało możliwości reprywatyzacji. Jak pisze Kochan: „uspołecznienie własności bez podbudowy w rozwiniętym podziale pracy i rozbudowanym podziale pracy, posługując się kategoriami dialektyki, możemy uznać za przypadkowe z uwagi na poziom sił wytwórczych” (s. 65).

Kochan idzie tu wzorem epok poprzedzających kapitalizm i pokazuje, jak rozbudowany społeczny podział pracy idzie w parze z poziomem sił wytwórczych, prowadząc do rozziewu między postępującym uspołecznieniem systemu wytwarzania a utrzymywanym w postaci prywatnej systemem zawłaszczania. Analogicznie do tego, mamy w realsocjalizmie do czynienia z „wyprzedzaniem przez uspołecznienie własności przekształceń w siłach wytwórczych” (s. 67), a więc i z „dominacją polityki nad ekonomiką, także w tym sensie, że musi ona podbudowywać, zazwyczaj w pośpiechu, nowocześniejszą bazę do stworzonych jakby na wyrost stosunków własności. Także w sensie bezpośrednio klasowym. W ZSRR forsowna industrializacja, budowanie elektrowni były także stwarzaniem klasy robotniczej jako podmiotu klasowego państwa. I na odwrót, w Polsce hasła rządowe po obaleniu socjalizmu w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku głosiły, że ‘musimy stworzyć klasę średnią’, ‘pierwszy milion trzeba ukraść’ i ‘musimy reprywatyzować jak najwięcej’. Towarzyszyło temu świadome prywatyzowanie na wielką skalę społecznej własności środków produkcji i likwidowanie możliwości walki wymiaru sprawiedliwości z przestępczością gospodarczą” (s. 67).

O to idzie spór przez cały okres krytyki biurokracji. Biurokracja faktycznie kreuje stosunki produkcji odpowiadające budownictwu gospodarki kapitalistycznej, utrzymując podporządkowanie klasy robotniczej jako warunek utrzymania tempa rozwoju, co było priorytetem w warunkach rywalizacji obozów. Tymczasem, w polityce bolszewickiej rzecz szła o stwarzanie nowych stosunków społecznych, dostosowanych do uspołecznionego systemu własności. Tym systemem była dyktatura proletariatu, nowy typ stosunków produkcji. Faktycznie, w wyniku zwycięstwa rewolucji w kraju opóźnionym w stosunku do wysokorozwiniętego kapitalizmu i zdrady sprawy rewolucji światowej przez socjaldemokrację, budownictwo to miało charakter paradoksalny i jakby wbrew naturalnej kolejności rzeczy. Niemniej, biurokracja nie podjęła trudu przekształcenia w siłach wytwórczych. Co więcej, w wyniku stalinizacji ruchu robotniczego, zadanie to uległo zatarciu. Budowanie industrialnej klasy robotniczej, dostosowanej do przemysłowej modernizacji gospodarki socjalistycznej, było stwarzaniem warunków dla restauracji kapitalizmu przy najbliższej okazji, co przewidywał już Trocki.

Być może zmiana stosunków produkcji, czyli to, co w uproszczeniu wyrażała formuła z zniesieniu różnicy między pracą fizyczną a umysłową było utopią na daną chwilę, niemniej stanowiło właśnie istotę nowej formacji. Do tego zadania, jak powiedzieliśmy, nawet nie przystąpiono. Gdy w 1956 r. nastąpiła odwilż, nawróceni staliniści zrobili wszystko, co w ich mocy, aby unicestwić podjęcie tego programu przez opozycję antystalinowską, sprawiając wrażenie, że to właśnie owa opozycja (leninowska) pozostała na pozycjach przezwyciężonego przez nich stalinizmu. Dowodzi tego historia działalności Kuronia i Modzelewskiego od 1956 r. do 1968, kiedy to ostatecznie opozycja demokratyczna zrezygnowała z owego programu. Stalinizm czy poststalinizm były programowo nastawione na ignorowanie tego zadania. Wszystko więc rozwijało się w kierunku logicznie wynikającym z przesłanek.

W duchu tych założeń, Kochan słusznie stwierdza, że nie ma nic dziwnego w tym, że społeczeństwo w swej większości poparło transformację prokapitalistyczną. Transformacja jest korzystna, ponieważ stwarza pewien ekwiwalent, którym jest „… dostęp do najbardziej korzystnego rynku realizacji własności siły roboczej” (s. 159).

W całym okresie PRL, a tym samym i horyzont ideowego buntu akademickiego i oficjalnego marksizmu: przez dekady wmawiano nam, że lepiej być bezrobotnym na Zachodzie niż wykwalifikowanym pracownikiem w realsocjalizmie. Jeszcze lepiej być wykwalifikowanym pracownikiem na Zachodzie, czyli wejść do klasy średniej z prawdziwego zdarzenia.

Ostatecznie, Kochan może podsumować krótko i bez złości ruch Solidarności: „w tym sensie zryw Solidarności był jak najbardziej klasowo zorientowanym ruchem dominujących elementów, najbardziej uprzywilejowanych części klasy pracowników najemnych” (s. 159). Zarówno pracownicy umysłowi, jak i fizyczni, mieli klasowy interes w polepszeniu warunków sprzedaży swej siły roboczej. Działali logicznie, zgodnie z teorią, w tym marksistowską.

A skoro zgodnie z logiką, to nie ma tu mowy o jakimś oszukiwaniu klasy robotniczej i innych tego typu naiwnych i ckliwych bajeczek dla pensjonarek. Nagi cynizm, nagi interes klasowy.

Dodajmy, klasy w sobie. Rozróżniając klasę w sobie i dla siebie, musimy zrobić to, czego Kochan już nie może zrobić, ponieważ znajduje się poza jego perspektywą, tj. zadać sobie pytanie czy tzw. klasa średnia i klasa robotnicza to jedna klasa? Pracownicy najemni sprzedają swoją siłę roboczą, więc z tego punktu widzenia stanowią jedną klasę, „klasę pracowniczą”, jak ją zwą posttrockiści. Ale wedle marksizmu, interesem klasowym klasy robotniczej jest zniesienie różnicy między pracą fizyczną a umysłową, co stawia ją w opozycji, i to teoretycznej wagi, wobec najemnych pracowników umysłowych.

Nadużyciem wydaje się z tego punktu widzenia twierdzenie Kochana, że perspektywa atrakcyjna dla drobnomieszczańskiego odłamu pracowników najemnych, perspektywa odpowiadająca ich partykularnemu interesowi nie tyle klasowemu, co grupowemu, niekoniecznie jest tożsama z historycznym interesem klasowym klasy robotniczej – z interesem polegającym na zniesieniu różnicy między pracą umysłową a fizyczną.

U Marksa, w jego teorii wartości dodatkowej opartej na pracy, zawarta jest bardziej złożona wersja tej tezy, którą skrótowo wyraża się jako przeciwieństwo między pracą fizyczną a umysłową. Późniejsze wątpliwości i niejasności powstały w wyniku zmian w samej klasie robotniczej, spowodowanych rozwojem technologicznym, który pracy produkcyjnej nadał cechy przypominające bardziej pracę umysłową. W ten sposób różnica między, np. prostą pracą biurową, zaliczaną do prac umysłowych, a pracą w zakładzie produkcyjnym, przy obsłudze wysokospecjalistycznych urządzeń, uległa daleko idącemu zatarciu. W teoretycznych rozważaniach lewicowych została podniesiona ta kwestia, przeanalizowana i uznana za niebyłą, przebrzmiałą. W ten sposób podstawowy problem marksizmu uległ samoistnemu rozwiązaniu. Drobnomieszczaństwo dumnie zastąpiło klasę robotniczą w charakterze podmiotu dziejów.

Było to zgodne z nauczaniem stalinizmu, który z kolei czerpał z treści marksizmu II Międzynarodówki, gdzie rewizjonizm wobec teorii wartości opartej na pracy zyskał rangę obowiązującej, ortodoksyjnej wykładni marksizmu. Przyczynki Lenina do rozumienia roli klasy robotniczej w rozumieniu Marksa, bynajmniej niesprowadzalnej do przemijającej roli proletariatu fabrycznego na modłę XIX-wieczną, zostały przykryte bujną literaturą neo- i postmarksistowską będącą wyrazem ideologicznym samoświadomości drobnomieszczańskiej.

*
Marksizm w PRL miał charakter stalinowski. Ostatnie przebłyski nawiązania do teorii marksizmu Lenina, który zrozumiał teorię Marksa w jego filozoficznej głębi i istocie, miały miejsce w okolicach 1956 roku. Klasa robotnicza miała jakąś dziejową rolę do odegrania, ale nikt nie miał jasnego pojęcia, jaka to miałaby być rola – najpewniej sprawiedliwego rozdzielcy dochodów? Hojnego dostarczyciela dóbr do sprawiedliwego podziału, w którym sprawiedliwość polega na takim samym odbieraniu wytworzonej wartości jak w kapitalizmie? No to może narodowowyzwoleńcza, jak chciał Michnik?

Koncepcja socjaldemokratyczna, wpisana w tradycję II Międzynarodówki, zasadza się na utrzymaniu społecznego podziału pracy. Instytucja demokracji, nad którą sprawuje pieczę najbardziej postępowa partia sprawiedliwości społecznej, sprawuje też pieczę nad sprawiedliwym podziałem. Podział ma się odbywać wedle zasług, czyli wedle pracy. Zasadniczo umyka uwagi wszystkich, że głównym polem sprzeczności klasowej jest rynek dóbr konsumpcyjnych, dóbr najbardziej podstawowych, niezbędnych dla utrzymania życia i reprodukcji społecznej. W produkcji tych dóbr bierze udział klasa pracowników produkcyjnych. Podział wedle pracy nie sprowadza się jednak do podziału między robotników pracujących nad produkcją owych dóbr. Do uczestnictwa w podziale roszczą sobie pretensje członkowie innych grup zawodowych, których zasługi odnoszą się do kreacji zupełnie innych dóbr i usług. Wkład pracy w produkcję owych innych dóbr i usług jest jednak przyjmowany za miernik, za kryterium wysokości udziału w podziale podstawowych dóbr konsumpcyjnych, kosztem udziału bezpośrednich producentów.

Zgodnie z takim tokiem myślenia wypowiadają się także autorytety na gruncie marksizmu rosyjskiego, gdzie jeszcze (ile jeszcze czasu?) mogą się toczyć dyskusje marksistowskie, co jest spowodowane pewną niepowtarzalną gdzie indziej równowagą sił między poststalinizmem a posttrockizmem. Niepodważalny autorytet w kwestii marksistowskiej nauki ekonomii, Aleksander Buzgalin, wyraża myśl (nie budzącą sprzeciwu wśród odbiorców), że efekty pracy klasy twórczej dostają się społeczeństwu bezpłatnie. Ten koncept jest efektem całkowitego zapoznania istoty stosunków produkcji w teorii marksizmu.

Przyjrzyjmy się powyższej tezie bliżej.

Bezpłatnie (poniekąd) dostają się społeczeństwu za pośrednictwem państwowego rozdzielnictwa. Państwo musiało jednak opłacić owe efekty brzęczącą monetą z pieniędzy podatników, w tym i ludzi pracy. Ba, zanim owe efekty powstały i zaczęły służyć społeczeństwu, owo społeczeństwo musiało łożyć na twórców wcześniej, finansując ich utrzymanie przy życiu dostatecznie długo, aby mogli one owe efekty stworzyć. Ile trwa napisanie książki? Nie mówimy tu o taśmowej produkcji jakiejś chałtury, ale o poważnym wyniku naukowym.

Oczywiście, zerwą się głosy, że owi twórcy musieli przez ten czas zarabiać na swoje utrzymanie prowadząc, np. dydaktykę. Rzecz w tym, że owa dydaktyka dotyczy marnego procentu ludności, która pragnie zdobywać wyższe wykształcenie, a tymczasem łoży na ich utrzymanie całość społeczeństwa. Bierze się to z prostego faktu, że warstwa kreatywna w swej masie nie jest w stanie utrzymać się za wolnorynkową wymianę swych usług i efektów namacalnych przy życiu. Nie mówiąc już o jakimś godziwym poziomie. Znalezienie się w gronie uprzywilejowanej kasty tzw. klasy twórczej oznacza bezpłatne podnoszenie kwalifikacji, któremu przeciwstawiają oni zazwyczaj tezę o niemożności zakupu wszystkich książek niezbędnych do naukowego rozwoju. Zapominają o bibliotekach, grantach, które ów zakup umożliwiają, finansowaniu wyjazdów na zagraniczne i krajowe konferencje naukowe czy stypendia lub różne formy wizytowania zagranicznych uczelni, które z reguły wiążą się z prywatnymi dochodami. Efekt pracy twórczej kosztuje więc społeczeństwo tysiąc razy więcej, niż by wynikało z prostego faktu publikacji. I są to pieniądze wydzielane awansem, a nie post factum, jak to ma miejsce w przypadku pracownika w zakładzie produkcyjnym.

Logicznie, uczciwym wydawałoby się oszacowanie wartości produkcji dóbr i usług nieprodukcyjnych poprzez ich wymianę na wartość dodatkową, pozostałą po dokonanym już, sprawiedliwym i zaspokajającym na godnym poziomie potrzeb bezpośrednich producentów. Praktyką systemu realsocjalizmu było jednak zupełnie co innego. Państwo biurokratyczne czerpało bezpośrednio z wartości nowowytworzonej produkcji dóbr I sfery gospodarki i dzieliło dochody arbitralnie, wedle zasług dla biurokracji i podtrzymywania poziomu życia drobnomieszczaństwa, ponieważ to z kapitalistycznym drobnomieszczaństwem zasadniczo rywalizowano w propagandzie.

Jeżeli mówimy więc o dyktaturze proletariatu, to jej głównym zadaniem powinno być pilnowanie zabezpieczenia realizacji interesów ekonomicznych klasy producentów bezpośrednich. Z tego punktu widzenia zupełnie innego znaczenia nabiera postulat zniesienia różnicy między pracą fizyczną a umysłową – staje się on propozycją nie do odrzucenia (bo jedyną racjonalną) dla drobnomieszczaństwa: poświęcenie godziny-dwóch swego czasu na wykonanie pracy produkcyjnej, a następnie oddanie się ulubionym zajęciom. W Marksowskiej koncepcji społeczeństwa bezklasowego tylko udział w pracy produkcyjnej uprawnia do udziału w podziale wartości dodatkowej (dochodu i dochodów). Cała reszta aktywności kreatywnej stanowi rozwój osobisty potencjału jednostki, a więc jest już czystą korzyścią i nie wymaga osobnego opłacenia. W ten sposób odpada skomplikowane przeliczanie sprawiedliwości na brzęczącą monetę i generowanie zawiści. Odpada przeliczanie wartości pracy zupełnie nieporównywalnej do pracy produkcyjnej, czyli cała zbędna buchalteria tworzącą rozbuchany aparat biurokratyczny.

Dlatego też nie było żadnym interesem klasowym klasy robotniczej szukanie możliwości najkorzystniejszej sprzedaży własnej siły roboczej na rynku kapitalistycznym. To był jak najbardziej interes drobnomieszczański, poszukiwanie najkorzystniejszego przelicznika wielkości nieporównywalnych i wyraz chęci uczestniczenia w podziale atrakcyjniejszych dóbr konsumpcyjnych, nadal niewytwarzanych przez siebie.

Model socjaldemokratyczny pozostawiał w społeczeństwie demokratycznym instrument „walki klasowej”, czyli walkę związkową, walkę o najlepsze warunki sprzedaży siły roboczej. Trudno nie zauważyć, że mamy tu do czynienia z logiką socjaldemokratyczną w rozumowaniu Kochana. Drobnomieszczaństwo nie jest w stanie zrozumieć innej logiki, logiki klasy robotniczej.

Wyraża się to także w uwagach, jakie Kochan poczynił przy okazji analizy utopii. W ich świetle, faktycznie wychodzi na to, że Marks czepiał się nieszczęsnych socjalistów utopijnych, których koncepcje okazały się po upływie ponad dwóch stuleci bliższe rzeczywistości niż pomysły naukowego socjalisty. One też są dodatkową przyczyną infantylnej uciechy, że nadejście królestwa bożego, tj. socjalizmu rzeczywistego (nie mylić z realnym) jest bliskie. Większość postulatów jest zrealizowana, realizuje się na naszych oczach lub wygląda na bardzo prawdopodobną w najbliższym czasie.

Drobną chmurką na tym pogodnym horyzoncie wydaje się problem niewydolności planety, który skupia w sobie jak w soczewce społeczne konflikty. Naturalizacja społecznego charakteru owych konfliktów jest najlepszym sposobem popełnienia samobójstwa przez ludzkość. Bez zmiany systemu produkcji – co do którego nikt na lewicy nie ma pomysłu, o co Marksowi chodziło – pozostajemy sam na sam z kapitalistycznym sposobem produkcji, czyli ze społecznym barbarzyństwem. Naturalizacja sprzeczności klasowych wyraża się w wielkich plagach, które oswajają społeczeństwa z ograniczeniami, na które one same nigdy by nie wyraziły zgody. Drobnomieszczaństwo ulega powolnej pauperyzacji i proletaryzacji, przez co dokonuje się proces naturalnego sprowadzenia całości społeczeństwa (poza cienką warstwą pośrednią, niezbędną dla utrzymania poziomu kultury i cywilizacji niezbędnego dla elity panującej) do statusu produkcyjnej siły roboczej. W innym charakterze drobnomieszczaństwo jako takie nie jest elicie potrzebne.

Drobnomieszczański i socjaldemokratyczny horyzont intelektualny zakłada, że kapitał potrzebuje społeczeństwa jako konsumenta. Kapitał odegrał jednak swą historyczną rolę i zakumulował całe bogactwo planety, czyniąc z niej w rychłej perspektywie zlepek prywatnych własności. Nie ma powodu dla dalszego trwania, ponieważ kapitalizm może tylko rozwijać się poprzez wykorzystywanie nierównomierności. Oznacza to perspektywę wojen, która prowadzi do osiągnięcia stanu równowagi stagnacyjnej. Ta neguje ruchliwość społeczną.

Socjalizm utopijny był nierozłącznie związany z dynamizmem kapitalizmu. Ten gwarantował przezwyciężanie sprzeczności dzięki poszerzaniu tortu do podziału. Upadek tzw. komunizmu oznacza konieczność wojny ekonomicznej, a może i zbrojnej, o wpływy i korzyści z eksploatacji nagle poddającego się ogromnego obszaru kuli ziemskiej. Zamiast powolnej eksploatacji gospodarczej, podtrzymującej kapitalizm na kroplówce, szykuje się ostra rywalizacja wewnątrzkapitalistyczna, której dowolny wynik prowadzi do ustanowienia równowagi przekreślającej rozwój kapitalizmu jako formacji. A to przekreśla szanse drobnomieszczaństwa na wygrywanie swojej doli poprzez wzmożoną eksploatację klasy robotniczej. Ustalenie równowagi neguje rywalizację, a więc i systemotwórczą rolę klasy kreatywnej.

Oczywiście, elementy tej klasy znajdą się w elicie lub w jej otoczeniu. Ale nie będzie już drobnomieszczaństwa jako warstwy masowej, obsługującej na rosnącym poziomie klasę produkcyjną. Drobnomieszczaństwo zleje się z klasą produkcyjną lub zejdzie niezauważone. Klasa produkcyjna będzie miała status niewolniczy, jak to bywało w epokach stagnacyjnych. Jeżeli drobnomieszczaństwo nie zauważa, że jego jedyną szansą pozostaje sojusz z klasą produkcyjną, zlanie się z klasą produkcyjną, ale na warunkach wspólnego zarządzania systemem produkcji, bez panującej elity, to przegrani będą wszyscy ludzie pracy.

Optymistycznej perspektywie Kochana przeczy więc analiza perspektyw systemu kapitalistycznego. W mocy pozostaje wizja kapitalizmu jako systemu pociągającego ludzkość w nowe barbarzyństwo epok swego rodzaju przedkapitalistycznych. W przypadku braku socjalizmu nie jest tak, że kapitalizm będzie trwał w niezmienionej postaci, czyli w postaci rozwojowej. Trwać mogą tylko systemy stagnacyjne. I to jest właśnie barbarzyństwo. Socjalizm jest wyjściem z sytuacji, ale właśnie jako zmiana systemu produkcji, a nie, jak chce Kochan wraz z niemal całą lewicą, systemu podziału.

Postulowana przez Kochana zmiana systemu własności jest tu tylko wybiegiem. Własność środków produkcji w ramach instytucjonalnych jest tylko fasadowym zabiegiem. Tego uczy nas doświadczenie socjalizmu realnego. Własność państwowa jest w granicznej postaci takim samym wyzyskiem, mniejsza o przymiotnik: kapitalistycznym lub biurokratycznym.

Ominięcie własności biurokratycznej (państwowej) nie wychodzi, w receptach lewicy nie tylko polskiej, poza ramy systemów zdecentralizowanych, gdzie mamy społeczności lokalne, które pozornie nie wyzyskują, ponieważ wszystko jest jakby w jednej, wielkiej rodzinie. Zapominając o tym, że rodzina potrafi wyzyskiwać nie mniej niż fabrykant czy pan feudalny. Stąd koncepcje alterglobalistyczne okazały się nie tak atrakcyjne, jakby się to początkowo wydawało.

Dla nowoczesnej lewicy to nie system własności środków produkcji stanowi problem.

Zagadnienie własności w gruncie rzeczy sprowadza się do własności siły roboczej. Na tym też zagadnieniu Kochan skupia swoją uwagę.

Bardzo ciekawe jest jego odniesienie do rozważań Fichtego w tym kontekście.

Ale najpierw rozważania ściśle marksistowskie, które naprowadzają nas na trop faktycznego myślenia lewicowego: „uspołecznienie własności środków produkcji i siły roboczej zakłada przede wszystkim zaawansowany rozwój sił wytwórczych, zbieżny w swej dynamice z procesem uspołecznienia siły roboczej” (s. 109).

Zaawansowany rozwój sił wytwórczych oznacza utrzymanie dynamiki rozwoju kapitalistycznego. Bez tego, każdy zaawansowany poziom rozwoju okazuje się wkrótce niskim poziomem, a następnie stagnacją. Sukces socjalizmu zakłada więc utrzymanie kapitalistycznej dynamiki gospodarczej (biurokracja nie jest alternatywą, chyba że tylko dla Slavoja Żiżka). Lewica nie ingeruje więc w czarną skrzynkę kapitalistycznego sposobu produkcji. W efekcie, Kochan przyznaje, że w grę wchodzi właściwie tylko manipulacja przy sile roboczej. A więc, przy podziale. Uspołecznienie siły roboczej robotnika produkcyjnego oznacza ubezwłasnowolnienie go jako jednostki i klasy, tak jak to było w realsocjalizmie. W  praktyce oznacza bowiem bezpośrednie uspołecznienie efektu jego pracy.

Ale powoli: „Własność siły roboczej jest określana przez umiejętności i zdolności indywidualne, wpływa na to wykształcenie, doświadczenie i wiele innych składników opisanych przez współczesną socjologię, np. u P. Bourdieu pod postacią habitusu, czy w Polsce, w pracach Stanisława Kozyr-Kowalskiego i Jacka Tittenbruna” (s. 89). Jednocześnie, znaczenie ma „miejsce uruchamiania swojej siły roboczej”. A „jeżeli miejsce pracy ma wpływ na wielkość udziałów w bogactwie społecznym, oznacza to, że społeczna własność środków produkcji nie jest niemą ogólnością, lecz sama ma też swą strukturę własnościową wewnątrz własności społecznej, a na dodatek musi mieć także swoją historię i dynamikę, a więc także sprzeczności, kryzysy, konflikty” (s. 89).

W problematyce własności siły roboczej odbija się całe bogactwo kwestii własności jako takiej. Z powodzeniem problematyka własności siły roboczej zastępuje nam problematykę własności środków produkcji, która, w realsocjalizmie, ukazała swój brak znaczenia: „W krajach realnego socjalizmu mogliśmy obserwować spektakularną klęskę własności społecznej, która została rozsadzona od wewnątrz nieopanowanymi i niewykorzystanymi sprzecznościami między indywidualnymi właścicielami siły roboczej.

Zatem proces rozwoju socjalizmu realizuje się w przekształceniach społecznej własności środków produkcji i indywidualnej własności siły roboczej, a przede wszystkim w ich efektywnej korelacji. Olbrzymie znaczenie ma dla niego umiejętne tworzenie stosunków podziału” (s. 91).

Mamy więc do czynienia z typowo socjaldemokratycznym modelem własności ogólnospołecznej, gdzie własność środków produkcji ma ograniczone znaczenie (model trójsektorowy, nie bądźmy małostkowi), zaś najważniejsze jest, kto czerpie korzyść z owej własności. Opodatkowanie kapitału jest właśnie sposobem na obejście kwestii własności środków produkcji. Zwiększenie tortu do podziału sprawia, że słabnie nacisk na kontrolowanie własności. Ponadto, własność to zobowiązania i odpowiedzialność. Socjaldemokratyczny spryt polega na korzystaniu z udogodnień – z korzyści z zastosowania kapitału – bez brania na siebie odpowiedzialności. Oczywiście, ponieważ w sferze produkcji znajdują się robotnicy jako siła robocza, to ewentualne straty odbijają się na nich automatycznie. Ale ponieważ należy to do „czarnej skrzynki” sfery produkcji, nie powinno wpływać na stosunki podziału poza tą sferą. Inaczej mówiąc: wszelkie pomysły koszarowego egalitaryzmu mają bardzo ograniczoną przydatność społeczną, konstatuje Kochan. Czytaj: chęć przerzucenia odpowiedzialności za nieudolne gospodarowanie kapitalisty na społeczeństwo spotka się z bolesnym protestem. Jakby zapominamy, że klasa robotnicza jest wyrzucona poza nawias owego społeczeństwa. Znajduje się bowiem w „czarnej skrzynce” wraz z kapitalistą.

Oczywiście, istnieją kryzysy także w sferze wytwarzaniu dóbr i usług nieprodukcyjnych i mogą one być nie mniej bolesne. Oznaczają one brak efektywnego popytu na owe dobra i usługi związane z problemami gospodarki w ogóle. Pomoc państwa dla sfery nieprodukcyjnej polega w znacznym stopniu na zapewnieniu możliwości przeżycia na podstawowym, egzystencjalnym poziomie, czyli na sięganiu do sfery produkcyjnej. Ta sfera dźwiga ciężar utrzymania fundamentów gospodarki jako całości. W strukturze zatrudnienia i sprzedaży indywidualnej siły roboczej, zasadniczą rolę odgrywa więc ulokowanie w sferze produkcyjnej lub nieprodukcyjnej. Jak widać, nie sprowadza się to do różnicy między pracą fizyczną a pracą umysłową.

Kochan zachwala społeczne fundusze spożycia jako rozwiązanie. Jest to, rzecz jasna, rozwiązanie socjalistyczne, ale w warunkach dyktatury proletariatu. Inaczej pozostaje tylko dość demokratyczną formą rozprowadzania dochodu i dochodów pochodzących z wartości dodatkowej wytworzonej w sferze produkcji środków materialnej reprodukcji społeczeństwa. Siła robocza, która tam jest zatrudniona jest pozbawiona decydującego wpływu na podział. Wymiana produktu jej pracy na wolnym rynku jest wykluczona, ponieważ nie dawałaby szans sile roboczej zatrudnionej w sferze nieprodukcyjnej. Państwo socjalistyczne kształtuje życie kulturalne społeczeństwa stwarzając zapotrzebowanie na usługi wyższego rzędu. W gospodarce niedoboru (termin nie do końca adekwatny), gdzie produkcja przemysłowa nie bardzo miała możliwość wysysania nieistniejących zasobów niekapitalistycznych dotychczasowego, zamożnego społeczeństwa, pozostawała droga wysysania zasobów wsi. Ingerencja państwa biurokratycznego moderowała ów proces, przerzucała gros kosztów na barki klasy robotniczej i stwarzała zalążki warstwy średniej, która powstawała wyłącznie z poświęcenia wsi i fabryki, i miała nieograniczone apetyty.

Rozwój technologii ma sens w sytuacji, kiedy przynosi to wymierny zysk nadzwyczajny poprzez, np. wzmożenie eksploatacji otoczenia. Takich możliwości były pozbawione państwa realsocjalizmu, zaś zasada współpracy, a nie rywalizacji powodowała, że wynalazki mogły mieć charakter planowany, a nie żywiołowego wysypu w nadziei na korzystny patent.

Presja konsumpcjonizmu pojawia się, kiedy w szeroko rozumianej sferze usług zatrudnienie znajduje więcej pracowników niż w sferze produkcji. Wówczas znaczenia nabierają kwestie zbytecznej, ostentacyjnej konsumpcji, do której aspiracje nie są związane z możliwościami produkcyjnymi. Pojawia się nacisk na czerpanie nadzwyczajnych zysków, których nie ma specjalnie możliwości gdzie realizować. Szansą były nierównorzędne stosunki z krajami Trzeciego Świata, ale one miały do wyboru może bardziej eksploatatorskie warunki kapitału, ale też szansę na zdobycie w ten sposób narzędzi szybszego dołączenia do grona krajów, które będą mogły wyzyskiwać pozostałe, które się opóźniają. Niestabilność obozu socjalistycznego była negatywnym bodźcem i pchała Trzeci Świat w objęcia globalnego kapitału, który robił, co mógł, aby wyglądać na niegroźnego i bezzębnego.

Dyktatura proletariatu, jakby utopijnie nie wyglądała, była szansą na taką świadomość społeczną, na jaką liczyły władze PRL, przekonane, że klasa robotnicza wszystko zniesie w imię stabilności zatrudnienia. I faktycznie, protesty robotnicze miały ostrze wymierzone w zawiedzione obietnice socjalizmu, w niepojęty stopień wyzysku przy wysiłku, aby sprostać rywalizacji z zachodnimi witrynami wystawowymi. Zniesienie różnicy między pracą fizyczną a umysłową (czyli związanie wynagrodzenia z wykonywaniem pracy produkcyjnej) mogłoby wytworzyć taką właśnie mentalność, a przede wszystkim zrozumienie dla istotnych problemów gospodarki. Gospodarski sposób patrzenia na ekonomię, tak wyśmiewany u Gomułki czy u Gierka, całkowicie oderwany od realiów konfliktu interesów wygenerowanego między indywidualnymi sprzedawcami swojej siły roboczej (jak to opisuje Kochan), był jednak do końca PRL zauważalny u klasy robotniczej. Jeśli trzymać się logiki Kochana, klasa robotnicza nie miała żadnego historycznego interesu klasowego w kapitalistycznym rynku pracy. Był on jednak bardziej racjonalny w stosunku do hybrydy, z jaką mieliśmy do czynienia w PRL i w ogóle, w modelu radzieckim. Zmiana na kapitalistyczny rynek pracy była w interesie przodujących elementów drobnomieszczaństwa, które w warunkach socjalizmu nie miało już możliwości dalszego wzrostu kosztem świata pracy produkcyjnej. Argumentem decydującym, przytaczanym przez wszelką opozycję, w tym i opozycję socjalistyczną, był argument o wyższej efektywności gospodarki rynkowej. Takie kwestie, jak imperializm czy wyzysk wewnętrzny, były skutecznie neutralizowane przez pozorowane, choć niewątpliwie szczere, protesty młodzieży czy grę parlamentarną mozaiki pluralistycznych partii politycznych, które propagowały ewolucyjną, acz przecież nie mniej skuteczną, drogę zmiany kapitalizmu.

Kochan roztacza przed nami możliwości, jakie stwarza życie w świecie konsumpcji. Nie musi to być świat przytłaczający, odpodmiotowujący, bezmyślny. Każdy ma szansę zostania „koneserem”, czyli kimś, kto świadomie korzysta z możliwości tego świata. Jednak Kochan sam wrzuca łyżkę dziegciu do tej beczki miodu zwracając naszą uwagę na fakt, że prawdziwym problemem nie jest hiperkonsumpcja, ale realnie istniejące głód i choroby. Znowu pojawia się problem dostępu do rynku sprzedaży siły roboczej: „Sojusz wielkiej części klasy robotniczej (tej najkorzystniej ulokowanej w społecznym podziale pracy – lokalnym i międzynarodowym), olbrzymiej większości kadry zarządzającej, bogatego chłopstwa i kapitalistów związanych z gospodarką rolną, część administracji państwowej i samorządowej poprowadził do masowej prywatyzacji własności społecznej” (s. 188).

Faktycznie, problem własności środków produkcji sprowadza się we współczesnym świecie do problemu prywatnej własności siły roboczej. Kochan, na poparcie tezy, z którą nota bene nowoczesna lewica bynajmniej nie polemizuje, chociaż nie ubiera jej w tak efektowne twierdzenie, przywołuje autorytet Fichtego.

We wstępnym słowie Kochan powołał się na metodologię zaczerpniętą z arkanów sztuki akupunktury. Metodologia, teoretyczne wsparcie akupunktury opiera się na typowo chińskim autorytecie przodków, poprzedników w sztuce. Im starszy autorytet, tym dane twierdzenie ma mocniejsze podstawy. Znalezienie przez Kochana autorytetu u filozofa wcześniejszego od Marksa jednoznacznie wskazuje więc, że Kochan ma rację przed klasykiem marksizmu. Zgodnie z chińską metodologią. Tą samą metodologią posługują się wyjaśniacze stosunku Marksa do religii przez pryzmat humanizmu Feuerbacha.

Kochan podkreśla więc, że „Fichteańskie stanowisko współgra z innymi wypowiedziami z tego okresu. Problem prawa do zatrudnienia pojawia się u Gracchusa Babeufa i Charlesa Fouriera. Również ten ostatni proponował wraz ze swoimi następcami, aby prawo do własności interpretować jako prawo do otrzymania pracy. Walka z codziennością i łatwością praktyki swobodnego najmowania i wyrzucania pracowników (hire and fire) jest zresztą stałym motywem tzw. konfliktów pracowniczych. Z punktu widzenia zarysowanego przez Fichtego chodzi tu o łamanie prawa własności w jego fundamentalnej formie” (s. 141-142).

I dalej: :„Ale własność dla Fichtego to coś więcej niż możliwość zarobkowania. Zdaje on sobie sprawę i z oburzeniem reaguje na to, że niemożność realizacji prawa do własności prowadzić może dalej niż do bezrobocia, bo aż do śmierci z głodu” (s. 142).

Dla współczesnej lewicy, oczywistym jest stan, w którym dobra konsumpcyjne są dostępne w każdym sklepie, magazynie, w każdej sieciówce, nie mówiąc już o bazarach. Jest to realizacja wizji, w której społeczeństwo i jego instytucje zapośredniczają kontakt jednostki z przyrodą, zaś półki sklepowe pełnią funkcję gałęzi drzewa owocowego lub grządki z warzywami. Ziemia rodząca owoce jest środkiem produkcji. Przez analogię, lewica postrzega sieciówki jako środek produkcji. Uspołecznienie środków produkcji oznacza dla niej uspołecznienie zawartości magazynów. To jest dla niej komunizm.

Kapitalizm czy postkapitalizm jest systemem niedoskonałym, a więc należy przyjąć do krytycznej wiadomości istnienie wymyślonych przez społeczeństwo reguł podziału dostępnych dóbr, aby starczyło dla wszystkich. Tym systemem określającym zasady podziału jest praca.

Oczywiście, marksiści (a przynajmniej Kochan, bo do reszty to jest komplement na wyrost) są tu mądrzejsi od burżuazyjnych ekonomistów i filozofów i wiedzą, że nie chodzi o pracę, ale o wydatkowanie siły roboczej. Każdy rodzaj pracy użytecznej społecznie jest celowym i zasadnym wydatkowaniem siły roboczej i dlatego każdemu nosicielowi takiej siły roboczej należy się udział w dobrach podtrzymujących reprodukcję owej siły roboczej.

W miarę rozwoju kulturowego społeczeństwa, pracą (czytaj formą zarobkowania, wszystkiego, na co znajdą się nabywcy) jest dowolna, nawet najbardziej zaskakująca forma aktywności. Może nią być nawet stanie nieruchomo czy bzdurzenie o głupotach, nagrane i udostępnione w sieci. Lewica podciągnęła swój radykalizm do granic niemożliwości i uznała hurtowo, że w związku z tym, iż nie sposób bez totalitarnej cenzury odróżnić sztuki wysokiej od wypróżniania się, należy uznać, że sam fakt oddychania jest wydatkowaniem siły roboczej i należy się za to godziwe wynagrodzenie, czyli udział w darach przyrody, tj. sieciówki.

Z sokolooką przenikliwością, Kochan dostrzega w tym systemie zalążki nie pozbawionego dreszczyku emocji życia opartego na rywalizacji i udowadnianiu, że moje oddychanie jest więcej warte od oddychania kolegi po fachu. A więc, w błędzie był Fukuyama wieszczący koniec historii – konflikty przenoszą się na inną płaszczyznę, w tym na płaszczyznę czystej kultury, co jest nie mniej konfliktogenne niż prymitywna rywalizacja jaskiniowych myśliwych.

Faktycznie, rozwiązanie problemu dostępu do podstawowych środków utrzymania nie wyklucza sprzeczności i konfliktów na innym poziomie. Historia ludzkości zaczyna się wraz z momentem, kiedy owe sprzeczności i konflikty przestają się kręcić wokół odwiecznego problemu głodu i nędzy. Z nową siłą zaczynają napędzać koło historii na właściwym człowiekowi (co brzmi wreszcie dumnie) poziomie.

Kochan jednak zbyt szybko uznaje, że zabił Marksa przy pomocy Fichtego.

Lewica zapomina o tym, że istnieje ogniwo pośredniczące między półką w sieciówce a przyrodą, a jest nim sektor produkcji przemysłowej. W niej pracują robotnicy produkcyjni, których siła robocza jest wydatkowana na produkcję dóbr służących reprodukcji społecznej. Co obejmuje szerszą kategorię produkcji niż tylko dobra konsumpcyjne, dostępne w sklepie. Jest to cała produkcyjna infrastruktura stanowiąca ukryte przed okiem lewaka fundamenty istnienia i trwania społeczeństwa.

Uspołecznienie siły roboczej, postulowane przez lewicę i Kochana, faktycznie polega na uspołecznieniu siły roboczej robotnika produkcyjnego. Pozostałe siły robocze pozostają ściśle prywatne. Wyjaśnialiśmy to wyżej, mówiąc o różnicy między siłą roboczą pracownika sfery produkcyjnej a siłą roboczą „klasy twórczej”. Jeżeli bowiem dowolna pozaprodukcyjna siła robocza ma zagwarantowany udział w wartości dodatkowej, wyprodukowanej przez produkcyjną siłę roboczą, to znaczy, że sile roboczej w produkcji odbiera się część wartości owej siły roboczej (nieopłaconą wartość). Oczywiście, Marks uważał utrzymanie nadbudowy cywilizacyjnej za sukces ludzkości, niemniej kładł nacisk na fakt, że sfera nadbudowy jest w całości opłacana i możliwa tylko pod warunkiem przeznaczania części wartości dodatkowej, wyprodukowanej w sferze produkcyjnej, na opłacenie owej właśnie nadbudowy. Niezależenie od tego, że odwrotną drogą, podniesienie poziomu cywilizacyjnego pozwala na postęp nie tylko kulturowy, ale i technologiczny, który jednak w warunkach społeczeństwa klasowego jest narzędziem wyzysku społeczności znajdujących się na niższym poziomie rozwoju.

Cała rzecz zasadza się na tym samym mechanizmie, co w realsocjalizmie. Wymiana rynkowa między produkcją dóbr reprodukujących społeczeństwo a dobrami wyższej kultury (nieważne chłam to czy arcydzieła) doprowadziłaby do nędzy przedstawicieli wyższej kultury. Nad czym ubolewa się wskazując na niski poziom kulturalnych aspiracji mas. Edukacja do kultury ma charakter przymusowy. Dobrowolnie nawyk korzystania z kultury kształtuje się bardzo powoli, stopniowo. Przyspieszeniu uległ ten proces wraz z polepszeniem bytu robotników produkcyjnych, którzy stworzyli masowy popyt na dobra kultury. Kapitałowi opłacało się więc podejmować działania zaspokajające ów popyt. Wraz z pauperyzacją społeczeństwa popyt ten gaśnie. Realsocjalizm podtrzymywał go sztucznie. W kapitalizmie mamy bufor w postaci drobnych przedsiębiorców, których bankructwa nie wzbudzają niczyjego współczucia, ponieważ są normalnym biegiem rzeczy w tym systemie. Z bankructwa jednych wyłania się szansa innych i w ten sposób rynek jakby sam naprawia swoje szkody. Ekonomia burżuazyjna lubi przemilczać sprawę, jakim kosztem. Jednostki porównując własne, prywatne bankructwo z abstrakcyjną niejednokrotnie wizją wojny, zwłaszcza wojny toczonej za granicą, oczywiście entuzjastycznie witają ten sposób przezwyciężania kryzysu. Rynek pozostaje poza podejrzeniem niczym żona cezara.

Współcześnie sprawa się skomplikowała, ponieważ kryzys kapitalizmu ma charakter globalny i strukturalny. Rzecz nie idzie o konflikty w podziale odległych obszarów wpływów, ale o udział w podziale świata najważniejszych aktorów geopolityki. Ubożenie własnych społeczeństw jest konieczne ze względu na warunki rywalizacji między najbardziej rozwiniętymi krajami. Gra jest na wyeliminowanie, ponieważ nie da się rozszerzyć pola działania i rozmyć konfliktu. Dlatego problem znalezienia podpartego teoretycznie i ideologicznie rozwiązania gwarantującego udział w najprostszych dobrach konsumpcyjnych nabiera dziś takiego znaczenia. Głód i nędza przestały być abstrakcyjnymi pojęciami odnoszącymi się do odległych regionów. Rozwiązanie socjalistyczne staje na porządku dnia jako alternatywa dla nowego konserwatyzmu i systemu gospodarczego opartego na zrównoważonym i stagnacyjnym systemie wytwarzania.

Dlatego znaczenie ma prawidłowość rozwiązania. Rozwiązania serwowane przez współczesną lewicę nie są rozwiązaniami, tylko utopijnymi mrzonkami, które rozpadną się pod naporem indywidualnego interesu i atmosfery „ratuj się, kto może!” Jak to już raz było na progu transformacji prokapitalistycznej. Kryzys kapitalizmu sięga bowiem korzeni, a nie sposobu podziału. Zakwestionowany został dotychczasowy model wzrostu, który obiecywał wszystkim korzyści, tylko niektórym nieco bardziej odłożone w czasie. Jak wyszło na jaw – ad calendas Graecas.

Kryzys fundamentu kapitalizmu dotyczy sfery produkcji, a nie podziału. Lewica nie dostrzega i nie chce dostrzegać problemu kapitalistycznej produkcji, uważając go za ostatecznie rozwiązany w ramach udowodnionej wyższej efektywności gospodarki kapitalistycznej, a właściwie rynkowej. Rzecz w tym, że gospodarka rynkowa, a niekapitalistyczna, zakłada wymianę na rynku prowadzoną przez właścicieli środków produkcji.

To ważny niuans, bez którego nie można zrozumieć znaczenia I tomu Kapitału, zwłaszcza modelu prostej wymiany towarowej. W tym modelu nie istnieje wartość siły roboczej, ponieważ właściciel siły roboczej jest jednocześnie właścicielem środków produkcji. Wymianie podlegają efekty owej pracy, której natężenie wyraża się wyłącznie w czasie pracy, zaś wycena rynkowa owego czasu pracy następuje na rynku. Nie ma sprzeczności między modelem ceny produkcji i modelem popytu i podaży. Odsunięcie na margines kwestii produkcji jako takiej jest tylko wyrazem bezsilnego postulatu, aby siłę roboczą cenić bez względu na możliwości produkcyjne danego społeczeństwa. Tak, jak było w realsocjalizmie.

W tym sensie, radykalna lewica wraz z Jerzym Kochanem pozostaje wiernymi uczniami stalinizmu. Z przykrością można skonstatować, że jedyną alternatywą dla współczesnych problemów kapitalizmu pozostaje realsocjalizm z jego polityką budowania modelu społeczeństwa na fundamencie wyzysku produkcyjnej siły roboczej. I po co było obalać realsocjalizm, aby po 30 latach zrozumieć, że kapitalistyczna transformacja jest li tylko wyniszczającą drogą do objęcia realsocjalizmem całego globu. Problem w tym, że upadek kapitalizmu nie wieszczy nawet tak skromnego sukcesu. Zachowanie systemu podziału z realsocjalizmu, któremu radykalna lewica chciała tylko dodać sprawny fundament ekonomiczny (oparty na ignorowaniu prawa robotnika produkcyjnego do całości wytworzonej wartości dodatkowej), jest – delikatnie mówiąc – nierealistyczne.

Zgoda na uspołecznienie siły roboczej może, wedle klasyków marksizmu, zostać dana pod warunkiem, że klasa robotnicza będzie sprawowała dyktaturę proletariatu, tj. będzie decydowała o podziale. W praktyce oznacza to, że wyłącznie udział w pracy produkcyjnej daje prawo do uczestnictwa w podziale. Tylko wówczas całość wartości dodatkowej pozostaje w ręku klasy robotniczej, która może wówczas spokojnie rozpłynąć się w społeczeństwie. To jest realny wyraz uspołecznienia siły roboczej. To, co proponuje Kochan, to jest lewicowy postulat uspołecznienia siły roboczej robotnika produkcyjnego, na modłę realsocjalizmu.

Warstwy pośrednie przy biurokracji w realsocjalizmie pełniły tę samą rolę, co warstwy pośrednie przy kapitale w kapitalizmie. Domagały się ustawicznego zwiększenia wyzysku produkcyjnej siły roboczej, aby polepszyć swój status, chociaż nie odpowiadało to poziomowi rozwoju socjalistycznych sił wytwórczych. Biurokracja znajdowała się pod ustawicznym naciskiem z obu stron, więc jej naturalnym odruchem było skończenie ze statusem przejściowym i stanie się pełnoprawną klasą właścicieli lub administracją prawowitego, prywatnego właściciela, który weźmie na siebie odpowiedzialność i zdejmie ją z barków umęczonej biurokracji.

Opozycja demokratyczna i opozycja biurokratyczna (bliźnięta) w realsocjalizmie odzwierciedlały poglądy drobnomieszczańskie, na wzór poglądów lewicy zachodniej. To drobnomieszczaństwo definiowało się w stosunku do klasy robotniczej, dodajmy – we wrogim stosunku, który wynikał z uznania, że klasa robotnicza jest nie dość wyzyskiwana i przez to jest przyczyną nie dość godnego życia grup kreatywnych. Racjonalną podstawą tego rozumowania było uznanie, że kreatywne grupy mogłyby podnieść poziom gospodarki, gdyby tylko były godziwie opłacone, najlepiej tak jak na Zachodzie. Biurokracja, która stała na przeszkodzie jawnego wyzysku klasy robotniczej poprzez ustanowienie społecznych funduszów spożycia, była przedmiotem krytyki.

Społeczne fundusze spożycia, które Kochan podnosi jako właściwe rozwiązanie, jawią się jako takie dopiero po 30 latach doświadczeń transformacji. Są w pewnym sensie prekursorem idei podstawowego dochodu gwarantowanego, chociaż funkcjonują raczej jako ulgi w korzystaniu z instytucji państwa socjalnego, a nie jako zasiłki typowe dla państwa kapitalistycznego, które woli raczej posiłkować się programami typu 500+, skierowanymi do indywidualnego odbiorcy jako jego dochód prywatny. Podstawowy dochód gwarantowany raczej przypomina 500+ niż SFS, co jest znakiem firmowym, przypominającym o tym, że jest made in capitalism. Istnieje więc spore pole do popisu, aby przedstawiać osiągnięcia realsocjalizmu jako przewyższające radykalizmem postulaty lewicy zachodniej, antyradzieckiej. W jakimś sensie Kochan może mieć tu schadenfreude.

Społeczne fundusze spożycia nie zadowalały inteligencji, były bowiem sposobem na neutralizowanie niezadowolenia robotniczego, a z perspektywy inteligencji – stratą środków, które można było przeznaczyć na unowocześnianie gospodarki narodowej. Liczy się indywidualny wkład pracy i na tym polega sprawiedliwość. Każda jednostka lub grupa społeczna, która szacuje, że wartość jej pracy jest wyższa od przeciętnej, skłania się do zindywidualizowanego rozwiązania. Szczególnie dotyczy to klasy kreatywnej, która z zasady bazuje na swej ponadprzeciętnej kreatywności. Dlatego też, jeśli inteligencja (klasa kreatywna) decyduje się na rozwiązania typu kolektywistycznego w rodzaju powszechnego, równego dochodu dla każdego, oznacza to, że sytuację postrzega jako wielce dramatyczną.

Kochan, podobnie jak inni lewicowcy, lubi przytaczać Manifest komunistyczny, aby udowodnić, jak niewiele dzieli rozwinięty kapitalizm od pierwszej fazy społeczeństwa bezklasowego, od socjalizmu. Na stronie 55 przytacza zarządzenia mające na celu przejście do socjalizmu. Na pierwszy rzut oka widać, że nie są to jakieś obrazoburcze warunki. Ich realizację można zaobserwować, np., w krajach skandynawskich. Natomiast „zasadniczym motywem dalszego rewolucjonizowania społeczeństwa jest aktywność na rzecz maksymalizacji wydajności pracy, jak i utrzymanie władzy politycznej” (s. 56).

Czyli, jak wiemy już z dotychczasowych wywodów, utrzymanie kapitalistycznej logiki gospodarowania.

Czy aby na pewno? Maksymalizację wydajności pracy można osiągnąć dzięki zwiększeniu kapitałowego oprzyrządowania i zmniejszeniu zapotrzebowania na wysiłek pracy żywej. Osiągamy to samo przy niższym zatrudnieniu albo więcej przy nieco zwiększonym. Cały czas mamy jednak do czynienia z mentalnością, która traktuje zmiany w pracy produkcyjnej jako naturalne, narzucone obiektywnie z góry, co jest z kolei legitymizowane autorytetem nauki traktującej o technologii i organizacji pracy. A więc, żadna ideologia, czysta technika. Robimy wszystko, aby robotnikowi było jak najmilej i jak najwydajniej w pracy. W ten sposób usuwamy dyskretnie na bok zagadnienie, że wymogiem naukowego socjalizmu jest zniesienie klasy robotniczej wraz z burżuazją i wszelkimi formami klasowego wyzysku.

Program socjalistyczny obnaża w ten sposób swoją istotę – jest programem maksymalnego uprzyjemnienia pracy robotnika, bez konieczności zmiany klasowych stosunków społecznych. Nie jest to jakiś nowy pomysł. W przeciwieństwie do komunistycznego ruchu robotniczego, lewica socjalistyczna i socjaldemokratyczna cały czas utrzymywała taką koncepcję, skupiając się na walce o polepszenie warunków sprzedaży siły roboczej i o lepszy podział wartości dodatkowej. Troskę o politykę gospodarczą pozostawiała w rękach kapitału. Było to wygodne i eleganckie rozwiązanie, mające dodatkową zaletę, że neutralizowało większość ostrych konfliktów klasowych w wymiarze ogólnokrajowym, pozostając na poziomie konfliktu z pojedynczymi kapitalistami. Państwo burżuazyjne było wystarczającym arbitrem w tym konflikcie, jako że brało pod uwagę interes kapitału jako całości i potrafiło poświęcać część w imię ratowania wszystkich. Dodatkowo, przeciąganie państwa burżuazyjnego na swoją stronę było dokonywane drogą uporczywej walki o demokratyzację instytucji owego państwa. Demokratyczny arbiter był jeszcze lepszym arbitrem, więc wszystko toczyło się w najlepszym kierunku na tym najlepszym ze światów.

Część marksistów z okresu PRL była uwiedziona, jak cała inteligencja, romantyzmem rewolucyjnego ducha, uskrzydlającymi i romantycznie nieco utopijnymi pomysłami erudyty Marksa, który sprytnie i z wdziękiem ucierał nosa napuszonym, burżuazyjnym filisterom-ideologom. Przyjemnie było się znaleźć w takim towarzystwie. Na czym polegała wyższość marksizmu-leninizmu, trudno było powiedzieć. Tak samo grzał się on w promieniach erudycji klasyka. System radziecki był uważany za realizację w praktyce utopii Marksowskiej. Od socjalizmu zachodniego i przedwojennej PPS odróżniało marksizm-leninizm deklaratywne przywiązanie do dyktatury proletariatu i radykalne odrzucanie kapitalizmu wraz z jego gospodarką rynkową. Uzasadnianie wyższości marksizmu-leninizmu nad marksizmem zachodnim w okresie PRL trochę zobowiązywało. Nie każdy potrafił od razu zrobić zwrot w „słusznym” kierunku. Zasadniczo stalinistą był każdy, kto nie załapał się na wiarygodne nawrócenia po 1956 r. Nawrócenia po 1989 r. wymagały więcej zachodu. Najmniej żenujące wydawało się nawrócenie poprzez zrozumienie ducha chrześcijaństwa oraz sprawy narodowej. To pozwalało zachować jakieś resztki myślenia marksistowskiego, pod warunkiem uwiarygodniania go powinowactwem do owych uświęconych tradycją dróg duchowych ludzkości: humanizm marksistowski. Samobójstwem skończył się czas Althussera.

Inną drogą było podpięcie się pod arogancką, zachodnią lewicę, której infantylizm tak trafnie odmalował Kochan na wstępie swej monografii. Chowając dumę do kieszeni, siwowłosi marksiści-leniniści odnajdowali trzecią młodość w hasłach alterglobalistycznych, przekreślając jednocześnie odwieczną wrogość między stalinizmem a trockizmem w jednolitym nurcie poststalinowskiego posttrockizmu. Ta część upierających się przy dawnej ideologii musiała przyjąć ów infantylizm jako dopust boży, konieczny do nobilitacji w nowej rzeczywistości.

Nagrodą była możliwość pełnego rozwoju pakietu wartości inteligenckich, przeniesionych niczym arka przymierza z okresu PRL. Eklektyzm powoli porządkuje się. Ta część marksistów nie musiała się nawracać na religię kościelną czy narodową. Cierpliwość została nagrodzona. Wytrwałe trwanie przy marksizmie-leninizmie w reformowanej postaci postawiła ów marksizm na czele zdezorientowanego i przegranego nurtu lewicy zachodniej jako jedynych posiadaczy właściwej wiedzy połączonej z historycznym doświadczeniem wdrożenia marksizmu-leninizmu jako najwyższego ucieleśnienia skompromitowanych koncepcji socjaldemokratycznych.

To ostateczny tryumf teorii konwergencji. Pośmiertny.

Dzisiejszy, gorączkowy ruch wokół marksizmu jest generowany przez niepokój, jaki odczuwa drobnomieszczaństwo w kwestii swego socjalnego bezpieczeństwa. Polega on na dążeniu do zapewnienia swojej grupie społecznej bezpieczeństwa w świecie, w którym poczucie bezpieczeństwa skończyło się nieodwracalnie dla wszystkich klas. Wraz z końcem epoki możliwego, dynamicznego rozwoju kapitalistycznego zakończyła się możliwość względnej niezależności tzw. klasy kreatywnej. Wywodząc się z proletariatu, stanowiła ona bufor między kapitałem a klasą robotniczą, świadczący o dobrym stanie społeczeństwa. Upadek tzw. komunizmu był końcem otoczenia niekapitalistycznego, w związku z tym skończył się miraż społeczeństwa kapitalizmu socjalnego. Można postrzegać tworzenie radykalnie innego świata islamu z jego koncepcjami socjalnymi jako nową próbę kapitalizmu odbudowy takiego otoczenia. Z perspektywy drobnomieszczaństwa  nie jest to jednak model zachęcający ze względu na brak wolności, do jakiej przywykła klas kreatywna. Jeśli jednak model koegzystencji starczego kapitalizmu i nieopierzonego państwa islamskiego ustabilizuje się, to będzie wsparcie dla stagnacyjnego modelu społecznego, ewentualnie możliwość rozwijania się w perspektywie społeczeństwa islamskiego w konfrontacji z Zachodem i głębokie przejmowanie jego wartości. Dziś wydaje się to niemożliwe. Niemniej, bieda społeczności islamskich i ideowość ich przywódców są sprzymierzeńcami Zachodu. Istnieje duże pole do popisu dla lewicowych pomocników kolonizacji tych społeczności wchodzących w bezpośredni kontakt z Zachodem. Sprawa drobnomieszczańska nie jest więc z góry przegrana.

Dla marksizmu problem w tym, że sprawa drobnomieszczaństwa jest związana ze sprawą kapitalizmu, a mówiąc dokładniej – społeczeństwa klasowego. Wykorzystanie potencjału społecznego świata islamskiego jest możliwe pod warunkiem, że lewica, a w szczególności marksiści, przejmie społeczeństwo zachodnie, burżuazyjne i nada mu wartości marksistowskie. Zamiast napędzać stare i zużyte młyny kapitału, potencjał społeczeństw islamskich mógłby napędzić sprawę socjalizmu. Ale marksiści musieliby zrozumieć zagadnienie kapitalistycznej produkcji, a nie oddawać inicjatywy kapitałowi. Drobnomieszczaństwo jest sojusznikiem kapitału. Tylko świadomy marksizm może wydobyć się z pułapki drobnomieszczańskiego postrzegania problemu kapitalizmu jako problemu podziału.

Naukowe dowodzenie, że wszystko jest zgodnie z literą marksistowskiej teorii, dzięki zachachmęceniu podstawowych pojęć jak u Kochana, obezwładnia marksizm i lewicę zamiast ją radykalizować.

*

W swym zapale wpisania socjalizmu w ciąg naturalnej ewolucji społeczeństwa ludzkiego i usprawiedliwiania realsocjalizmu poprzez „uczłowieczanie” go, czyli nadawanie mu możliwie wielu cech upodobniających go do otaczającego, kapitalistycznego środowiska, Kochan zaciera różnice. W gruncie rzeczy, po dojściu do ostatniej strony monografii, czytelnik odnosi wrażenie, że właściwie w okresie minionym robiono wiele hałasu o nic, wszak socjalizm pozostaje kapitalizmem, tylko bez kapitalistów.

*

Nie bez swoistej logiki, autor rozpoczyna od osobistej refleksji z uczestnictwa w protestach początku nowego tysiąclecia przeciwko zwycięskiemu „systemowi”, który po upadku wrażego reżymu totalitarnego jakoś nie doznał uskrzydlenia w kierunku realizacji obietnic składanych przez… tenże totalitarny ustrój. Autor nie kryje się z odczuciem, że cały ruch protestu miał charakter zwyczajnie infantylny i że w tym infantylizmie brał ochoczo udział. Jednym słowem, był za, a nawet przeciw.

Jeżeli przyznać, że po upadku „realnego socjalizmu” odmrożeniu uległy procesy zahamowane przez 80 lat krótkiego XX wieku, to warto zauważyć, że również lewica „odmroziła się” na poziomie ruchu dzieci-kwiatów połowy ub. stulecia. Tak jak efektem buntu lat 60-tych był tzw. długi marsz przez instytucje skutkujący decydującym wpływem polityków nowolewicowych w instytucjach zjednoczonej Europy „socjalnego kapitalizmu”, tak buntownicy z ruchu Occupy Wall Street symbolicznie zaczęli po kilku latach okupować Wall Street… od wewnątrz. Czy posunęło to sprawę socjalizmu, o tym Jerzy Kochan dyskretnie milczy. Zapewne niezbadane są drogi Historii i ich meandry.

*

Gwoli rzetelności badawczej, Kochan zatrzymuje się na chwilę, aby pokrótce omówić kwestię dyktatury proletariatu. W przeciwieństwie do postmarksistowskich poglądów nowolewicowych, które w dyktaturze proletariatu widzą albo zbłąkanie Marksa (wykorzystane przez żądnego krwi Lenina), albo skrajny wyraz radykalnej demokracji jako instytucji reprezentującej wolę 99% społeczeństwa, Kochan podnosi istotę problemu. Za Leninem. Lenin zwracał uwagę, pisze J. Kochan, że zniesienie klas wymaga nie tylko zniesienia różnic między miastem a wsią, ale i różnic między pracującymi fizycznie a pracującymi umysłowo.

Spiesznie dodaje jednak, że „znana formuła Lenina o zniesieniu klas społecznych ma widoczne ślady oddziaływania kontekstu historycznego” (s. 101). Po czym raźno przechodzi do infantylnego obozu, który łagodzi dyktaturę proletariatu przyłożeniem jej do dyktatu większości nad znikomą mniejszością.

Ułomność analizy Kochana wynika z jego (nieodosobnionej) ułomności analizy realnego socjalizmu. W okresie PRL, tzw. akademiccy marksiści w najbardziej radykalnych porywach straceńczej odwagi ważyli się na krytykę biurokracji z perspektywy krytyki jej nieudolności jako „grupy trzymającej władzę” (co zostało sformułowane później, kiedy to „postkomuniści” wykazali się dokładnie taką samą nieumiejętnością wyciągania wniosków z własnych doświadczeń). Zalążek takiej krytyki był już zawarty w spuściźnie Lenina i Trockiego, którzy postrzegali chwiejną pozycję biurokracji. Okres transformacji i posttransformacji został zaś poświęcony obronie swych „wyklętych” pozycji poprzez rozwijanie logicznej konsekwencji wcześniejszych wywodów w postaci przejmowania koncepcji o tym, że socjalizm realny był faktycznie kapitalizmem państwowym. Kochan nie spada otwarcie do tego poziomu pseudomarksizmu. Buduje cechy modelowe kapitalizmu, socjalizmu, komunizmu (wyższej fazy socjalizmu) oraz okresu przejściowego między kapitalizmem a socjalizmem.

Koncepcje nowolewicowe, które w realsocjalizmie widzą li tylko kapitalizm państwowy, zasadniczo przeciwstawiają oddolny, żywiołowy ruch społeczny, który odrzucał wszelkie formy państwowego zniewolenia, natomiast przywódców bolszewickich, z Leninem na czele, postrzegają jako przeciwstawnych owej żywiołowości, uwikłanych w gry polityczne na poziomie międzypaństwowym, co ostatecznie uczyniło z nich poskromicieli owej żywiołowości i mimowolnych twórców państwowego autorytaryzmu, który następnie zrodził stalinowski totalitarny reżym.

Jeszcze w PRL, w okresie postalinowskim, odrodzenie marksizmu widziano w powrocie do bolszewizmu i do polityki Lenina. Było to jednak bardziej deklaratywne działanie niż faktyczne. Dziejową rolę klasy robotniczej postrzegano jako zbiorowe pełnienie przez klasę robotniczą funkcji Ojca Narodu niż jako walkę o zniesienie różnic między pracą fizyczną a umysłową. Postępową rolą klasy robotniczej było zastąpienie Stalina w roli surowego, acz sprawiedliwego ojca-żywiciela rodziny, rozdzielającego dochody wedle zasług. Tak rozumiano dyktaturę proletariatu. Uzasadniało to rozumienie socjalizmu (niższej fazy komunizmu) jako systemu, gdzie każdemu dostawało się wedle pracy. Jeżeli dyktatura proletariatu miała zabezpieczać trwanie socjalizmu, to musiała gwarantować tę socjalistyczną zasadę podziału. To było zgodne z literą i duchem marksizmu.

Problem polegał na tym, że socjalistyczny sposób gospodarowania nie gwarantował najbardziej efektywnego modelu ekonomicznego rozwoju. Kapitalizm nadal wykazywał swą wyższość w tym względzie mimo imponujących osiągnięć gospodarek socjalistycznych wychodzących i wyciągających obszar Europy Wschodniej i Środkowej z wielowiekowego zacofania. Socjalizm nadal gonił kapitalizm.

Kapitalizm miał przewagę w pokazowym, modelowym wizerunku dobrobytu tzw. klasy średniej. Słabo i mało przekonująco brzmiały oskarżenia kapitalizmu o wyzysk nie tylko krajów Trzeciego Świata, ale i własnych pauprów, w tym czarnoskórej ludności podlegającej dodatkowo segregacji rasowej. Czas padania na kolana i dezawuowania cancel culture, które dawały twarde dowody prawdziwości „komunistycznej” propagandy typu „a u was biją czarnych”, miały dopiero nastać. Margines biedy w USA był bagatelizowany, rasizm ulegał neutralizacji ze względu na aktywność białych uczestników młodzieżowych demonstracji i denuncjowanie rasistowskiego i imperialistycznego charakteru społeczeństw burżuazyjnych. Wady systemu podlegały ostrej krytyce od wewnątrz, o co było trudno w krajach realnego socjalizmu. To przekonywało ludzi do tezy o tym, że wolność słowa na demokratycznym Zachodzie była faktem, zaś za Żelazną Kurtyną pozostawała frazesem. Głębia bestialstw faktycznych po obu stronach nie podlega już przewartościowaniu ze względu na zejście alternatywy komunistycznej z porządku dnia. Przewartościowanie wartości zachodniej cywilizacji pozostaje jej sprawą wewnętrzną, rozwiązywaną własnymi siłami przezwyciężenia degeneracji, a nie przez ingerencję sił zewnętrznych, reprezentujących wyższe wartości moralne. To dobre samopoczucie łamie nieco nie tyle socjalistyczna alternatywa, co niepojęta atrakcyjność islamu.

Fakt, że najostrzejszy bunt lewicującej młodzieży na Zachodzie nie wychodził poza ramy panującego ustroju jakoś umykał uwagi opinii lewicowej. Czym była spowodowana ślepota? Rzecz szła bowiem o podział, a nie o sposób produkcji.

*

Od czasu wydania książki w 2012 r. upłynęło trochę czasu, a ten uległ przyspieszeniu, zwłaszcza po wybuchu pandemii koronawirusa pod koniec 2019 r.

Co w związku z tym proponuje Jerzy Kochan? Otóż pisze on zupełnie i na ponuro serio: „podstawową oznaką dobrej służby zdrowia jest odkrywanie coraz nowych chorób i docieranie do coraz to nowych cierpiących” (s. 97).

Czyli: nieskończona jest droga tworzenia coraz to nowych analiz i prowadzenia efektownych wywodów na temat marksizmu, coraz to nowego nazywania starych objawów grupowanych w nowy, erudycyjnie zaskakujący i efektowny sposób. Tą drogą perpetuuje się możliwość samouzasadniania klasy twórczej i jej efektów korzystnych dla społeczeństwa. Z punktu widzenia walki klasowej prowadzi to donikąd, ponieważ w marksistowskiej nauce społecznej, podobnie jak w prawdziwej medycynie chodzi o dotarcie do korzenia, źródła patologii, a nie o coraz to nowe grupowanie objawów i nadawanie im efektownych nazw. Zmiana stosunków produkcji, zasadzająca się na dyktaturze proletariatu jest analogią do profilaktyki. Podtrzymywanie chorób leży w interesie komercyjnej medycyny, w tym przemysłu farmaceutycznego. Taką samą rolę odgrywa współczesny marksizm akademicki.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
30 sierpnia 2021 r.