Do odpowiedzi na frapujące pytanie „CZY SOLIDARNOŚĆ BYŁA PIERWSZĄ KOLOROWĄ REWOLUCJĄ?”Do odpowiedzi na frapujące pytanie „CZY SOLIDARNOŚĆ BYŁA PIERWSZĄ KOLOROWĄ REWOLUCJĄ? redakcja Radia Antykapitalistycznego zaprosiła prof. Brunona Drweskiego i Piotra Ikonowicza. Już na wstępie wypowiedzi Piotra Ikonowicza, działacza Solidarności, nie służyły wyjaśnieniu historycznego zjawiska. Ikonowicz tworzy swoistą mitologię ruchu, zgodną z przekazem tzw. demokratycznej opozycji, do której dokleja krytyczny wątek. Polega on na stwierdzeniu, że wszystko było świetnie wykoncypowane, tylko efekt był odwrotny od zamierzonego. Prostym wyjaśnieniem, acz w dużej mierze prawdziwym, jest stwierdzenie, że główną winę za klęskę lewicy w tej solidarnościowej rozgrywce ponosi biurokracja partyjno-państwowa i stan wojenny. Niestety, na tym nie kończy się sprawa. Początek ruchu Solidarności, wywołany buntem robotników, niósł za sobą określone, historycznie umotywowane oczekiwania co do dalszego rozwoju sytuacji, co do ujawnienia się politycznych i ekonomicznych koncepcji prorobotniczych – jak to bywało wcześniej.
Różnorakie siły polityczne, które tego oczekiwały – niektóre z obawą, inne z nadzieją – powoli orientowały się, że takiego oczekiwanego rozwoju wypadków nie będzie. Protest robotniczy jest w historii nieodmiennie sławiony z patosem za swój przedłużający się, żywiołowy charakter. Brak robotniczej, bo nie lewicowej, alternatywy sprawił, że w tym ruchu niczym w inkubatorze zaczęły się wykluwać najróżnorodniejsze nurty polityczne. Z braku alternatywy robotniczej, były to nurty antykomunistyczne, od tzw. lewicy antytotalitarnej aż do nacjonalistyczno-prawicowych.

Bruno Drweski, ze swej strony, nie stanowił dla tej mitologii odpowiedniej przeciwwagi, co jest związane z własnymi ograniczeniami jego perspektywy ideologicznej. Jako współczesny zwolennik PRL nie dał oczekiwanego wyjaśnienia swej ówczesnej postawy, poza dobitnym ujawnieniem, że siły zachodniej lewicy na lewo od socjaldemokracji były już w tym czasie całkowicie niezdolne do przedstawienia własnej, samodzielnej koncepcji politycznej. Zrozumiałe jest, że nurt poststalinowski, jakim jest maoizm (postmaoizm), miał ograniczone możliwości ruchu w Solidarności, chociaż był krytyczny wobec systemu. Wszelka lewica mająca zniuansowany stosunek do biurokracji partyjno-państwowej jako do warstwy kierującej państwem okresu przejściowego była demagogicznie kwalifikowana jako zwolennicy systemu i odpowiedzialni za stalinowskie zbrodnie. W ten sposób, w Solidarności mogły się uchować tylko te nurty lewicy, które miały bałwochwalczy stosunek do koncepcji socjaldemokratycznej z „patriotycznym” odchyleniem.

Komplikowała sprawę ewolucja zachodniego posttrockizmu na pozycje socjaldemokratyczne, związana z dążeniem do umasowienia tego nurtu w oparciu o tzw. nowe ruchy społeczne, w tym oparte na protestach młodzieżowych oraz na zjawiskach kulturowych i obyczajowych. Analogicznie do metody działania na swoim terenie, różnorodne, skłócone organizacje nurtu posttrockistowskiego stosowały taktykę mimikry wobec dominującego, lewicowego nurtu wewnątrz Solidarności po to, aby zdobyć tam przyczółek i zaufanie. Wszelkie zniuansowanie postaw było przez te organizacje i poszczególne osoby traktowane jako okazja do zaprezentowania samych siebie jako najwierniejszych idei demokratycznej i wolnościowej.

Warto przypomnieć, że tzw. opozycja demokratyczna w Polsce, ze względu na zaszłości okresu odwilży postalinowskiej uważana za ewoluującą w kierunku trockizmu, faktycznie ewoluowała na prawo, w kierunku socjaldemokracji, w ślad za posttrockizmem zachodnim. Po Marcu ’68 ta opozycja wywodząca się z aparatu okołobiurokratycznego ostatecznie odrzuciła ze swego arsenału orientację na klasę robotniczą. Działalność KOR-u ujawniała tę zmianę: robotnicy zaczęli być traktowani jako obiekt ewentualnej pomocy socjalnej, a nie jako podmiot historyczny. Wybuch protestu robotniczego w 1980 r. zbudził demona. Opozycja spodziewała się powtórzenia sytuacji z 1956 r. Stąd początkowe reakcje na strajki odbywały się w starym stylu – zainteresowanie i chęć podpięcia się pod protest robotniczy wynikały z zaszłości historycznych. Widmo rewolucji zaczęło się unosić nad głowami, wbrew własnemu przekonaniu o tym, że klasa robotnicza straciła bezpowrotnie na znaczeniu.

Klasa robotnicza pozostała jeszcze ważnym elementem legitymizacji systemu. Jeśli dla lewicowej części opozycji nie stanowiła ona już punktu odniesienia, zastąpiona ideą wolności i demokracji w postkapitalistycznej, burżuazyjnej wersji, to dla władzy odwieczny konflikt między biurokracją a klasą robotniczą mógł w każdej chwili przerodzić się w śmiertelny cios. Stąd robotnicy zyskali przejściowe, taktyczne uznanie dla swej podmiotowości.

Oczywiście, dla części lewicy rewolucyjnej, pamiętającej nastroje związane z ruchem robotniczym, był to nieoczekiwany bonus od losu. Jednak, zgodnie z nowolewicowymi koncepcjami, w tym z szerokim rozumieniem klasy robotniczej jako obejmującej całość pracowników najemnych, artefakty walki klasowej stały się gadżetami uatrakcyjniającymi walkę o własne interesy, szlachetną patyną nałożoną na eklektyczne programy wiecznie, do końca świata, przejściowe. Szło to w parze z socjaldemokratycznymi przekonaniami, że demokracja wymaga odrzucenia dyktatury proletariatu i z anarchistycznymi przekonaniami o konieczności decentralizacji jako warunku prawdziwej demokracji, bo bezpośredniej.

Każde nawiązanie do roli klasy robotniczej jako do podmiotu zmiany było traktowane jako recydywa stalinizmu i zwalczane jako totalitaryzm. Klasa robotnicza sama z siebie walczy o utworzenie organizacji, które będą strzegły jej bezpośrednich interesów ekonomicznych. Tylko świadomy ruch robotniczy może przemienić ten żywiołowy odruch w działanie polityczne poprzez partię robotniczą. Polska klasa robotnicza nie miała po wojnie możliwości zyskania doświadczenia organizacji pracy partyjnej. KOR, jak wyżej stwierdziliśmy, pracował nad utrzymaniem świadomości robotników na poziomie tradeunionistycznym. W ówczesnych warunkach upartyjnienie robotników było postrzegane wyłącznie jako zdobycie ich poparcia przez betonowo-nacjonalistyczne odłamy w PZPR. Rok 1956 – nie czekając na Marzec ’68 – stanowił już cezurę, po której nawiązywanie do podmiotowej roli klasy robotniczej było utożsamiane z recydywą stalinizmu. Tylko bowiem w ten sposób, rywalizując w zelotyzmie świeżo nawróconych, dawni faktyczni stalinowcy, mogli uwiarygodnić się w oczach opozycji wobec biurokracji w Polsce i na świecie. Odium stalinizmu spadło z nich na dawnych oponentów stalinowskich metod i ideologii, którzy nie zdążyli w porę załapać się na show zaprzaństwa wobec klasy robotniczej. Lub nigdy nie chcieli się na ten cyrk załapać.

Przerzedzone siły działaczy czy ideologów upierających się przy podmiotowej roli klasy robotniczej miały skrajnie utrudnione możliwości działania w Solidarności. Reformatorsko nastawione kręgi partyjne poruszały się natomiast po trajektorii zbliżonej do trajektorii opozycji demokratycznej, a mianowicie, po trajektorii socjaldemokratycznej, co w końcu doprowadziło do ich odnalezienia się po dekadach rozłąki. Na pozycjach antyrobotniczych, rzecz jasna.

To tytułem nakreślenia tła, na jakim rozwijała się historia Solidarności.

Rok 1980 przyniósł kolejny w Polsce bunt robotniczy, z tą różnicą, że PZPR nie miała już żadnej możliwości oddziaływania na protestujących, ponieważ dzięki ewolucji politycznej w mainstreamie i w opozycji, na porządku dnia nie stanął problem reformy systemu w kierunku tzw. powrotu do norm leninowskich. Tego powrotu nie chciała ani władza, co zrozumiałe, ani opozycja, co było nowym elementem. Ale początkowo nie było to jasne. Opozycja miała swoje kontakty z robotnikami na podstawie świadczonej pomocy socjalnej i prawnej. Budowa związku zawodowego mieściła się w tym programie, natomiast w kwestii partii politycznej nawiązano do tradycji PPS, czyli do antykomunistycznych tradycji socjalistycznych.

Nurty lewicowe, które chciały znaleźć się w sercu wydarzeń, musiały dostosować się do tego. Jak wspomnieliśmy, nurty posttrockistowskie odnalazły się dość łatwo ze względu na swoją wcześniejszą ewolucję. Inteligencja nigdy tak naprawdę nie rozumiała o co chodzi z tą wyróżnioną rolą klasy robotniczej. Sami robotnicy rozumieli swą misję jako tarana z racji swej koncentracji i strategicznego miejsca w miękkim podbrzuszu władzy.

Jeżeli więc Piotr Ikonowicz utrzymuje, że w okresie Pierwszej Solidarności wszyscy byli za socjalizmem, to powstrzymuje się przed dodaniem, że był to socjalizm partii reformistycznych, a więc postulujący socjalizm pod określonymi warunkami: demokracja i wolny rynek z zachowaniem wielości form własności plus decentralizacja. Zachodnie przykłady integracji gospodarczej i politycznej stanowiły wystarczający i docelowy obraz socjalizmu lub przynajmniej systemu ewoluującego w kierunku socjalizmu rozumianego jako państwo socjalne.

Uważano, że system biurokratyczny może ewoluować, ale póki co jest trwały. Należało kontynuować kierunek reform gospodarczych w kierunku rynkowym, póki co nie zajmując się jawnie problematyką stricte polityczną. Robotnicy i działacze rozumieli jedno – system ekonomiczny realnego socjalizmu jest niewydolny i konieczność jego zmiany jest obecna w świadomości także i rządzącej partii.

Ze względu na niezrozumienie podmiotowej roli klasy robotniczej w duchu marksizmu, lewica postrzegała problem samorządności robotniczej jako problem sprawiedliwego i demokratycznego podziału, a nie jako zadanie alternatywnego modelu gospodarczego. To podstawowe z punktu widzenia programu społeczeństwa bezklasowego i alternatywnego wobec kapitalizmu rozumienie było nieobecne nawet u wielu szczerze prorobotniczych działaczy czy myślicieli. Wszelkie koncepcje samorządności robotniczej czy pracowniczej (pojęcia używane zamiennie, bez zrozumienia istoty sprawy) były w tym sensie ułomne.

Najbardziej radykalne koncepcje prosocjalistyczne, których nosicielem w okresie Solidarności był także i Piotr Ikonowicz, nie wykraczały poza program partii socjalistycznej, a ze strony rządu – socjaldemokratycznej. Dlatego Solidarność stała się podłożem, na którym wyłoniły się tak różnorodne partie polityczne, nie tylko lewicowe. Dlatego też nie jest prawdą, że idea kapitalizmu wzięła się w Solidarności niczym deus ex machina. Był to logiczny wniosek z sytuacji: robotnicy widzieli kapitalistyczne państwo socjalne, politycy dostrzegali demokrację i efektywność ekonomiczną. O ile socjalizm realny przestał być postrzegany jako system zdolny do samoreformowania się, o tyle postkapitalizm w oczach optymistów solidarnościowych wymagał tylko drobnych napraw polegających na poszerzaniu sfery wolności demokratycznych, aby wszystkim marzeniom o sprawiedliwości społecznej stało się zadość.

Koncepcje te opierały się na wyśmiewanym przez Marksa sposobie myślenia – weźmiemy z kapitalizmu i z socjalizmu wszystko, co najlepsze i będziemy mieli doskonały ustrój społeczno-ekonomiczny. Niestety, wejście do rodziny państw demokratycznych wymagało na wstępie demontażu gospodarki budowanej przez 4 dekady PRL. Prywatyzacja nie mogła czekać jakichś 4 stuleci akumulacji kapitału, tylko musiała dokonać się na już zakumulowanym majątku narodowym. Marzenia wzięły w łeb. Jak było do przewidzenia, najgorzej wyszli na tym sami robotnicy.

*

Ikonowicz zauważa, że robotnicy byli antysystemowi, ale nie antysocjalistyczni. Problem w tym, że socjalizm postrzegali jako państwo socjalne, a nie jako dyktaturę proletariatu. Jeżeli będziemy rozumieli system jako system socjalizmu realnego, którego władze w sposób stały reformowały gospodarkę w kierunku wolnorynkowym, zaś lojalność wobec ZSRR traktowały jako narzucone lenno uzasadnione geopolitycznie, to w jakim sensie robotnicy, o jakich mówi Ikonowicz, byli nastawieni antysystemowo?

Biurokracja partyjno-państwowa reformowała system w kierunku, jakiego domagała się opozycja i to zanim jeszcze opozycja zaczęła tego żądać. Był to, rzecz jasna, kierunek prokapitalistyczny. Reformy władzy wychodziły naprzeciw oczekiwaniom społecznym. Problemem postrzeganym przez wszystkich była niewydolność gospodarki. Ta niewydolność była wiązana w przekonaniu społeczeństwa z dominacją polityki na ekonomią. Polityka systemu realnego socjalizmu wymagała podziału dochodu i dochodów wedle zasad równościowych, a nie wedle merytorycznego wkładu. Osią społecznego niezadowolenia było to, że siermiężność ówczesnego poziomu życia wiązano nawet nie tyle z korupcją władz, ponieważ byłoby to śmieszne, ale z najgłębszym przekonaniem, że robotnicy żyją kosztem najwartościowszych grup zawodowych, które dzięki swej kreatywności przynoszą budżetowi największy dochód, który później idzie na dotowanie niedochodowych, nienowoczesnych fabryk i zakładów.

Twierdzenie Ikonowicza, że robotnicy byli w PRL grupą, która cieszyła się powszechnym szacunkiem społecznym, jest grubą nieuczciwością. Najważniejszą dla robotników charakterystyką okresu „karnawału Solidarności” było to, że w tym czasie odzyskali oni nagle poczucie własnej godności. Oczywiście, nie chodzi o odzyskanie godności w oczach władzy, ale w oczach reszty społeczeństwa. Z tym, że ta godność sprowadzała się do uznania ich mocy sprawczej w obaleniu znienawidzonego systemu i na tym kończyła się.

W przeciwieństwie do robotników, większość społeczeństwa była antysystemowa w sensie – antysocjalistyczna. Jeżeli robotnicy nie posiadali partii reprezentującej jej obiektywne interesy klasowe, to byli bezbronni wobec antysocjalistycznych grup drobnomieszczańskich, które na podłożu Solidarności zaczęły formować własne partie, daleko nie lewicowe. Na tym podłożu mogły się tworzyć partie o charakterze narodowym, od lewicy patriotycznej typu PPS, aż do nacjonalistycznej prawicy. I takie partie powstawały. Zjednoczone siły opozycji demokratycznej i władzy przeciwstawiały się zdecydowanie organizacjom, które usiłowały przedstawić alternatywę nawiązującą do istoty systemu prorobotniczego, antykapitalistycznego. Ta alternatywa nie mogła rozwijać się poza środowiskiem robotniczym, ponieważ nawiązywała właśnie do tego, co stanowiło przedmiot drobnomieszczańskiej niechęci – do specyficznego interesu klasowego robotników.

Lewica radykalna usiłowała lawirować w niesprzyjającym otoczeniu społecznym, stosując mimikrę, która w miarę stosowania stała się ich drugą naturą. Związki zawodowe, tradeunionistyczna forma świadomości robotników byłaby może jakąś drogą do odtworzenia ruchu robotniczego i partii robotniczych. Rzecz w tym, że związki zawodowe mogłyby odegrać swą rolę, gdyby nie dezindustrializacja, która unicestwiła skuteczność tej taktyki. Ale w okresie Solidarności jeszcze nie było mowy o demontażu przemysłu. Zagrożenie, jakie stwarzały związki zawodowe w tej sytuacji było rozumiane przez zwolenników kapitalistycznej „reformy” realnego socjalizmu. Związki były rozumiane jako siła anarchizująca i utrudniająca proefektywnościowe reformy systemu gospodarczego. Stąd koncepcja samorządności jako wymuszenie decentralizacji i samodyscyplinowanie robotników przedstawiane jako najwyższa forma demokracji bezpośredniej.

W wielu przypadkach lewica radykalna dawała się nabrać na takie pomysły, utożsamiając partycypację pracowniczą z inaczej nazwaną dyktaturą proletariatu, nie tak kolącą w oczy. Tymczasem są to diametralnie różne instytucje.

System rad robotniczych, rozbudowany poziomo i pionowo, gwarantujący panowanie robotników nad środkami produkcji, także należy rozumieć dialektycznie. Nie wynika z niego automatyczna gwarancja. W ten system wbudowany jest mechanizm samoograniczania się robotników, podobnie jak w innych systemach samorządowych. Decydowanie o podziale dochodu i dochodów jako forma właścicielskiej władzy różni się od prostego zawłaszczania zysku, bez troski o resztę. Jest to system wrażliwy na konflikty wokół tego podziału. Dlatego jest on nieodłączny od systemu dyktatury proletariatu jako politycznej formy zagwarantowania panowania klasowego do czasu skonstruowania społeczeństwa bezklasowego. Gdyby w ramach systemu politycznego, oddzielonego od systemu zarządzania gospodarką, grupy nieprodukcyjne ustawowo narzucały robotnikom proporcje podziału dochodu, mielibyśmy do czynienia z samounicestwieniem panowania klasy robotniczej nad środkami produkcji. Dlatego koncepcja Samorządnej Rzeczypospolitej upadła z taką łatwością jako system niezadowalający nikogo, a już w najmniejszym stopniu samych robotników.

W efekcie, jak było do przewidzenia, nie było alternatywy dla kapitalizmu.

WRACAJĄC DO DYSKUSJI

I chociaż głosy w dyskusji były zapewne pomyślane jako reprezentujące odmienne, choć lewicowe punkty widzenia na ruch Solidarności, to panom udało się uniknąć konfrontacji, co osiągnęli dzięki zgodnemu zacieraniu wszelkich różnic w momencie, kiedy się one pojawiały. W efekcie, otrzymaliśmy kolejny obraz mitologii Solidarności zaprezentowany przez Ikonowicza, któremu Drweski usiłował tak samo skutecznie oponować, jak to jest w mocy paprotki na stole prezydialnym.

Tymczasem, samo zagadnienie pozostaje ciekawe i wymaga dogłębnego potraktowania. Skupmy się na kilku zagadnieniach.

Nie została dookreślona definicja „kolorowej rewolucji”. Drażliwym tematem od początku okazała się kwestia finansowania zachodniego. Poczuwający się do obrony dobrego imienia
panny S”, Piotr Ikonowicz przeciął sprawę stwierdzeniem, że nie zgadza się na patrzenie na spontaniczny ruch społeczny z perspektywy manipulacyjnego, zewnętrznego finansowania, ponieważ takie podejście odbiera ruchowi społecznemu podmiotowość. Uwaga jak najzupełniej słuszna w swej ogólności. Ze swej strony, Bruno Drweski równie słusznie zauważył, że kwestia finansowania nabiera wagi w momencie, kiedy ruch „siada” i przestaje mieć charakter żywiołowy i masowy.

Przy wznoszącej fali żywiołowych wystąpień środki nie mają mocy manipulacyjnej, ponieważ „sponsorzy” konkurują między sobą o łaskę dopuszczenia do finansowania tego czy owego, zaś obdarowywani, w poczuciu misji dziejowej, nie odczuwają należnej wdzięczności i idących w ślad za tym zobowiązań. Sprawa zmienia się, kiedy ruch traci swój żywiołowy charakter, swoją dynamikę, zaś wagi nabierają mniej lub bardziej uzurpatorscy przywódcy, którzy zaczynają wywierać wpływ na tracące na animuszu masy. Wówczas rywalizacja między poszczególnymi frakcjami politycznymi, zyskującymi wpływ na żywioł, wymusza uciekanie się do pozyskiwania środków, które stanowią przekonujący argument w oczach polityków świadomych różnorodnych gier politycznych o bardziej dalekowzrocznym znaczeniu.

Drweski zwracał więc uwagę na to, że przywódcy zaczęli biegać po ambasadach w poszukiwaniu poparcia, w tym i finansowego dla swych celów dopiero w momencie, kiedy ruch stracił impet w wyniku stanu wojennego. Zauważył jednocześnie, że niektórzy wpływowi przywódcy nawiązali kontakty na Zachodzie już znacznie wcześniej. Można dodać, że finansowanie miało wówczas charakter osobistych, prywatnych środków przeznaczonych na podnoszenie kwalifikacji zawodowych (np. w przypadku pracowników naukowych) w postaci stypendiów i grantów. Jeśli nawet w okresie żywiołowego „karnawału” środki te nie oddziaływały bezpośrednio, to istniały jako zakumulowany potencjał, który miał został wykorzystany skutecznie w odpowiednim czasie.

Zapomina się, że nie chodzi tu bowiem o środki przeznaczone na cele wysuwane przez zbuntowane masy. Tu słusznie obaj rozmówcy zauważyli, że takie środki przesyłali raczej inni robotnicy czy związkowcy z zagranicy. Finansowanie „kolorowych rewolucji” ma charakter finansowania nakierowanego na sponsorowanie konkretnych jednostek, którym pieniądze pozwolą na przejęcie przywództwa ruchu. Tak więc, brak takiego zasadniczego rozróżnienia między masami a przywódcami w tej kwestii powoduje, że zamiast wyjaśnień procesów mamy mity.

Piotr Ikonowicz, np., dla wykazania, że finansowanie nie liczyło się w Solidarności, powoływał się na znikomą wysokość owych środków, które dostawały się w ręce robotników. Nie w tym jednak leży sedno sprawy, jak pokazaliśmy wyżej. Żywiołowe wystąpienie robotników nie mających własnej organizacji politycznej, która postawiłaby tamę opanowywaniu jej przez różnorodnych doradców reprezentujących różne opcje polityczne, nierzadko wręcz wrogie interesom robotniczym, są podłożem, na którym odbywa się rywalizacja o wpływy realnych sił politycznych, świadomych konieczności ujęcia swoich programów politycznych w spójne organizacje polityczne. Ruch Solidarności stał się terenem, na którym ukształtować się mogły rzeczywiste partie polityczne, niemożliwe do pomyślenia w prawnym systemie PRL.

Charakterystyczną sprawą jest to, że wśród tego spektrum politycznego zabrakło nurtu politycznego, który reprezentowałby rzeczywisty interes klasowy robotników.

Oczywiście, obaj panowie nie zgodziliby się z tą tezą. Każdy z nich uważa bowiem, że reprezentuje taki właśnie nurt polityczny.

Prof. Drweski, zwolennik PRL, choć niebezkrytyczny, postrzega zagadnienie „realnego socjalizmu” z szerszej, globalnej perspektywy, kładąc nacisk na kwestię imperializmu jako na kluczową sprawę. W tej perspektywie, w pełnej zgodzie z Piotrem Ikonowiczem, ujmuje się obronę realsocjalizmu jako odpór imperializmowi amerykańskiemu. Obaj panowie zgodnie podkreślają więc znaczenie i wagę kwestii narodowej w ruchu robotniczym jako zasadniczą sprawę. W ten sposób obaj zgodnie udają, że na pytanie o rodzący się nacjonalizm w Solidarności należy odnosić się do nastrojów w klasie robotniczej. Zgodnie orzekają, że takich nastrojów nie było, zaś fakt pojawienia się ich na późniejszej polskiej scenie politycznej pozostaje dla nich kompletnie niewytłumaczalny, ewentualnie związany z katolickim „ciemnogrodem” i jego prawicowym zapleczem ideowym.

Tymczasem, o ile tendencja Drweskiego nie miała większych szans na zaistnienie w okresie schyłku PRL, nurt reprezentowany przez Ikonowicza (tropem Jacka Kuronia) stawiał tradycyjnie na patriotyzm w łonie ruchu robotniczego. Co więcej, PPS, do którego odwoływali się jeden i drugi, tradycyjnie stanowił antykomunistyczny segment ruchu robotniczego.

To proste, acz odkrywcze stwierdzenie w świetle zamazywania problemu w wypowiedzi Ikonowicza, tłumaczy naszą tezę o tym, że robotnicy w swej żywiołowej masie nie mieli możliwości odwołania się do organizacji reprezentującej ich własne, klasowe interesy.

Tradycja PPS była możliwym punktem odniesienia dla ludzi, którzy pamiętali jeszcze okres przedwojenny lub byli związani z nurtem socjalistycznym okresu powojennego. Opozycja demokratyczna w Polsce odwoływała się do tej właśnie tradycji.

Trudno było bowiem odwoływać się do tradycji moczarowskiej, bazującej na nacjonalizmie. Poza PPS, nurty lewicy komunizującej czy trockizującej znajdowały punkt zaczepienia z masowym ruchem dzięki schlebianiu nacjonalistycznym aspiracjom.

Jeśli prawicowe nurty polityczne zyskiwały na wyrazistości w miarę posuwania się procesu kruszenia starego systemu, o tyle nurty lewicowe usiłowały ugrać coś na zasadzie mimikry, podpinając się pod najbliższy ideowo trend socjalistyczny. Formacje posttrockistowskie znajdowały wspólny język z nurtem nawiązującym do PPS poprzez czołobitność wobec „żywiołowego” patriotyzmu mas robotniczych. A także do ich religijności jako ostoi polskości wobec Moskala. Ideowe usprawiedliwienie znajdowały w tradycyjnym konflikcie między trockizmem a stalinizmem. Podbudowani zachodnim przykładem, posttrockiści uzasadniali swą czystość wobec burżuazyjnych wartości demokratycznych tym, że wspierali podtrzymywaną przez katolicki ciemnogród niechęć robotników polskich do ZSRR jako głównego siedliska zła, czyli stalinizmu.

Wekslowanie sprzeczności i trudności na kwestie „patriotyzmu” i idei suwerenności narodowej służyło odkładaniu na potem problemu trudnych zaszłości historycznych.

W przeciwieństwie więc do panów Drweskiego i Ikonowicza, uważamy, że narodziny nacjonalizmu z ruchu Solidarności niczym Afrodyty z morskiej piany są całkowicie jasne.

W moczarowsko-betonowym nurcie w PZPR dostrzega się raczej zaprzaństwo narodowe i służalczość wobec Wielkiego Brata niż wyraz szczerego patriotyzmu uwikłanego w konfiguracje geopolityczne. Historia koryguje te postawy współcześnie, przywracając właściwe wymiary całej kwestii wraz z podziałami na prawicy, gdzie wyodrębnia się wyraźny nurt endecki, a wraz z nim dawne poczucie więzi ze spadkobiercami moczarowego betonu. W tym właśnie anturażu Bruno Drweski jest zwolennikiem PRL. Zbliżenie następuje w wyniku zbieżności stosunku do amerykańskiego imperializmu (choć różne są motywacje). Stosunek do klasy robotniczej ma tu charakter podrzędny. Kryterium zbliżającym Drweskiego z Ikonowiczem pozostaje rozumienie socjalizmu, abstrahujące od klasowego interesu klasy robotniczej na rzecz idei sprawiedliwości społecznej, której elementy można odnaleźć w PRL, szczególnie po 30 latach doświadczeń transformacyjnych. W ideologii stalinowskiej nie ma także orientacji na interes klasy robotniczej jako podmiotu ustrojowego, tym mniej można tego znaleźć w ideologii maoistowskiej.

Obaj rozmówcy upierają się przy twierdzeniu, że robotnicy Solidarności nie byli nastawieni przeciwko socjalizmowi. Ikonowicz podkreśla jednocześnie, że byli nastawieni antysystemowo. Z tym, że każdy z nich inaczej interpretuje sam system.

Dla Ikonowicza, antysystemowość oznacza antykomunizm jako totalitarne przeciwieństwo idei i tradycji socjalistycznej, reprezentowanej przez PPS. Oczywiście, robotnicy, wedle niego, byli za socjalizmem rozumianym jako system sprawiedliwości społecznej. Oczywiście, taki ideał w wydaniu antytotalitarnych socjalistów idzie w parze z pełną demokracją burżuazyjną, czyli jedyną prawdziwą. Sprawiedliwość społeczna jest tu utożsamiana z „państwem dobrobytu”. Opcja na socjalizm nie przeczy opcji wolnorynkowej, która jest ściśle związana z demokracją. Ikonowicz twierdzi, że robotnicy oraz ruch Solidarności nie opowiadali się za kapitalizmem i chcieli zachować socjalizm, tyle że z demokracją. Idea socjalistyczna, w przeciwieństwie do socjaldemokracji, zachowuje opcję ustroju socjalistycznego, z tym, że idea socjalistyczna została już wówczas zasadniczo wchłonięta i wyparta przez socjaldemokrację. Warunki stawiane ustrojowi socjalistycznemu, który zachowuje koncepcję wielu form własności, pragmatycznie podchodzi do kwestii planowości i rynku – w zależności od tego, czy sytuacja społeczno-polityczna sprowadza to do utopii czy nie, powodują, że ostatecznie socjalizm staje się ideą kierunkową lub koncepcją przestarzałą, zachowując jednak możliwość odkurzenia owych koncepcji, jeśli sytuacja ulegnie zmianie.

Kiedy więc biurokracja partyjno-państwowa realnego socjalizmu przechodzi na pozycje prorynkowe, socjaliści znajdują się w warunkach niesprzyjających uporczywemu trzymaniu się idei nowego ustroju – realistycznie, skoro nie ma zagrożenia, że komuniści wygrają rywalizację o robotników dzięki bardziej radykalnemu programowi, socjaliści stają się reformistami nieodróżnialnymi od socjaldemokratów.

Właśnie taka sytuacja miała miejsce w okresie Solidarności. Początkowo, na fali buntu robotniczego socjaliści poczuwali się do konkurowania w radykalizmie haseł, aby przeciągnąć ich na swą stronę. Kiedy jednak zorientowali się, że ze strony „komunistów” nie grozi im żadna konkurencja, pełny regres do kapitalizmu został zaserwowany robotnikom pod hasłem społecznej gospodarki rynkowej, z której zresztą owi demokratyczni socjaliści zrezygnowali natychmiast, jak tylko przyszło co do czego, czyli do przyjęcia programu rządu.

Faktycznie, robotnicy Solidarności nie mieli pomysłu na powrót do kapitalizmu, niemniej wśród doradców i przywódców ruchu powściąganie aspiracji w tym kierunku było uwarunkowane przekonaniem, że grałyby one na niekorzyść opozycji w oczach robotników. Jednak w miarę, jak kształtowała się dość umiarkowana społecznie scena polityczna, na której Partia bynajmniej nie odgrywała roli czynnika radykalizującego, normą, w której wybierać mieli robotnicy, stała się oferta bardzo daleka od tego, z czym liczyli się nawet wrogowie ustroju, bardziej prawicowa. Bez swojej partii klasowej, robotnicy nie byli w stanie przeciwstawić tej ofercie niczego bardziej lewicowego.

Z tej perspektywy dziś Ikonowicz i Drweski utrzymują, że nie było w Solidarności dążenia do kapitalizmu.

Kwestia samorządności jest bardziej złożona. Ikonowicz wyśmiewa twierdzenie, że koncepcja samorządu pracowniczego była wysuwana tylko dla zmylenia „komunistów”. Utożsamia on koncepcję Samorządnej Rzeczypospolitej z koncepcją samorządu pracowniczego, forsowaną przez ekonomistów, wśród których działał Leszek Balcerowicz. Tymczasem, koncepcja samorządu pracowniczego miała w procesie reformowania systemu planowania centralnego zasadniczą funkcję zgodną z tym, co na ten temat utrzymywał przywoływany przez Ikonowicza autor. Samorząd był związany z koncepcją decentralizacji zarządzania gospodarką narodową, a nie z ideą budowy systemu samorządności robotniczej, którą usiłowali wprowadzić bolszewicy. Zupełnie nietrafione jest przypisywanie przez Ikonowicza robotnikom chęci dokończenia rewolucji rosyjskiej w tym newralgicznym punkcie. Koncepcja Samorządnej Rzeczypospolitej była łabędzim śpiewem pogrobowców systemu jugosłowiańskiego i czynnikiem, który pacyfikował posttrockistowską lewicę widzącą w ruchu Solidarności powtórzenie wielkiej rewolucji.

Poststalinowska Polska (PRL) spacyfikowała samorządność robotniczą z 1956 r. w sprowadzeniu jej do Konferencji Samorządu Robotniczego, które były już tylko papierową atrapą dla naiwnych. Przede wszystkim zaś, samorządność pracownicza (wymiennie nazywana samorządnością robotniczą) była już sama w sobie odejściem od istoty samorządności rozumianej jako forma dyktatury proletariatu.

Podobnie jak w ruchu Solidarności, gdzie w wyniku braku jasno określonej świadomości odrębności klasowej i interesów klasowych robotnicy odegrali rolę pożytecznych idiotów mimo początkowej masowości i żywiołowości, samorządność pracownicza oznacza tylko pacyfikację roszczeń robotniczych, wspieranych przez, np. walkę związkową.

Koncepcja samorządnych przedsiębiorstw zakłada samodzielność ekonomiczną danego zakładu. Zamiast narzuconego z góry, pod totalitarnym przymusem, wyzysku pracownika, firma samorządna narzuca autowyzysk podyktowany działaniem w warunkach rynkowych. Społeczna gospodarka rynkowa stosuje ten sam mechanizm, który znosi pretensje robotników do systemu czy do kierownictwa firmy (skoro sami są kierownictwem), zaś wyzysk pozostaje ten sam, tyle że jest zobiektywizowany jako siła wyższa, a nie jako chciwość konkretnego przedsiębiorcy. Społeczna gospodarka rynkowa oznaczałaby powolniejszy powrót do systemu kapitalistycznego wyzysku, poprzez różne systemy pozornej demokracji zakładowej. Bez zorganizowanego systemu silnej władzy proces ten byłby i tak nieskuteczny i uległby ostatecznie zdziczeniu. Elity prące do władzy nie były w stanie powstrzymać ani siebie, ani przedsiębiorczych przed naciskiem na rozkradaniu gospodarki na pniu. Zadziałał mechanizm, wedle którego brak właściciela środków produkcji spowodował, że świeża władza nie czuła się jeszcze dość umocowana, zaś stara – pospiesznie zrezygnowała z pilnowania na rzecz udziału w rozdrapywaniu.

Akt założycielski III RP miał wstydliwy charakter powszechnego oddania stolca w salonie – cała elita – stara i nowa – skurwiły się w jednym momencie na oczach klasy robotniczej, która jakoś nie stała się nowym właścicielem środków produkcji w skali kraju.

Przyjmując, że wśród działaczy tamtego okresu znajdowały się jednostki bezinteresowne i szczerze oddane idei samorządności, musimy przyjąć do wiadomości, że przyczyną klęski lewicowego programu była błędna koncepcja, a nie tylko ludzka sprzedajność.

Stan wojenny, który usunął przeszkody na drodze do prywatyzacji i wprowadzenia kapitalizmu, usunął koncepcje samorządności pracowniczej jako całkowicie nieadekwatne do nowej sytuacji. Władze PRL bynajmniej nie wykorzystały stanu wojennego dla przesunięcia sceny politycznej bardziej na lewo, wręcz przeciwnie – posunięcia gospodarcze rządu przesunęły ową scenę dużo bardziej na prawo, niżby to miało miejsce w warunkach i tak nierównej rywalizacji politycznej okresu Pierwszej Solidarności.

Zamiast oddać władzę gospodarczą w ręce robotników, którzy nie pozwoliliby na rozkradzenie zakładów pod pretekstem ich prywatyzacji, biurokracja stworzyła warunki dla prywatyzacji, w której zaczęła widzieć możliwość wzięcia udziału i skorzystania. W ten sposób biurokracja sama doprowadziła do zmiany ustrojowej i to przyspieszonej, ponieważ znalazła się pod presją własnego, prywatnego interesu, presji konkurencji między samymi biurokratami. Aparat polityczny szukał natomiast zbliżenia z elitami opozycyjnymi w celu zapewnienia sobie możliwości pozostania na scenie politycznej.

Całkowicie analogiczna sytuacja miała miejsce w odniesieniu do Kościoła. Początkowy ruch protestu robotniczego wywoływał we wszystkich obserwatorach zrozumiały lęk przed obudzeniem się kolosa. Także Kościół nie mógł bez utraty wpływów nie uwzględniać swojego wyobrażenia na temat aspiracji robotniczych. Dzięki działającej w łonie Solidarności lewicy i „komunistycznemu” rządowi rychło okazało się, że nie istnieje żadna poważna siła skłonna zamienić żywiołowe wystąpienia robotnicze w robotniczy program polityczny. W pewnym sensie obserwatorzy i uczestnicy zadziałali nadmiarowo. Deklaracje wychodzące naprzeciw i przebijające przewidywane postulaty i ruchy klasy robotniczej zawisły w powietrzu. Dzięki lewicy, klasa robotnicza okazała się wyłącznie podłożem dla uformowania się prokapitalistycznej sceny politycznej i dla przechwycenia inicjatywy przez prawicę.

Jeżeli Ikonowicz powołuje się na księdza Popiełuszkę jako na przywódcę robotniczego, to ujawnia tylko horyzont swojej prorobotniczości jako polityka PPS. Ten horyzont to czysto związkowe postulaty bytowe, ubezwłasnowolnienie robotników jako przedmiot troski socjalnej i pozbawienie ich podmiotowości w ramach KOR-owskiej filantropii, którą Ikonowicz do dziś wyznaje i prowadzi. Podobnie jest z encykliką Laborem exercens, która mogła wychodzić z radykalnym postulatem godziwego wynagrodzenia pracy robotnika, co miało destrukcyjny wpływ na morale systemu, w którym troska o dobrobyt społeczeństwa jako całości wynika z konieczności samoograniczania aspiracji robotników.

Rozmówcy nie zwrócili uwagi na zasadniczą cechę, która definiuje protest społeczny jako „kolorową rewolucję”, a mianowicie na to, że zasadniczą rolę odgrywa tam presja moralna. Wszelkie próby nawiązania do samodzielnego programu klasy robotniczej są torpedowane na zasadzie, że pociągają za sobą totalitarne praktyki mające na celu utrzymanie systemu, w którym naturalny porządek rzeczy został postawiony na głowie. Zniesienie klas jest przedstawiane jako zaburzenie naturalnego porządku przyrody i kultury, w którym podział pracy jest uzależniony od siły i od zdolności umysłowych oraz od pracowitości, zaś drobne korekty są dokonywane za pomocą akcji charytatywnych. Brak podstaw do zarzucania grupom panującym w socjalizmie poważnych przestępstw korupcyjnych powoduje, że istoty zła doszukuje się w żądzy władzy dla samej władzy, czyli na sposób rozumienia Szatana: czynienia zła dla samego zła.

Wszystko po to, aby nie podejmować istoty sprawy, czyli tego, że społeczeństwo bezklasowe jest rozwiązaniem dotyczącym niewydolności systemu kapitalistycznego.

Obecnie mamy za sobą długą drogę do zrozumienia tego zagadnienia. W jaki sposób wpłynie to na postawę robotników w Białorusi – nie wiadomo. Kryzys kapitalizmu bardzo wyraźnie pokazuje rozdzielenie interesu tych grup społecznych, które widzą dla siebie miejsce w kapitalizmie, i tych, które są skazane na przegraną i dla których zachowanie białoruskiego, zgniłego status quo jest lepsze niż bezwzględny kapitalizm.

Lewica rewolucyjna ma w ten sposób trochę czasu, aby otrząsnąć się z marazmu i zrozumieć swoją tożsamość nie sprowadzającą się do rozróżniania kolorów tęczy.

Ewa Balcerek i Włodek Bratkowski
12 września 2020 r.